piątek, 26 lipca 2019

Christine Abdelnour & Chris Corsano! Quand Fond La Neige, Où Va Le Blanc? That is a question!



Francuską saksofonistkę, o libańskich korzeniach, Christine Abdelnour znamy na tych łamach całkiem dobrze, choć na ogół z czasów, gdy występowała pod nazwiskiem Sehnaoui, była bowiem wtedy żoną jeszcze lepiej nam znanego gitarzysty Sharifa. Po prawdzie od tamtych czasów (niemal dekadę temu) nie była jakoś specjalnie aktywna na rynku wydawniczym muzyki swobodnie improwizowanej, ale nigdy o niej zapomnieliśmy (była choćby gościem ostatniej Krakowskiej Jesieni Jazzowej, w ramach jubileuszowych obchodów wielolecia formacji Gush). Dziś powraca do nas, uprzedźmy przebieg wypadków, z płytą absolutnie wyjątkową. Skomplikowany (pozornie) francuski tytuł nagrania widnieje w nazwie dzisiejszej opowieści. Partnerem saksofonistki w tym zacnym, artystycznym wydarzeniu jest amerykański drummer Chris Corsano, który był ostatnio gościem Trybuny dokładnie… trzy dni temu.

Nagranie studyjne z lata 2017 roku, dokonane w miejscu zwanym Audio Cue Tonlabor, zawiera dziewięć improwizacji z tytułami, które bezczelnie skutecznie przenoszą nas do świata preparacji dźwięku, wytrawnej sonorystyki i wszystkiego tego, co bezpowrotnie oddala nas od melodii, tonacji i tradycyjnego stroju instrumentów. Ostrzegamy – prawdziwe cacko z mocą niebanalnych, czasami trudnych dźwięków!

Bylibyśmy zapomnieli: Christine zagra na saksofonie altowym, a Chris – poza akcesoriami perkusyjnymi – będzie też korzystał ze slide klarnetu (i to często!). Płyta trwa 55 minut i tyleż sekund, wydawcą CD jest amerykański Relative Pitch Records, a miała ona swoją premierę w kwietniu bieżącego roku.




Spektakl rodzi się w niemal industrialnym środowisku dźwiękowym – instrument przypominjący saksofon skwierczy mechanicznie, buduje małe, hałaśliwe drony, zdaje się mieć kilka separatywnych pasm fonii. Perkusja i wszystko, co do niej jest podczepione (klarnet?), gra silnym rezonansem, drży i trzeszczy w posadach, skrzy się wibrującymi talerzami. Mechanistyczna propedeutyka preparacji  – przed nami świat nieustających tajemnic. Recenzentowi trudno jest precyzyjnie zdefiniować źródła dźwięków, tonie w dysonansie poznawczym i jest mu w tym doprawdy wspaniale! Ów krytycznie challangowy odsłuch napina wszystkie mięśnie twarzy i skutkuje systematycznym uwalnianiem ogromnych pokładów endorfin. W połowie trzeciej minuty prawą flankę przestrzeni dźwiękowej opanowują zwoje szumów z tuby instrumentu dętego. Istnieje zatem pewne prawdopodobieństwo, iż to właśnie tam posadowiła się saksofonistka. Narracja wszakże toczy się dalej z wysoką intensywnością, niczym mała orkiestra symfoniczna na dużych sterydach, która na finał improwizacji otwarcia potrafi zmysłowo rozrzedzić się i zaprezentować więcej separatywnych fonii, które przypominają nam, iż na scenie mamy jedynie saksofon i perkusję.

Druga piosenka stawia nas na baczność! Prawdziwie imitacyjny taniec godowy dwóch upalonych świerszczy! Oba pasma fonii lepią się w jednorodny strumień. Metafizyka dźwięku, który zdaje się płynąć całą szerokością pomieszczenia, w którym znajdują się muzycy. Trzecia historia, to rodzaj obopólnego rezonansu i plastycznych dronów. Cudowna cisza post-hałasu. Powietrze szumi, muzycy szukają nowej porcji tlenu. Preparacje i sonorystyka na samym dachu dalekowschodniego wysokościowca. Znów garść imitacji, szukania wspólnego mianownika dla całej improwizacji. Outside and inside, z ciszy po korpulentny dźwięk i z powrotem. Klarnet Chrisa wkleszcza się pomiędzy saksofon, a elementy zestawu perkusyjnego i drży transcendentalnym niepokojem. Chwilowo Amerykanin przejmuje rolę magika nadrzędnego. Po 4 minucie, muzycy proponują więcej drummingu i brzmienia saksofonu, które sugeruje, iż być może składa się on jednak z tuby i dysz, które muzyk naprzemiennie otwiera i zamyka. Akcenty rytmiczne i kawałek złamanej melodii, to kolejne, acz krótkotrwałe zaskoczenia dramaturgiczne. W końcowej części drumming nabiera pustynnego posmaku, a saksofon podśpiewuje pod nosem.

Czwartą opowieść otwiera perkusja, która brzmi … niczym perkusja. Obok, w tubie altu, krople potu bulgoczą zamaszyście. Flow jest nerwowy, a dźwięki - co wydaje się w tym fragmencie płyty niemal niemożliwe – ciągle zaskakują. Szumiący rezonans chwyta za gardło, a potem kończy improwizację. I już piąty odcinek – w tubie znalazło się prawdopodobnie jakieś obce ciało, gdyż saksofon drży jak młot pneumatyczny. Pod nim wibrujący werbel czyni swoją powinność. Kolejny pik preparacji i wzajemnych imitacji. Dwa śpiewające stwory o dżdżystym poranku, ze słońcem, które z roztargnienia zapomniało wzejść i posmakiem napalmu. Mechanika rytmu skondensowanego – saksofon, klarnet, głuchy drumming. Fonia skacze ku górze, świdrująca, ptasia rewolta trwa w najlepsze. Szósty fragment – werbel w fazie preparacji, pusta tuba prosi o łyk wody, dysze klaszczą w ciszy. Na dnie muzycy szukają rytmicznego mianownika - moc aktywności po stronie Chrisa, szczypta lenistwa ze strony Christine. Pięknie gaszą ledwie tlący się płomień narracji.

Na wejściu w odcinek siódmy powraca smak gęstego industrialu, który siał popłoch na początku płyty. Dwa ogniska krzyczącej meta fonii. Gdy niespodziewanie gasną, na scenie tworzy się tęcza piękna. Król i Królowa nocy, z orszakiem wątpliwych pochlebców, kroczą wyjątkowo dostojnie. Ósma część i powrót do brzmień, jakich moglibyśmy oczekiwać po zgromadzonym instrumentarium. Aktywny drumming, bawole porykiwania saksofonu, free jazz pełen zdrowych emocji. Po paru okrążeniach, Christine powraca w zarosła preparacji, nabiera wody w usta i prycha. Po 4 minucie skromny galop, a potem zmysłowy stopping – muzycy łykają gorące powietrze wielkimi porcjami. Pieśń zamknięcia, czas już na nią. Tupot suchych dysz o pusty pokład, mały drumming, dęte mikrofrazy. Klarnet rezonuje z werblem (chyba), płomień imitacji znów żarzy się szeroką łuną. Kolejny krok w kierunku nieba. A po chwili czas na finałowe odliczanie – urywane porywy powietrza z tuby, cisza na tomach, powolny marsz w poszukiwaniu ostatniego dźwięku.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz