piątek, 17 czerwca 2022

Ayler Records’ fresh fruits: Didier Lasserre & Lila Bazooka!


Wydawnictwo Ayler Records, to nazwa, która miłośnikom free jazu i muzyki improwizowanej znana jest od lat. Inicjatywa edytorska o takiej właśnie nazwie zawiązana została na przełomie wieku w Szwecji, ale od roku 2009 jej siedzibą główną jest Paryż. Wraz ze zmianą miejsca zamieszkania zmieniła się oczywiście tożsamość podmiotowa wydawnictwa, pojawili się w nim inni artyści, ale stwierdzenie, że Francuzi weszli w buty Skandynawów wydaje się sporym uproszczeniem. Zarówno bowiem szwedzki Ayler, jak i jego francuska młodsza wersja od zawsze lubiły choćby muzyków amerykańskich.

Trybuna przyznaje, iż w ostatnich latach rzadziej sięgała po dokonania labelu, ale prawda jest także taka, iż kierunek artystyczny wydawnictwa dość szybko odkleił się od idiomu free jazz & free impro, który na tych łamach definitywnie preferujemy. Nic wszakże nie powinno trwać wiecznie, wracamy do nagrań Ayler Records i pochylamy się nad dwoma absolutnymi świeżynkami. Choć teza sprzed kilku chwil zdaje się być wciąż prawdziwa - na nowych płytach znajdujemy wiele ciekawych dźwięków, koncepcji dramaturgicznych, tudzież innych szalonych pomysłów, ale free jazzu i swobodnej improwizacji jakby najmniej.

Pierwsza z omawianych dziś płyt, to autorski projekt doskonałego drummera Didiera Lasserre’a, którego znamy choćby z nagrań, w trakcie których towarzyszył naszemu ulubionemu francuskiemu kontrabasiście Benjaminowi Dubocowi. Muzyk dobrał sobie siedmioro partnerów, skomponował cały materiał i ubrał go w dalece ponadgatunkowe szaty. Emocji dostarczył nam co niemiara, jakkolwiek także dużo kameralnej, a nawet post-barokowej zadumy. Muzyczny melting pot, z pewnością nie dla każdego, ale z ogromnie dużym znakiem jakości.

Druga nowość, to dzieło dwóch (incydentalnie trzech) Pań, które zabierają nas w podróż odrobinę piosenkową (ale z bassoonem w roli głównej!). Opowieść ciekawie skonstruowana, tajemnicza, chwilami świetnie nadającą się na filmowy soundtrack. Nam najbardziej taka ścieżka dźwiękowa pasowałaby do … kolejnego sezonu serialu wszechczasów, czyli lynchowego Twin Peaks! Dużo smakowitych skojarzeń, także z właśnie co zmarłą Julee Cruise, niesie nade wszystko niekłamaną przyjemność z odsłuchu.

So, welcome to the new life of Ayler Records!

 


Silence was pleased

Dzieło Lasserre’a składa się z siedmiu utworów, pogrupowanych w trzy podczęści – Światło (trzy pierwsze), Dzień (dwie kolejne) oraz Noc (dwie ostatnie). Cały strumień dźwiękowy albumu zdaje się być sklejony w jeden ciąg przyczynowo-skutkowy, a napotykane okazjonalnie momenty ciszy stanowią raczej element gry, nie zaś pauzy pomiędzy poszczególnymi utworami. Sam początek Światła, to elektroakustyczna cisza, która ścieli się sprzężeniami i szumami. Po chwili dramaturgicznego bezwładu, do pracy przestępuje trąbka, a zaraz potem klarnet. Muzycy formują swoje frazy w gęsty, niemal freejazzowy flow. Ich dialog szybko przyjmuje formę krótkotrwałych westchnień, które świetnie ze sobą korelują, po czym obumiera w kolejnym paśmie szumów. Teraz do gry wchodzą perkusyjne talerze oraz inside piano. Ten duet ma swoją kulminację, całkiem głośną, po czym gaśnie w strunowej poświacie tła. Pierwsza opowieść wydaje się mocno zaplanowana, ale imponuje brzmieniem, dramaturgicznym rozmachem … i mrokiem niedopowiedzeń. Drugi utwór prowadzi wiolonczela i czyni to w zasadzie jedynie w towarzystwie czerstwej ciszy, brzmiąc przy tym pięknym, post-barokowym tembrem. Po chwili dołącza do niej wokalistka, ale dzieje się to już … w traku trzecim. Kobiecemu głosowi altowemu towarzyszyć zaczyna minimalistycznie piano, które potrafi zaakcentować swoją obecność drobną dawką hałasu. 

W blask Dnia wprowadza nas ponownie wiolonczela, która rezonuje z piskliwą elektroakustyką, a po chwili z agresywnymi frazami piana i mocą pogłosu. Narracja zyskuje na abstrakcyjności, stara się uciekać od zaplanowanej kameralistyki w bezmiar swobodnej improwizacji. W połowie utworu pojawia się perkusja, a flow nabiera pewnej rytmiczności. Duet piana i tejże perkusji kreśli nam kilka niemal free jazowych, rozbudowanych pętli. Po chwili do zabawy podłączają się inne instrumenty, a całość narracji osiąga ekspresyjny szczyt. Gaśnie przy westchnieniach klarnetu i wiolonczeli. Przy okazji opowieść płynnie przechodzi do części piątej, którą na swych ramionach dźwigać będzie drummer. Po talerzach, po suchych tomach, kreuje on open-jazzowe solo i ewidentnie czeka na chętnego do tanga, chwilami sięgając nawet do granic ciszy.

Wejście w strefę Nocy także nie potrzebuje tu jakiejkolwiek pauzy. Tym, który podłącza się pod perkusyjne ekscesy jest trębacz. Zmysłowe, wysoko zawieszone duo donikąd się nie spieszy. Po kilku pętlach narracyjnych trębacza zastępuje pianistka i jej minimalistyczny mrok. Na jej zaproszenie reagują nade wszystko klarnet i wiolonczela, a opowieść przybiera barwy dość swobodnej kameralistyki. Na final utworu na scenie pozostaje jedynie pianistka, a po niej, tylko kłęby natarczywego szumu. Końcowy utwór poprzedza coś, co moglibyśmy nazwać ciszą pomiędzy utworami. Na wejściu pracuje elektroakustyczna przestrzeń - szumy, szmery i dźwięki akustyczne, których źródła nie jesteśmy w stanie precyzyjnie wskazać. Tym najaktywniejszym wydaje się być teraz klarnecista. Wszelkie jednak próby budowania narracji giną w narastającym szumie. Ostatnią, która nie daje za wygraną jest pianistka. Znów szyje abstrakcyjnym, minimalistycznym ściegiem, a gdy znajduje wsparcie w odgłosach percussion, można odnieść wrażenie, że duch współczesnego AMM jest także na scenie. Po niedługiej chwili zaczyna bić dzwon, śpiewa wokalistka, znaki życia dają ciepła trąbka, brudna wiolonczela i śpiewny klarnet. Zakończenie płynie wprost z nakazów kompozytora, ale zdaje się być wyjątkowo zmysłowe.

 


Arashiyama

Kolejna płyta także składa się z trzech podczęści. Najpierw mamy Intro, potem - od drugiego do szóstego utworu - Podróż, a ostatnie pięć części, to Wspomnienia z Podróży. Album otwiera samotny bassoon, który zaczyna kameralnym tembrem i dość matowym brzmieniem, a kończy w nastroju silnie rozimprowizowanym. Uprzedźmy wypadki - w trakcie rzeczonej Podróży będzie nam dostarczał takich improwizowanych akcentów dość dużo, z kolei we Wspomnieniach … raczej przejmie na siebie rolę budowania rytmu i kreowania sfery basowej dla bardziej ustrukturyzowanych narracji.

Druga opowieść zaczyna się od brzmienia masywnego dęciaka, którego narracja systematycznie otaczana jest powłoką dość dynamicznej, ambientowej elektroniki, a także kolejnymi ścieżkami dętymi, budowanymi jednak w nieco wyższym rejestrze. Flow przypomina samo multiplikującą się ścieżkę dźwiękową, coraz silnej zanurzającą się w ambiencie i repetycji. Dodatkowym elementem łagodzenia strumienia fonii i budowania piosenkowej narracji jest zmysłowy, kobiecy wokal. W kolejnej opowieści pojawia się recytacja z off-u, a głos wokalistki wydaje się być przepuszczony przez wokoder. W czwartej części na wejściu dostajemy garść dźwięków otoczenia, przypominających zgiełk stacji kolejowej. Bassoon przemyca teraz do narracji nieco post-jazzowych fraz, brzmiąc przy tym dość siarczyście. Elektronika robi swoje, innymi słowy – znów najpierw łagodzi obyczaje, a potem gęstnieję i sieje niepokój mroczną aurą. Piąta historia ciekawie się piętrzy, pod koniec przyjmuje formę zbiorowego krzyku, stanowiąc przy okazji chyba najbardziej efektowny fragment całej plyty. Finałowa część Podróży znów pod dyktando dęciaka, który nabiera intrygującej intensywności, po czym ściele się do snu w kolejnych warstwach ambientu.

W części Wspomnieniowej pojawiają się japońskie organy ustne, które w dwóch utworach w zasadzie przejmują rolę budowania warstwy melodyjnej. Bassoon albo milczy, albo bierze na siebie ciężar kreowania rytmu i warstwy basowej, dając przestrzeń pozostałym dźwiękom do swobodnego hasania po scenie. Czasami pachnie tu rockowym koncertem, czasami zgrabną piosenką, w tle jednak zawsze liczyć możemy na ciekawe, ambientowe spiętrzenia. W części dziewiątej szczególnie imponujące jest tempo, w jakim bassoon podaje rytm. Ostatnie dwa utwory nieco gubią jakość. Przedostatni, to w zasadzie solowa ekspozycja mouth organ, z kolei finałowy utwór zdaje się być dość przesłodzony, ale też budzi urokliwe skojarzania z … Julee Cruise.

 

Didier Lasserre Silence was pleased (CD, 2022). Nagrane w Confort Moderne, Poitiers, Francja, maj 2021: Benjamin Bondonneau – klarnet, Christine Wodrascka – fortepian, Jean-Luc Cappozzo - trąbka, flugelhorn, Laurent Cerciat - głos (alt), Gaël Mevel – wiolonczela, Denis Cointe - live ‘tinnitus’ sounds, Loïc Lachaize – koncepcja dźwiękowej maszynerii i nagrywania oraz Didier Lasserre – perkusja, barokowe tympani, dzwon, kompozycja i aranżacja. W nagraniu wykorzystano słowa Johna Miltona (1608–1674) z dzieła Paradise Lost, Book IV. Siedem utworów, 52:54.

Lila Bazooka Arashiyama (CD, 2022). Nagrane w Lamaguère, Francja, luty 2021: Sophie Bernado - bassoon, głos i elektronika, teksty, Céline Grangey - sound design, elektronika oraz Ko Ishikawa - mouth organ (sho) w utworach 7 i 10. Jedenaście utworów, 59:14.

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz