wtorek, 30 maja 2023

The Relative Pitch’ late winter outfit: Brandon Lopez! Kasten-Krause & Pavone! Ensemble Dedalus! Bogacz & Aires!


Amerykański label Relative Pitch nie zwalnia szalonego tempa edytorskiego. Od czasu naszego poprzedniego spotkania z jego nowościami minęło już kilka tygodni, zatem najwyższy czas zajrzeć na wydawniczy bandcamp, wprost do nowych płyt, których nazbierało się już … dziesięć!

Recenzencki wysiłek podzielimy tym razem na kilka etapów, a dziś przyjrzymy się czterem albumom, które światło dzienne ujrzały pod koniec zimy (tudzież na skraju wiosny) roku bieżącego. Jak zwykle w przypadku tego wydawnictwa czeka nas moc wrażeń, duży rozstrzał stylistyczny i kilka głośnych nazwisk do wyszczebiotania. W ujęciu tematycznym – free jazzowe trio, kameralny duet strunowy, elektroakustyczny spektakl w rozbudowanym składzie z istotną rolą elektroniki i post-produkcji, wreszcie urugwajski duet ze skraju free jazzu i kameralistyki. 



 

Brandon Lopez Trio Matanzas

Czas i miejsce akcji nieznane (prawdopodobnie nowojorska Roullette): Brandon Lopez – kontrabas, Steve Baczkowski – saksofony oraz Gerald Cleaver – instrumenty perkusyjne. Dwie improwizacje, 41 minut z sekundami.

Trzy zacne, nowojorskie persony otwartego jazzu w koncertowej odsłonie, w soczystym, choć silnie zabrudzonym strumieniu swobodnej wymiany myśli, improwizacji, która wieloma charakterystykami zdaje się przypominać loftowe nagrania z Wielkiego Jabłka, jakie urozmaicały scenę free jazzową ładnych kilka dekad temu. Czujemy to swąd przepalonej instalacji elektrycznej, zapach zbutwiałego dachu, no i dramaturgiczną swobodę, która pozwala artystom grać, co chcą, czasami zapuszczać się w bezmiar niekończącego się jam session, rodzaju otwartej próby zagubionej w oparach dymu papierosowego. Początek i koniec koncertu, to miód dla fanów kontrabasowego groove, zabrudzonego, preparowanego tembru saksofonu i bystrych perkusjonalii, które udanie zdobią teren. Środkowa część koncertu obniża poziom, sprowadza się do wspomnianej przed momentem otwartej próby, gdy muzykom przychodzą do głowy niestworzone ilości pomysłów - każde z nich inicjują, niektóre porzucając w pół słowa.

Pierwsza odsłona koncertu trwa tu kilkanaście minut, a buduje ją tłuste, kontrabasowe pizzicato, intrygująco charcząca tuba saksofonu i rytmiczne perkusjonalia. Po krótkiej sekwencji bez saksofonu, narracja zwalnia, a strugę emocji zapewnia kontrabasowy smyczek. Zwinna, nieprzegadana narracja zwieńczona zostaje rozśpiewanym pochodem saksofonowych fraz, podskoków smyczka i dudniącego werbla. Druga improwizacja trwa prawie dwa kwadranse. Rozpoczyna ja perkusyjne intro, pracuje ostry smyczek, a w tubie saksofonu dzieją się przeróżne rzeczy. Muzycy mają tu czas na frazy preparowane, pomysły rzucane ad hoc i kilka definitywnie niedokończonych wątków, narracyjnych mielizn. Ostatnie kilka minut koncertu wiele wszakże rekompensuje. Kontrabas buduje wówczas rytm energicznym smyczkiem, a dęciak deklamuje melodię umiarkowanie czystym tembrem, wsparty na koherentnym drummingu.




Tristan Kasten-Krause & Jessica Pavone Images of One

Greenpoint Recording Collective, Brooklyn, Nowy Jork, wrzesień 2022: Tristan Kasten-Krause – kontrabas oraz Jessica Pavone – altówka. Cztery utwory, 37 minut.

Kolejna nowość RP, to improwizacja wyjątkowo precyzyjnie zaplanowana. Kameralna, niepokojąca, chwilami nerwowa, dwuosobowa symfonia trwogi, ale rozpisana na role i trzymająca się scenariusza od pierwszej do ostatniej sekundy. W końcowym, najdłuższym utworze – być może aż nazbyt dobitnie. Bliżej nam nieznany kontrabasista i altowiolinistka, która z Anthony Braxtonem nagrała kilka tysięcy płyt. Warto w tym nagraniu nie przeoczyć choćby jednego dźwięku.

Pierwsza opowieść z miejsca buduje nastrój trwogi, boleściwego suspensu. Dwa smyczki frazują tu stosunkowo wysoko, całość przypomina muzykę dawna graną w czasach baroku, przefiltrowaną przez traumy współczesności. W drugiej odsłonie oba instrumenty nabierają odrobinę siarczystego brzmienia, kontrabas płynie wyraźnie pod altówką, a narracja z każdym nawrotem nabiera mroku i tajemniczości. Pod jej koniec mamy wrażenie, że muzycy wspinają się na wysoką górę, a ich instrumenty śpiewają z bólu wysiłku. W trzeciej części martwy marsz artystów w nieznanym kierunku zdaje się nabierać niemal egzystencjalnego lęku przed kolejnym krokiem. Monotonna narracja jest tu celem samym w sobie. Wreszcie czwarta, finałowa opowieść, trwająca ponad trzynaście minut. Ma kilka wyraźnych faz, różniących się od siebie tempem i rodzajem frazowania. Wszystko wszakże w tej części wydaje się precyzyjnie zaplanowane. Długie i krótkie frazy, powolne i grane w pewnym mechanicznym rytmie. Szczypta melodii i dużo dramaturgicznego suspensu. Ostatecznie koncept trzymanej w ryzach narracji wygrywa tu z potencjalną swobodą ekspresji.



 

Ensemble Dedalus + eRikm Fata Morgana

Różne miejsca, takież okoliczności i czas: ErikM – kompozycja, elektronika, nagrania terenowe, Didier Aschour – gitara, Amélie Berson – flet, Thierry Madiot – puzon, Christian Pruvost – trąbka, Silvia Tarozzi – skrzypce oraz Deborah Walker – wiolonczela. Dziewięć utworów, 51 minut.

Fata Morgana, to doskonały tytuł dla tego akurat nagrania. Mamy tu kompozytorski koncept godny muzyki współczesnej, która kocha rozbudowane opisy procesu twórczego, czasami bardziej niż same dźwięki. Zainteresowanych metodą, jaką artysta główny, słynny impro-elektronik ErikM, doszedł do efektu końcowego tej elektroakustycznej układanki odsyłamy na bandcamp wydawcy. Tu skupiamy się na samej muzyce, która jest doprawdy wyśmienita. Pokazuje bezmiar fraz sześciu instrumentów akustycznych pięknie skompilowanych odrobiną kreatywnej elektroniki i post-produkcji. Oto ten rodzaj gry, którą lubimy najbardziej - elektronika jak stymulator działań akustycznych. Jeśli nagraniu mielibyśmy coś zarzucić, to drobne braki w samej dramaturgii i generowanych emocjach na długim dystansie, zwłaszcza w drugiej części nagrania. Choć sam finał albumu tryska wyjątkową urodą.

O jakości Fata Morgany decydują w dużej mierze dwa utwory, rozbudowane, kilkunastominutowe historie. Jedna album otwiera, druga go wieńczy. Początek budowany jest z drobnych fraz, które sycą narrację dobrze zaplanowaną sekwencją zdarzeń – strunowe, długie pasaże, fletowe westchnienia i blaszane fermentacje. W tle snuje się oniryczna aura elektroniki. Leniwa, kameralna opowieść ma wszakże swój drive i mnóstwo emocji skrywanych za każdym niemal dźwiękiem. W kolejnych utworach dramat bazuje na krótkich, urywanych frazach, które wchodzą w zmysłowe interakcje (nawet przypominające call & responce), bądź na długich pociągnięciach pędzlem, gdy klimat całości jest konsekwencją urokliwych brzmień i warstwowej narracji. Niektóre utwory bazują na minimalizmie, inne na gęstym, tłustym procesie post-improwizacji. Każdy z instrumentalistów ma tu swoich kilka chwil, ale duch kolektywnej narracji, szytej wyobraźnią kompozytora, króluje tu niepodzielnie. Frazy syntetyczne podpowiadają, uzupełniają, nie skapią nam także nagrań terenowych, smakowicie wplecionych w narrację, niemal każdorazowo zdominowaną przez dźwięki akustyczne. Finałowa opowieść budowana jest wyjątkowo pieczołowicie. Krótkie i długie frazy, szum, cisza i elektronika, która podsyła dźwięk przypominający stado mew. Ów elektroakustyczny tygiel drobnych interakcji w końcowych minutach łączy się w pożegnalny, smakowity dron, który najpierw zdaje się kreować meta melodię, potem jednak coraz bardziej ucieka w mroczną otchłań zakończenia.



Santiago Bogacz & Emiliano Aires Retrato años después

4Tavella, Montevideo, Urugwaj, wrzesień 2021: Santiago Bogacz – gitara oraz Emiliano Aires – klarnet. Dziewięć improwizacji, 43 minuty.

Krótkie overview nowości Relative Pitch kończymy urugwajskim duetem – niebanalnej gitary elektrycznej o wielu twarzach i tyluż koneksjach gatunkowych oraz zwinnego, równie kameralnego, jak free jazzowego klarnetu.

Album składa się z czterech rozbudowanych improwizacji i pięciu miniatur, trwających na ogół mniej niż minutę. Otwarcie jest umiarkowanie spokojne, ale od razu pokazujące, iż muzycy są tu w dobrej komitywie, świetnie się słuchają i równie doskonale na siebie reagują. Gitara doposażona małym prądem atakuje szeroką paletą oryginalnych brzmień, fraz i pomysłów dramaturgicznych. Gdy klarnet idzie w tango, gitara urocząco rozpływa się w sennych marzeniach. Potem sytuacja ulega odwróceniu. Trzecia narracja rodzi się w mroku, trzeszczy rezonansem i miewa ekspresyjne rozbłyski. Klarnet w meta rytmicznej mantrze, gitara nasączona post-jazzem. Piąta historia budowana jest z drobiazgów, początkowo leniwa, po czasie wpada w ekstatyczny taniec. Klarnet znów nie szczędzi nam emocji, a gitara ponadgatunkowych skojarzeń, tu odrobinę rockowych. Finałowa ekspozycja startuje w mroku i na wdechu. Muzycy i ich instrumenty przypominają tu nocne kojoty, przyczajone przed nadciągającą burzą. Nerwowe, pożegnalne rozkołysanie udanie reasumuje jakże zgrabny album. Wspomniane pięć miniatur, to rodzaj improwizatorskich wprawek, które kreują różne klimaty, sycą się odmienną dynamiką i dają drogowskazy do dalszej pracy dla obu artystów. Tu szczególnie podobać się mogą epizody siódmy i ósmy, oba nasycone soczystą psychodelią.



 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz