Wenezuelski saksofonista El Pricto, szef barcelońskiego
Discordian Records, to prawdziwy człowiek renesansu. Komponuje, improwizuje, kreuje
niezliczone, jakże interesujące wydarzenia muzyczne. Jednym z najbardziej
charakterystycznych wątków w jego przebogatej działalności wydaje się być
wyjątkowa umiejętność wtłaczania muzyki współczesnej, czy awangardowej w ramy
czasami bardzo swobodnej improwizacji. Jeśli chcielibyście sobie przypomnieć
przykłady takich działań, warto sięgnąć choćby po wszystkie nagrania firmowane
szyldem Discordian Community Ensemble (w tym także ostatnie Live at Tepekalesound, którym
zachwycaliśmy się na tych łamach kilka tygodni temu).
Dziś przed nami dwa kolejne przykłady na to, jak Pricto,
niczym Król Midas, wszystko czego się tknie zamienia w złoto. Najpierw jego
pomysł na ansambl strunowy, gdzie Wenezuelczyk wciela się także w rolę
dyrygenta, potem zaś swobodnie improwizowane trio, które siedzi jednak po kostki
w muzyce współczesnej, a udział Pricto sprowadza się w tym wypadku do wyprodukowania
i opublikowania nagrania.
A zatem – dwie najnowsze pozycje w katalogu Discordian
Records i moc jak zawsze wyjątkowej muzyki! Przypominamy, iż płyty tego labelu
dostępne są, poza skończoną liczbą przypadków, jedynie w formie plików
elektronicznych.
Àlex
Reviriego & Discordian String Ensemble Incerto For Doublebass And Strings
Klub Magia Roja w
Barcelonie, połowa grudnia ubiegłego roku, a na scenie prawie sami nasi dobrzy
znajomi: Àlex Reviriego na kontrabasie, Diego Caicedo na gitarze elektrycznej
oraz piątka skrzypków - Jaime Del Blanco, Dani Pucha, Eva Monroy, Xesc Llompart
oraz Pablo Albarrán. Trzy utwory autorstwa wszystkich muzyków, które
ustrukturyzował i których wykonanie poprowadził El Pricto. Całość trwa 52
minuty i 17 sekund.
Incerto to
klasyczna, włoska forma uprawiania muzyki, którą moglibyśmy określić jako niepewną (w dosłownym tłumaczeniu). Rolą
dyrygenta jest utrzymywanie dramaturgii utworu w pewnych wcześniej nakreślonych
ramach, podczas gdy każdy z muzyków dostaje dużą swobodę, co do sposobu jego
wykonania, przy czym solista ma tu pełną dowolność (w naszym przypadku
kontrabasista), pozostali zaś muzycy są delikatnie prowadzeni przez dyrygenta.
Wszystko toczy się bardzo spontaniczne, a efekt końcowy jest miksturą
improwizowanej, grupowej kompozycji, dyrygentury i całkiem wolnego grania.
Oczywiście fundamentem sukcesu jest tu kreatywna komunikacja pomiędzy solistą,
dyrygentem, a całą grupą.
Ruch Pierwszy. Banda
rozjuszonych smyczków weryfikuje porowatość powierzchni strun – małe frazy,
śmiertelnie pozbawione znamion melodii, sieją niepokój i budują grozę
nieznanego. Na sygnał Maestro Pricto czereda
strunowców rozpoczyna symfonię
skowytu. W tle pętli się gitara z prądem, burczy kontrabas, na przedzie zaś śpiewają
skrzypce, a ich pozorny klasycyzm zdaje się być brutalnie przypalony. Gęsty,
wielowymiarowy flow, rodzaj
zabrudzonej polirytmii, Święto Wiosny
tuż po ataku nuklearnym, w połowie czwartej minuty całkiem już intensywny i
nasycony emocjami. Sporo preparacji na strunach, które wchodzą we wzajemne
interakcje. Po 6 minucie ciekawe pizzicato
skrzypiec, które udanie konweniuje z gitarą – uśpionym, rockowym potworem. W
toku rozwoju narracji kontrabas sunie bardzo niskim strumieniem, a skrzypce
tańczą wokół niego z zaostrzonymi pazurami. Tuż przed końcem 8 minuty kolejne spiętrzenie
– gitarowe przetworniki szumią i zgrzytają, skrzypce skaczą od podłogi po sam
sufit, niczym stado lekkich bawołów, u boku kontrabasu, Króla Lwa. Gdy gitara przypomina
zepsuty odbiornik radiowy, skrzypce stawiają na estetykę percussion. Gdy te drugie płyną upaloną melodyką, ta pierwsza
milczy z wrażenia. Chocholi taniec śmierci! Filharmonia na sterydach! Muzycy
cudownie łapią wiatr w szprychy. Gitara powraca w repetycji, zdziera skórę z
małych strunowców, a całość w kipieli
osiąga ostatni dźwięk.
Ruch Drugi.
Grzmoty kontrabasu i akcenty percussion
- wszyscy na scenie zdają się szukać wewnętrznego rytmu techniką pizzicato. Gitara okazuje się w tym
dziele niezwykle pomocna. Akustyczna post-elektroakustyka żarzy się i
skwierczy. W 5 minucie ansambl schodzi w oniryczną meta ciszę. Jedynie słuszne wysokie dźwięki budują piękną opowieść,
która kwieciście narasta. Chór ptaków pozbawionych dziobów, skowyt
egzystencjalnej pustki, strach przed lotem pozbawionym punktu docelowego. Brawo! Wejście w nową opowieść odbywa się na
mosiężnych barkach kontrabasu. Preparacje zalewają całą podłogę, tuż nad nią
stado strunowców epicko komentuje
rzeczywistość zastaną. W 11 minucie krótka kipiel, która nie zmienia nic w
zachowaniu kontrabasu – masywne drony ciężkiego powietrza wchodzą w rezonans z
każdym napotkanym przedmiotem. Po kolejnej chwili niektóre skrzypce budują
rytm, inne zwinnie preparują dźwięk, imitując kontrabas. Kontrapunkty, które
zdają się nabierać energii kinetycznej. Finał Drugiego osiągany jest metodą brutalnego, ale jakże efektownego stoppingu.
Ruch Trzeci.
Skrzypce in extenso, repetytywny
taniec na zaciągniętym ręcznym. Symfonia kreatywnego minimalizmu. Kołyszący
taniec dla złych chłopców. Po 120 sekundach do gry, u samego dołu fonii,
wchodzi kontrabas, a całość narracji zaczyna przypominać zdeformowane Different Trains Steve’a Reicha. Flow ciągnie się masywnie ku górze. W 7
minucie jazzowa gitara staje mu w poprzek i pyta o zdanie. Kontrabas płynie pizzicato, skrzypce stroszą pióra,
wystawiają na wiatr żylaste pazury. Po kilkudziesięciu sekundach gitara wchodzi
w fazę preparacji, a na pozostałych strunach pojawia się garść akcentów
perkusjonalnych. Opowieść gęstnieje, pomysłów przybywa w tempie geometrycznym.
Nie brakuje hałaśliwych fonii, preparacji, a wszystkie one wydają się być posadowione
na masywnym dronie smyczka kontrabasu. Skrzypce bez chwili zawahania osiągają artystyczny
orgazm. Po 14 minucie piękne kontrapunkty gitary, sterowane zmysłem
dramaturgicznym Pricto. Moc ładunków elektromagnetycznych osiada na głowach
wszystkich uczestników koncertu. A potem już czas na zmysłowe tłumienie
narracji – gitara i kontrabas biorą ten wątek na swój warsztat i doprowadzają
ansambl tuż pod ścianę burzy oklasków!
Anna
Subirana/ Pol Padrós/ Joan Antoni Pich Brull's
Bet
Pozostajemy w Barcelonie, ale przenosimy się do miejsca
zwanego Sinestesia. Połowa stycznia
ubiegłego roku i trójka muzyków: Anna Subirana – głos, Pol Padrós – trąbka i Joan
Antoni Pich – wiolonczela. Cztery improwizowane utwory (być może z elementami
predefinicji), 33 minuty i 11 sekund.
Hypnoidal.
Opowieść rozpoczyna gadający, kobiecy głos - dźwięki dobywane techniką, którą
moglibyśmy nazwać jako avant-scat.
Wiolonczela podaje zadziorny, jazzowy półrytm szarpaniem strun, ale zaraz potem
także smyczkiem. Trąbka brzmi na wejściu dość czysto, jakby stanowiła ostatni
na scenie bastion chamber music, ale
pierwszy zadzior dopada ją w mgnieniu oka. Muzycy zdają się zagęszczać narrację,
ale trąbka zwinnymi interludiami burzy dramaturgię wydarzeń. Głos dławi się u
nasady gardła, po czym zwinnie wdaje się w dialogi z kolegami – jeśli
użylibyśmy określenia call & responce,
nie bylibyśmy dalecy od prawdy. Wrzący ponadgatunkowy tygiel pomysłów! Zaraz
potem krok w ciszę i odrobina sonorystyki. W 5 minucie pierwsza imitacja głosu
i trąbki. Gdyby muzycy nie byli posadowieni na przeciwległych flankach,
mielibyśmy duży problem z rozpoznaniem źródła dźwięku! Para idzie wysoko, cello dołem kreśli bardziej tonalną
ekspozycję.
Cataleptic. Z dna
ciszy docierają do nas smutne pojękiwania trąbki, gwizd smyczka i rechot z
gardła. Po 90 sekundach wiolonczelinowe kontrapunkty stylizują narrację porcją
nowej ekspresji. Ale sama opowieść jakby nie chciała opuścić strefy ciszy.
Kolejna ekspozycja call & responce,
tym razem staje się udziałem głosu i cello.
Śpiewająca trąbka snuje komentarz. W 5 minucie smyczek szuka baroku blisko podłogi, obie zaś flanki
wchodzą w fazę ożywionej dyskusji. Po chwili śpiew pojawia się na ustach
wszystkich, rzewny, molowy wedle wskazań strunowca.
Akcja zdaje się gonić akcję, a kres tego szaleństwa wyznacza cisza po ostatnim
dźwięku.
Somnambulistic.
Zmutowana trąbka znów u podnóża ciszy. Suche fonie z gryfu i głos, który znów
na moment staje się … trąbką. Smyk ślizga się po strunach i buduje nową
historię. Znów smakuje zagubionym w szumie chamber,
a każdy ruch sceniczny poprzedza chwila refleksji. Cichy taniec na palcach, by
nie spłoszyć zwierzyny. Trąbka i głos – znów jednym ciałem. Doskonałe reakcje,
kolektywna zabawa. Po 7 minucie rytmiczne szlifowanie strun wiolonczeli buduje
nowy wątek. Trąbka wchodzi w dialog, głos milknie na dłuższą chwilę. Na finał
tej części ten ostatni powraca i czyni już wyłącznie same cuda – krzyczy,
recytuje, jęczy i śpiewa!
Return To Wakefulness.
Trębackie solo na otwarcie finałowej części koncertu – palce wiolonczelisty
krążą wokół gryfu, avant-scat
powraca. Narracja nabiera tempa, niczym pierwsza improwizacja. Zadziorne frazy,
energia, pulsacja, tańce i swawole, także w konwencji call & responce. Imitacje na flankach, kilka szarpnięć strunami
– muzycy szukają zakończenia rozrzedzając flow
narracji. Czynią to po mistrzowsku, zatem moc oklasków tuż po wybrzmieniu
dalece uzasadniona.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz