Przed nami kolejny, przedświąteczny odcinek kataloński. Dwie
nowe, dodam od razu - niezwykłe płyty. Na pewno także wydawnictwa artystycznie niepowtarzalne w zalewie tegorocznych nowości sceny free improv po tej stronie Atlantyku.
Pierwsze powstało w samej Barcelonie, drugie zaś w miejscu
nieco od niej oddalonym (wbrew mojej zapowiedzi sprzed dwóch dni) – mianowicie
w Banyoles, miejscowości położonej na północ od Girony, zatem już całkiem
blisko granicy francuskiej.
Memoria Uno Conduccion
#100
Zaczynamy od czwartej edycji improwizowanej orkiestry Ivána Gonzáleza
- Memoria Uno, przy okazji drugiej datowanej na rok 2017 (tą pierwszą była,
wydana późną wiosną w naszym pięknym kraju, Sons
Of Liberty. Live at Granollers). Tym razem skład 20 osobowy, który
bezwzględnie winniśmy wymienić, nazwisko po nazwisku, instrument po
instrumencie. A zatem: Ilona Schneider - głos, Pablo Selnik – flet, Marcellí
Bayer – klarnet basowy, Joan Mas - saksofon altowy, Albert Cirera i Tom Chant –
saksofony tenorowe, Don Malfon – saksofon barytonowy, Ferran Besalduch –
saksofon basowy, Vicent Pérez – puzon i efekty, Joan Bayes i Hilario Rodeiro –
laptopy, Diego Caicedo i Dani Pérez – gitary elektryczne, Martín Leiton –
gitara basowa, Àlex Reviriego i Marc Cuevas – kontrabasy, Ramon Prats, Juan
Rodríguez Berbín i Vasco Trilla – perkusja, Iván González – dyrygentura. Tradycyjnie
zatem w przypadku tej orkiestry, każdy koncert, każda rejestracja, to inny
skład personalny i instrumentalny. Tu, po raz pierwszy, z użyciem nie tylko
akustycznego akcesorium.
Nagranie poczynione w lutym br. w Centro Cultural Albareda
(Barcelona). Dyrygentura nr 100 trwa niewiele
ponad 24 minuty. Dostarcza Discordian Records w plikach, a także – co niezwykle
rzadkie w przypadku tego labela – na fizycznym nośniku (CD).
Muzycy od samego początku jedzą dyrygentowi z ręki
(traktujmy ten zwrot dość dosłownie – Ivan nie stosuje jakichkolwiek notacji w
procesie sterowania kolektywną improwizacją, wyłącznie gestykuluje).
Niezliczone falangi instrumentów snują swoje opowieści. Jeden z saksofonów
akcentuje solową obecność. Może liczyć na kontrapunkty rozbudowanych i
zmultiplikowanych sekcji rytmicznych. Elektronika i głos damski także wtrącają nieodzowne
trzy grosze. Gęsto, narowiście, nerwowo, gdyż łatwo o samozapłon. Mnogość
mikrozdarzeń akustycznych i elektroakustycznych. Każde z nich bacznie analizowane i
komentowanie w rozległym gronie muzyków. 3 minuta – odrobina elektrowstrząsów na kablach. Sekcja dęta gra walca dla introwertyków po
przeszczepach mózgu. Ta chwila zdaje się wyjątkowo śliczna! W komentarzu pasus z trzygłowego potwora
perkusyjnego. Tymczasem sekcja gitar elektrycznych masywnie oliwi struny.
Sekcja basowa także zaznacza swoją obecność. Specyficzne search and reflect!
Bez eskalacji. W poszukiwaniu wewnętrznej harmonii, która czai się za
rogiem. 9 minuta, to skromna dynamizacja narracji – kolejne ogniska dźwięków podłączają
się pod globalny flow orkiestry. Tuż
potem akcent wręcz jazz-rockowy. I złowieszczy wokal! Dęciaki galopują na zatracenie! Rewia perkusyjna! Narracja gęsta,
jak olej. Dzieje się tyle, że recenzent nie nadąża z notowaniem wrażeń. Nawet szczypta
fussion like 70s! 13 minuta przynosi
wybrzmienie. Pląsy na zaciągniętym ręcznym. Mikrozdarzenia, perkusjonalne
grepsy i flet. Rodzaj dźwiękowego kalejdoskopu. Fantazja recenzenta buzuje! 14
minuta – atak sekcji gitar i perkusji! Doom
metal w eksplozywnym natarciu! Matowy, jak świńska skóra! Uspokaja się po …
30 sekundach! A jaki był piękny! Dla przeciwwagi, romantyczny, swingujący
saksofon (Cirera? Chant?) na tle twardego
akompaniamentu jednej z podsekcji rytmicznych. Ciężka maszyna, jurna lokomotywa
rusza z kolejnej stacji na drodze do piekła! Toczy się jednak wyjątkowo zwinnie
i nie traci czasu na zbędne przystanki. Tymczasem piękny zjazd kontrabasów do samego dołu (Alex?). Orszak pogrzebowy stacza
się wprost do dziury w ziemi (19 min.). Narracja niemal staje w miejscu.
Sonorystyczna cisza. Dźwięki saksofonów gotują się w tubach. Cała orkiestra
przebiera nogami, gotowa do wymarszu. Wichry
wojny tłumione na dyszach! Pulsacje cięższych
saksofonów! Struny goreją! Rytm nadchodzi wprost z piekła, dokładnie z dna saksofonu
basowego! Wibratory Vasco tańczą na rozpalonych tomach! Drobne incydenty we
wszystkich falangach! A kres jest tak bliski… Finałowe crescendo milknie przy gasnącym rezonansie perkusji. Cisza, jak
wyrok.
Tom Chant Stripped
Abstract
Początek lipca br., wspomniane wcześniej Banyoles, a
dokładnie Església de Sant Romà de
Miànigues (nazwa sugeruje, iż mamy do czynienia z obiektem sakralnym). Wewnątrz
siódemka muzyków, wyposażona - w znacznym stopniu - w dość specyficzne
instrumentarium: Núria Andorrà – bęben basowy i … rice (ryż), Tom Chant – saksofon sopranowy, Ferran Fages – gitara
akustyczna i ebow, Ángel Faraldo –
stół mikserski bez sygnału wchodzącego (no-input
mixing desk /cardboard bowes), Ramon Prats – werbel, Alex Reviriego –
kontrabas, Vasco Trilla – talerz i taśma magnetyczna. Nagranie
zatytułowane Stripped Abstract trwa
45 minut i 45 sekund (jeden trak).
Dostarcza nowa inicjatywa wydawnicza Toma Chanta (Hairy Ear Records).
Z uwagi na fakt, iż muzyka zawarta na płycie jest z pewnych
względów nierecenzowalna, pozwalam
sobie rozpocząć jej omawianie od słów, jakie zawarł w opisie wydawnictwa jej
główny kreator, czyli Tom Chant.
Ten utwór jest
eksploracją jednego, niejasno zdefiniowanego stanu. Stanu zawieszenia. Albo zawieszonych
ciał, z których każde wibruje we własnej, unikalnej częstotliwości.
Formą utworu jest
stan. Muzyka jest opisem stanu, czyni to poprzez dźwięk. Wykonawcy także
pozostają w stanie zawieszenia. I każdy z nich doświadcza zmiennego stanu wewnętrznego
napięcia w akcie ilustrowania tego niezmiennego stanu zawieszenia.
Z ciszy i mroku, szelestu ciemności, stanu wyczekiwania,
szmerów, ustawiania przedmiotów, które za chwilę wydadzą dźwięk, po 30
sekundach, następuje start kosmicznego
dronu o jednostajnej amplitudzie. Dronu, który z minuty na minutę delikatnie
pęcznieje w zakresie instrumentalnym (muzycy jakby dokładali kolejne klocki do konstrukcji narracyjnej). Dodatkowe, silniejsze akcenty elektroakustyczne
pojawiają się niezwykle rzadko. Rodzaj artystycznej bojaźni i drżenia. Pulsacja, rezonans, dramaturgiczny niepokój
ogarniają całą przestrzeń obiektu, w którym znajdują się muzycy, także całą
przestrzeń wewnątrz naszej głowy (stół mikserski czuwa!). Dźwięki płyną
szerokim, wartkim strumieniem. Na prawej flance pojawią się ultra drobne incydenty w tubie saksofonu
sopranowego. Na lewej, akustycznie przejawia się obecność gitary. Środkiem zaś
brnie z mozołem wielka armia wibratorów Vasco Trilli, choć on sam, zdaje się,
że używa wyłącznie talerza i strzępek taśmy magnetycznej. Bliżej dźwięków,
które na ogół kojarzymy z elementami zestawu perkusyjnego, pozostają Andorra i
Prats. Reviriego zakleszczony w głębokim smyczku, trącym żeliwne struny
kontrabasu. Fages generuje prądy i fale, które przenikają przez obiekty pozostałych
muzyków (recenzent wielu rzeczy jedynie się domyśla, albowiem w dronie Stripped Abstract nie sposób precyzyjnie
selekcjonować dźwięki). W 9 minucie wyjątkowo uważny słuchacz doszuka się w
płynnej narracji ledwie odczuwalnego crescendo,
ale może to tylko złudzenie, wywołane przebywaniem w środku drona. W 15 minucie
odczuwamy coś na kształt sprzężenia elektrycznego na lewej flance, na prawej
zaś doświadczamy zdarzeń perkusyjnych o syntetycznym posmaku. Muzyka, rodzaj gigantycznego extremum, które wsysa do wewnątrz wszystko,
co napotka na swojej drodze. Bez wskazywania drogi powrotnej. 21-22 minuta, to nanoincydenty saksofonu, jakby znaki
przecinkowe w potoku świadomości
autora. Tuż obok jęki konających kobiet.
Żywe granie, w którym dron trzyma się stanu permanentnego zawieszenia. Jego utrzymywanie
musi stanowić spore wyzwanie dla wszystkich uczestników tego spektaklu (wzdycha
z podziwem recenzent!). W 28 minucie pulsacja zdaje się ulegać drobnej mutacji,
ale to także może być tylko złudzenie. W 33 minucie, w nasilającym się
skomleniu saksofonu (w formie regularnych, urywanych fraz), dron jakby się
rozwarstwiał. Odbiorcom tych dźwięków pozostaje już tylko jedna z dwóch opcji –
orgazm albo śmierć!
Finałowe pięć minut dostarcza więcej mikrozdarzeń. 43 minuta,
to perkusyjne zabawki, które multiplikują
się w oddali. Narracja, która od wielu chwil sugeruje zaszyty w niej noise, od 44 minuty de facto nim się staje.
Ostatnie tchnienie dronu wydane zostaje na komendę. Stan ciszy, osiągnięty
w perfekcyjny sposób, smakuje napalmem o poranku. Czas Apokalipsy 2017 dokonał się!
*) kataloński: Barcelona kontratakuje, epizod drugi
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz