środa, 11 lipca 2018

Variable Geometry Orchestra! Ma'adim Vallis!


Czas i miejsce zdarzenia: pierwszy koncert – 25 listopada 2017 roku (O'Culto da Ajuda, Lizbona), drugi koncert – 5 stycznia 2018 roku (Damas, Lizbona).

Ludzie i przedmioty: Ernesto Rodrigues – dyrygent, valiha, rebec (instrumenty jedynie w koncercie 1), Armando Pereira – akordeon, Guillaume Gargaud – gitara akustyczna (1), Etienne Brunet (1), José Lencastre (1) i Nuno Torres – saksofon altowy, Bruno Parrinha – klarnet basowy, Guilherme Rodrigues, Miguel Mira i Ricardo Jacinto (1) – wiolonczela, Luiz Rocha - klarnet (1), Miguel Almeida – gitara klasyczna (1), Adriano Orrù (1), Bernardo Álvares (2), Hernâni Faustino (1) i João Madeira – kontrabas, João Valinho (1), Pedro Santo i Vasco Trilla (1) – perkusja, Fernando Sousa (1), Paulo Duarte (1) i Abdul Moimême – gitary elektryczne, Carla Santana i Carlos Santos – elektronika, Paulo Chagas – flet, obój, Manuel Guimarães (1), Silvia Corda (1) i Tiago Varela – melodica, André Hencleeday (1) – megafon, Monsieur Trinité - obiekty, Karoline Leblanc (1) – fortepian, Miguel Cabral (1) – violaika, Eduardo Chagas (1) i Fernando Simões (1) – puzon, Anna Piosik (2) i Luis Guerreiro (1) – trąbka, Gianna de Toni (1) – ukulele, Maria do Mar (2) – skrzypce, Maria Radich – głos.

Co gramy: dyrygowana swobodna improwizacja.

Efekt finalny: koncerty pomieszczone na dwóch dyskach, pod wspólnym tytułem Ma'adim Vallis, dostarcza Creative Sources (2018). Szóste wydawnictwo w dyskografii VGO trwa łącznie 78 minut bez pięciu sekund.




Przebieg wydarzeń/ wrażenia subiektywne:

Conduction #47. Strunowa, filigranowa introdukcja, drobiny sonorystyki w tubach saksofonów. Dalece kameralny start, biorąc pod uwagę obecność niemal czterdziestu muzyków na scenie. Już w 3 minucie improwizacja, budowana wieloma dronami, narasta, grzmi i łomoce. Grozę sytuacji podkreśla praca perkusjonalistów i akordeonu. W tle podskórny nerw, chrobotanie syntetycznej materii dźwięku, zapewne dzieło sekcji elektronicznej. Tempo rośnie, fonia pęcznieje. W 7 minucie zwinna, saksofonowa ekspozycja w estetyce gorącego free, potem komentarz trąbki. Dęciaki, które zdają się być w mniejszości, dają sygnał, iż tego dnia skłonne są pohałasować. Opowieść płynie wartkim strumieniem, napotykając w każdym zakamarku stempel jazzu. Pierwsze hamowanie spotyka nas w 11 minucie – jakby powrót do klimatu strunowej introdukcji, ślady gitary akustycznej, a zaraz potem fortepianowe interludium z komentarzem klarnetu basowego. 14 minuta - nisko zawieszony dron rozpoczyna konstruowanie kolejnej, zapewne burzliwej ekspozycji. Elektronika wspierana smykami uczepionymi na samym dole gryfu kontrabasu? Tak, to jest możliwy scenariusz. Narracja gęstnieje, przybywa nietypowych, nieokreślonych dźwięków, szczypta plądrofonii. Bez akcentów jazzowych, mimo udziału saksofonów i puzonów, zdecydowanie w kierunku konstruktywnego hałasu. 23 minuta i stopping! Chmara strunowców czyni swoją powinność. Preparacje, jęki akordeonu, jakby spulchnianie gleby przed startem elektroakustycznej ekspozycji. Rodzi się prawdziwe królestwo rozchełstanego free improve z groźnymi pomrukami kontrabasu (ów?). Kameralistyka w stanie permanentnej multiplikacji. Szybki epizod, albowiem po 5 minutach znów zmiana kierunku po dość błyskotliwym hamowaniu. Klimat Warszawskiej Jesieni, koncert stroicieli, jakby narracja szyta z podartej partytury. Z tego kluczowego zaniechania tryska iście free jazzowa eksplozja. Kupą mości Panowie i Panie, cała historia gatunku trzyma za was kciuki! Jakże piękny moment! Tłumienie emocji toczy się w elektroakustycznym sosie, przy akompaniamencie głosu kobiecego i salwy filigranowych strunowców. 33 minuta - tym razem stado dęciaków snuje kilka separatywnych opowieści w klimatach niemal trzecionurtowych. Niektóre nutki nawet delikatnie swingują. Po 2-3 minutach nowy pomysł na rozwój improwizacji – suche, niskie pasaże, szmery, szumy, fonia z dna tuby, akcenty gitarowe. Narracja pęcznieje w tempie geometrycznym, zanosi się na burzę z piorunami. Szczypta spowolnienia w ramach zaskoczenia przeciwnika, potem znów krok do przodu. Na ostatniej prostej emocje biorą jednak górę. Zdaje się, że w tym momencie wszyscy muzycy dostali pozwolenie na grę.

Conduction #48. Noże i widelce, szmery i podmuchy, perkusjonalne intro. Mocny, jazzowy kontrabas organizuje porządek na scenie. Bardzo konkretny drive! Z drugiego rzędu, dęciaki w zwinnym komentarzu. Jakby przy okazji, rodzi się masywny background elektroniki. Ekspozycja trąbki, obok komentarze grane unisono, jakby z partytury. Wybrzmienie przychodzi dość szybko. Akordeon i elektronika robią stosowne echo. Narracja w błyskawiczny sposób pęcznieje, ale wisi w powietrzu, w oczekiwaniu na nowe wytyczne. Solo klarnetu basowego, przy wsparciu strunowców, które ostrzą sobie pazurki. Odrobina melodii pomiędzy strunami, punktowy flet. 11 minuta, to start nowej historii. Dużo strun w intensywnym tańcu. Zaraz potem pokrętne rytmicznie zabawy, które wieńczy free jazzowa eksplozja. Kobiece incydenty głosowe tuż po ostrym wyhamowaniu. I znowu ruszamy do przodu. Stan permanentnej zmiany, to zdaje się być element konstytuujący oba koncerty VGO. Intrygantem po raz kolejny zostaje sekcja strunowa, która w trakcie drugiego koncertu niepodzielnie panuje na scenie, czasami wręcz nie dopuszcza do głosu wygłodniałe dęciaki. W 17 minucie misternie budowana ekspozycja, pełna rubasznego rytmu, zostaje zgwałcona pokładami niskiej, bezkompromisowej elektroniki. Z mroku wyłania się kilka perkusyjnych incydentów, także parę dźwięków o nierozpoznanym źródle pochodzenia. Tygiel fonii w stanie wrzenia. Saksofony zdają się mieć moc, by pojawić się na samej górze. Tysiące pomysłów na sekundę. Improwizacja czasami wydaje się być nieco przeładowana inspiracjami. Bogate instrumentarium wciąż podpowiada nowe rozwiązania dramaturgiczne. Dyrygent musi mieć oczy dookoła głowy! 25 minuta, to wysoka ekspozycja trąbki, w dole zaś pasmo elektroakustyki, która po niedługiej chwili jest zdolna do przejęcia władzy. Ciekawy, niemal dark ambientowy fragment opowieści. Wejście sekcji dętej sieje zamęt! Jakby zbyt wielu muzyków chciało jednocześnie prowadzić narrację. 32 minuta i kilka saksofonów ma coś ważnego do powiedzenia. Mogą liczyć na niebanalny komentarz gitary i kontrabasu. Gęsto, chromatycznie, bez wyrwy akustycznej na cokolwiek więcej. W tle trębacze, którzy pragną iść po swoje. W 35 minucie ostatnie już dziś hamowanie – melodyjny saksofon i dynamiczne strunowce w ramach wsparcia. Niespodziewanie ekspozycja przybiera formę dość frywolnego walczyka, trochę w klimatach późnego Braxtona i jego Ghost Trance Music! Sam finał koncertu bardzo efektowny, intrygujący. Werbel wybija ostatnie dźwięki.



Poprzednio recenzowane płyty Variable Geometry Orchestra odnajdziesz dokładnie w tym miejscu

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz