Z ogromną przyjemnością kontynuujemy prezentację nowych płyt
z Portugalii! Po dwóch perełkach, ciągle, jak się okazuje bardzo młodego, Gabriela Ferrandiniego, dziś znajdujemy dobry moment, by twórczo pozachwycać
się najnowszymi płytami, wciąż bardzo młodego duchem, Rodrigo Amado, który
nie dalej, jak kilka dni temu skończył 55 lat! Happy Birthday, Rodrigo!
Nasza radość zdaje się multiplikować, albowiem w odtwarzaczu
redakcji ląduje świeżutki koncert tria The Attic Summer Bummer, gdzie saksofonistę z Lizbony wspiera nasz ulubiony,
portugalski kontrabasista Gonçalo Almeida, a także niebanalny drummer z Holandii, też zaliczający do grona ewidentnych faworytów, Onno Govaert! Do pary dodajemy krążek No Place To Fall, zawierający duet Amado z doskonałym amerykańskim
perkusistą Chrisem Corsano. Dwa przykłady modelowego wręcz free jazzu, który
całymi garściami czerpie z tradycji, ale jest skrajnie nowoczesny – błyskotliwie
wykonany i fantastycznie pod względem dramaturgicznym skonstruowany. Pełna
ekspresji swoboda twórcza i … precyzyjna kontrola sytuacji na scenie. Rodrigo
Amado i jego przyjaciele w najlepszym wydaniu!
The Attic Summer Bummer (NoBusiness Records,
CD 2019)
Ubiegłoroczny festiwal Summer
Bummer w belgijskiej Antwerpii, koniec sierpnia, a na scenie trzech muzyków:
Gonçalo Almeida na kontrabasie, Onno Govaert na perkusji i Rodrigo Amado na
saksofonie tenorowym. Trzy improwizacje, 44 minuty i 21 sekund.
Kolektywny start wolnego jazzu, z melodią posadowioną u
wylotu tuby saksofonu. Mocny flow kontrabasu
Gonçalo i skrupulatny tygrys Onno, za gorącym od pierwszej sekundy zestawem
perkusyjnym. Obaj dobrze budują napięcie, szyją nerw narracji, który będzie z
całą trójką do ostatniego dźwięku na płycie. Tenor płynie ciepłym, choć nieco
szorstkim strumieniem, bystrze osadzonym na zwinnych figurach rytmicznych
kontrabasu. W 4 minucie ten ostatni ciekawie dynamizuje narrację, koledzy zaś
skaczą za nim w ogień bez chwili zawahania. Po kolejnych 60 sekundach są już w galopie.
Każdy z muzyków, to klasa mistrzowska – sekcja jak młot, saksofon niczym sierp!
Amado siedzi w tradycji jazzu, ale jego
flow jest niemal ponowoczesny – zwinny, zadziorny, a muzyk pewny jest
każdego swojego zadęcia, czy wyboru dramaturgicznego. Gdy w 7 minucie Rodrigo
milknie, Gonzo proponuje wspaniałą, małą ekspozycję solową. Subtelnie wspiera
go Onno, czujny saper na polu minowym. Tenor powraca z melodią pomiędzy
dyszami, po czym całe trio buduje nową opowieść, która z czasem także nabiera
mocy. Amado śpiewa, Almeida i Govaert, niczym wielkie koło zamachowe, nakręcają
spiralę emocji. Melodia, która powraca jak mantra i zwinne pętle bass & drums. Na finał znów garść
ognistego galopu.
Na starcie drugiej opowieści smyczek, wysoko zawieszony na
gryfie kontrabasu, wchodzi w zmysłową imitację z równie wypiętym ku górze
saksofonem. Drummer wchodzi do gry dopiero po 150 sekundach. Liczy krawędzie, w
skupieniu czeka na rozwój wypadków. Muzycy serwują nam porcję smakowitej, aylerowskiej
hymniczności. Rezonans talerzy i Almeida, który żongluje technikami gry. Po
kilku minutach gry wstępnej, to perkusista napędza tryby improwizacji. Saksofon
snuje balladę, kontrabas stoi u progu transu. Piękny moment, cała trójka cierpliwie
wisi na stand by, choć wie, że ten
stan nie potrwa zbyt długo. Najpierw sygnał do ataku daje dęciak, potem salwa armatnia idzie wprost z basu. Samonapędzający
się flow eksploduje, dając asumpt do
błyskotliwej ekspozycji Amado. Na finał mistrzowskie wytłumienie emocji,
albowiem nic w tej grze nie dzieje się przez przypadek.
Cichy saksofon snuje długie, łagodne wprowadzenie do części
finałowej koncertu. Szczoteczki na werblu dają pierwszy znak życia dopiero po
trzech minutach. Pod nimi stylowo dudni bas, drżą talerze, skrzypią struny.
Balladowy saksofon śpiewa o poranku. Dopiero w 7 minucie wysoko zawieszone arco zaczyna proces budowania narracji
właściwej. Trio nabiera dynamiki, ale po kolejnych dwóch minutach na scenie pozostaje
jedynie duet sax & drums.
Kierunek eskalacji zostaje wskazany, ale muzycy nie śpieszą się z ostateczną
decyzją. Tempo rośnie, Rodrigo zagęszcza ścieg, Onno także daje do wiwatu. Gdy
Gonzo powraca, cała maszyna rusza już z pełną mocą. Trzy strumienie swobodnej
narracji płyną razem w pełnej komitywie. Po 14 minucie saksofonista zdejmuje
nogę z gazu i całe trio, step by step,
zwalnia, rozrzedzając narrację, wpuszczając do środka mnóstwo zdrowego
powietrza. Onno ma jednak problemy z wyhamowaniem, zdaje się rządzić częścią
finałową koncertu, baa, nawet dorzuca do ognia. Finał miast stać się balladową rozbiegówką, przeistacza się rwący potok
fonii. Last minute równie ostra, jak
gwałtowny jest mocarny stop koncertu,
jakby gdyby zarysowany był na nieistniejącej pięciolinii. Brawa dla wszystkich!
Rodrigo
Amado/ Chris Corsano No
Place To Fall (Astral Spirits/
Monofonus Press, CD/cassette 2019)
Na osi czasu cofamy się do lipca 2014 roku, by w przeddzień
50. urodzin saksofonisty, zawitać do lizbońskiego Namouche Studios. Tenorzyście
towarzyszy Chris Corsano na perkusji. Ci dwaj silni mężczyźni zagrają dla nas
pięć improwizacji, które potrwają 49 minut bez pięciu sekund.
Zgodnie z zapowiedzią, już pierwsze dźwięki zwiastują mocny
przekaz korpulentnej fonii ze strony obu muzyków – aktywny drumming i zamaszysty tenor, jak zwykle z garścią melodii,
wplecioną w potok narracji. Płynna, szczera i bezkompromisowa porcja free jazzu.
Lont zostaje odpalony, kierunek galopu wskazany, a instrukcja obsługi
wyposażona w pasy bezpieczeństwa. Waga ciężka, ciosy skoordynowane i zawsze w
punkt. Stempel na stemplu, ognisty strumień narracji, z mocą błyskotek.
Początek drugiej opowieści pozwala muzykom zaczerpnąć łyk świeżego powietrza –
ciche, siarczyste intro saksofonu, szum glazury werbla. Amado balladyzuje, Corsano szkicuje tło, każdy
dźwięk zdaje się tu mieć odpowiedni ciężar właściwy. Utwór nabiera mocy po 3
minucie, nieśpiesznie, ale bardzo systematycznie. Przed końcem muzycy zdążą jeszcze
nacisnąć na pedał gazu, by po chwili sprawdzić jakość hamulców. Corsano wydaje
się dzierżyć w dłoniach układ kierowniczy. Trzecia część – urywane, ale
stanowcze frazy saksofonu, poprzedzielane wymownymi interwałami ciszy. Muzyk z
czasem łapie dłuższe frazy, jest przy tym dość agresywny, wręcz zaczepny.
Corsano ma zaś prawdziwe wejście smoka, ale dopiero pod koniec trzeciej minuty
- free fire steps! Flow opowieści gęstnieje, dwa skromne instrumenty
akustyczne zdają się wypełniać całą szerokość ulicy. Popis na obu flankach – hard sax and drums like army of drummers! Duch Aylera znów towarzyszy
muzykom. Rodrigo gasi płomień z melodią na ustach.
Marsz ku chwale ojczyzny free jazzu! Masywny, płyny,
zamaszysty styl otwarcia części czwartej. Muzycy doskonale się inspirują,
podpowiadają sobie kolejne rozwiązania. Corsano może tu chyba wszystko - free
jazz, to jego elementarz. Amado, pewny każdego dźwięku, perfekcjonista nawet w
tyglu najgorętszych emocji. Tuż przed końcem czwartej minuty, ułamek sekundy na
złapanie nowego oddechu. Śpiew saksofonu i krawędzie werbli w kolektywnym tańcu
– Sonny Rollins jest z nami, ale z … turbodoładowaniem! Na finał pieśni kolejne
porcje spiętrzeń – gęstych i mocnych, lekkich i puszystych, niemal w tym samym
momencie. Czas zatem na ostatni fragment płyty, który nie będzie krótki i
zdawkowy. Na starcie bardzo łagodny saksofon, szczoteczki, chwila chill-outu,
ballada z podmuchami ciepłego powietrza znad oceanu. Melodia i cisza podskórnego drummingu. Corsano subtelny niczym zakonnica,
każdy dźwięk stawia go na piedestale. Amado kreśli mu szlak cienką kreską. Tempa
i uzasadnionej dramaturgicznie mocy muzycy nabierają w szóstej minucie. Dźwięki
płyną wysokim wzgórzem, niczym rozpostarte, ptasie pióra, ale mają swoją
dynamikę i gęstość, wydają się smakować wyjątkowo wykwintnymi przyprawami. W
dziewiątej minucie kilkudziesięciosekundowe, jakże zmysłowe solo Corsano, wyjątkowo
dynamiczne szczególnie na talerzach. W połowie dziesiątej minuty wyciszony
tenor powraca w glorii sławy. Ze śpiewem na ustach muzycy przypominają początek
tej części płyty, po czym precyzyjnie odnajdują ostatni dźwięk.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz