środa, 15 listopada 2017

Discordian Community Ensemble! Freenetics! - La música catalana encara és gratuïta! I excellent! The catalan music is still free! And excellent!


Barcelona często gości w ostatnich tygodniach na ekranach świata, ale nie dzieje się to bynajmniej z powodu muzyki.

Na łamach wszakże Trybuny koncentrować się będziemy wyłącznie na dźwiękach. Netowy label z tegoż pięknego miasta – Discordian Records - wciąż dostarcza nam bowiem nowych wrażeń. Tejże jesieni katalog wytwórni zamknął pierwszą setkę albumów, by zaraz po chwili otworzyć drugą setkę.

Zatem przed nami 100-a i 101-a produkcja DR!




Na żywo w Monachium!

Czas i miejsce zdarzenia: Monachium, MMI Festival, dokładna data nieznana (2016?).

Ludzie i przedmioty: Sarah Claman – skrzypce, Iván González - trąbka, El Pricto - saksofon altowy i dyrygentura, Norbert Stammberger – saksofon barytonowy i sopranowy (utwory 2 i 4), Ferran Besalduch – saksofon basowy i sopranowy, Harald Rettich – gitara ośmiostrunowa (2 i 4), Avelino Saavedra – perkusja i coyote call.

Co gramy: dyrygowana muzyka improwizowana.

Efekt finalny: siedem utworów opatrzonych tytułami. 72 minuty koncertu, który dostępny jest pod wszystko mówiącym tytułem Live aus München (DR 100). Podmiot wykonawczy zwie się Discordian Community Ensemble.

Wrażenia subiektywne/ przebieg wydarzeń:

Jeden. Ferria sonorystyki z trzech dęciaków, kilku strun i rozbujanej od pierwszej chwili perkusji. Grupa Wspólnoty Diskordiańskiej w edycji wyzwolonej od szponów kompozycji, aczkolwiek improwizującej pod czujnym okiem dyrygenta Pricto! Ostro, drapieżnie, dynamicznie, ciało w ciało! Skrzypce zdają się być na czele tego stada rozjuszonych rumaków. W nieco agresywnym galopie, szorstkie w brzmieniu i obyciu. Drugi. Do gry wchodzi para niemieckich muzyków, wyposażonych w akustyczne narzędzia tortur. Drugi mocny saksofon i duża gitara. Septet niebiorący jeńców, ani kwiatów do butonierek. Znów dźwięki, jakie wydaje Sarah dodają urody całej improwizacji. Tempo jest zdecydowanie spokojniejsze. Ale do czasu… już bowiem w czwartej minucie kolejny hard attack over Europe! Po nich nagły stop i kolejne kwilenia w pod grupach (czuć ostry sznyt scenariuszy Pricto). Spora dawka rockowego wręcz zgiełku, tudzież post-sonorystycznego hałasu. A dyrygentura Pricto wciąż stawia wulgarne stemple. Także trochę rubasznej zabawy, okrzyków, wrzasków i przekomarzań. Sound and furry! Trzeci. Intro na trąbce, niczym na sygnałówce! Wzywa na rykowisko! Perkusja jako wsparcie. W reakcji wysokie saksofony i wnikliwe, ciekawe świata skrzypce. Wydeptują ślady pierwotnie wytyczone przez Gonzaleza i Pricto. Czwarty. Powraca septet! Emocje, kontrapunkty, zadziory, krew na placach i wargach, personalne zaczepki. To najdłuższa historia na tej płycie. Improwizacja w stylu search & reflect z dużym ładunkiem dźwięków i wielką walizą pomysłów. Ale bez subtelności i mrużenia oka. Doskonałe wtręty skrzypiec. Macanki i całowanki dęte. Gitara idzie wzdłuż noise’ rockowej bandy, ale reszta załogi nie daje jej dojść do głosu. Rodzaj ekspozycji na temat, który jest ledwie sugerowany, albowiem muzycy rozdeptują go z zapałem godnym lepszej sprawy. Błyskotliwe solo na alcie w charakterze komentarza. W międzyczasie skrzypaczka doznaje od dawna zapowiadanego orgazmu. Reszta, nie dość, że patrzy, to jeszcze zazdrośnie kluczy ku własnym rozwiązaniom. W 14 minucie eskalacja na siedem fajerwerków! Recenzent ma wytrysk, aż pióro odmawia notowania wrażeń! Na finał pokaźna dawka hałasu! Piąty. Saksofonowa sonorystyka przy wsparciu wzdychającej trąbki. Ptasia uwertura. Małe szaleństwo na dyszach i w tubach. Kolejna dynamiczna wymiana poglądów, raz z lewej, raz z prawej strony. Crazy drumming and dirty violin! Plus trzy zagotowane dęciaki! Szósty. Rodzaj call & response. Zdaje się, że ta metoda improwizacji święci tu należne jej triumfy. No i stymulująca wszystko dyrygentura, żeby nie było zbyt prosto. Nie wiadomo, który dokładnie już raz, to skrzypaczka stawia stempel doskonałości. Na wybrzmieniu intrygujący dialog alt+violin, już bliżej strefy ciszy. Siódmy. Rodzaj narracyjnej kalki poprzedniego pomysłu – przepychanki na dyszach, smakowite zadziory na strunach. Wraz ze wzrostem dynamiki finalnego odcinka koncertu, interakcje pomiędzy muzykami stają się bardziej bystre i raczej pozbawione złych pomysłów. Znów duża porcja kontrapunktów na ostro, wprost z dłoni i umysłu dyrygenta. Finał wieńczy dzieło, czyli najdłuższą bodaj płytę w historii wydawnictwa DR. Być może jednak o kilka minut zbyt długą.






Podziemia, popołudniową porą!

Czas i miejsce zdarzenia: 26 marca 2016r., Underpool Studio w Barcelonie (?)

Ludzie i przedmioty: Ferran Besalduch - saksofon basowy i sopranowy, Joan Antoni Pich – wiolonczela, Pep Mula – perkusja.

Co gramy: muzyka improwizowana, na ogół dość swobodnie, jakkolwiek scenariusze przedprodukcyjne są możliwe.

Efekt finalny: siedem utworów opatrzonych tytułami, 45 minut. Dostępne pod tytułem Underground PM (DR 101), sygnowane nazwą własną Freenetics

Wrażenia subiektywne/ przebieg wydarzeń:

One. Bystra, naostrzona wiolonczela, grzmiący saksofon basowy, nawołujący do tańca godowego, no i talerze w polerce – tak wygląda start tej improwizacji. Narracja narasta i opada, żłobiąc bruzdy w podłodze. Duże skupienie, oczy dookoła głowy. Cello płynie smykowymi pasażami (już 4 minuta przynosi recenzentowi pierwszą dawkę zachwytu), by po chwili wejść w solowy grymas, ale pozostać równie wyrazistą. Duet z perkusistą, to także udane rozwiązanie. Powraca bass sax i kreśli nowe plamy, uspakajając nieco sytuację na scenie. Two. Dynamiczny call & response! Wyborny sound wiolonczeli i saksofonu basowego. Emocje konfrontacji, energia zwarcia. Free jazzowa galopada bez hamulcowego. Three. Introdukcja perkusisty. Potem soprano zwrócone ku niebu, a wiolonczela ku piekłu. Uroczy dysonans akustyczny. Strunowiec łyka nieco pogłosu, dodając łyżkę psychodelii tej zwinnej improwizacji. Four. Szczypta kameralistycznej zadumy, która szuka jednak zwady, punktu zaczepienia do bardziej swobodnej ekspozycji. Wstrzemięźliwość muzyków nie daje jednak asumptu do eskalacji. Five. Wiolonczela ciągnie ten trójkołowy pojazd w kierunku muzyki współczesnej. Perkusja ma w sobie, dla odmiany, potężny ładunek emocji i myśli separatywnie. Saksofon – tu znów sopranowy - próbuje łączyć zwaśnione strony i czyni to perfekcyjnie (doskonałe solo w wyjątkowo wysokim rejestrze). Opus magnum Ferrana na tej płycie! Chwilami brzmi niemal jak trąbka. Kontrapunkt z gryfu bardzo solidny! Perkusista znów jakby poza, ale być może jego postawa ciekawie plącze ten fragment improwizacji. Six. Perkusyjne sonore! Wiolonczela biegnie ze wsparciem. Klimaty surowego AMM radują lico recenzenta. Saksofon rezonuje, niemal sam ze sobą. Komentarz cello znów pachnie dobrą kameralistyką. Twórcza konwulsja, która czyni ów moment kolejnym na liście argumentów dla uznania całego nagrania, jako dzieła kompletnego i wartościowego. Repetycja saksofonu, trochę mizdrzenia się przed lustrem, pętle i zakamarki dźwiękowe. Na finał posmak melodii i tonacji, które wcale nie szkodzą tej improwizacji. Seven. Wprowadzenie czyni saksofon sopranowy. Wiolonczela idzie z dołu i robi konkurencję nieobecnemu saksofonowi basowego. Rodzaj podskórnego rytmu, który zdobi tę narrację, czyniąc przy okazji asumpt do wysmakowanej puenty dla Underground PM. Kolejna partycja harmonii ze strun z niczym tu nie koliduje. Zdanie odrębne perkusisty, znów nieco na przekór, artystycznie broni się bez cienia wątpliwości. Finisz konstytuuje bardzo dobrą opinię recenzenta na temat tej płyty.


*) tytuł dzisiejszej historii dla tych, którzy nie radzą sobie zarówno z językiem katalońskim, jak i angielskim: Muzyka katalońska wciąż jest wolna. I doskonała.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz