środa, 14 listopada 2018

Spontaneous Fest in Drumming Now! That’s how it went!


Druga edycja Festiwalu Muzyki Spontanicznej w poznańskim Dragonie za nami. Tym razem – z racji wybitnej reprezentacji perkusjonalistów – nazwana została Drumming Now!

Trzy dni wypełnione swobodnie improwizowaną muzyką, dużo wrażeń po obu stronach sceny. Nie sposób nie skomentować na tych łamach właśnie tych kwestii. Z oczywistych względów komentować nie będę spraw organizacyjno-bytowych samej imprezy. Może jedynie słowo o drobnych ambiwalencjach organizatorów, związanych z frekwencją na poszczególnych wydarzeniach koncertowych. A zatem dwa wnioski, które muszą tu być wyartykułowane: po pierwsze, także w obszarze free improve, wciąż najbardziej lubimy piosenki, które znamy, po drugie – we współczesnych czasach zasadniczo nie chodzimy tłumnie na biletowane koncerty. Muzyka ma być za darmo? Ogromna obłuda.




Dzień pierwszy festiwalu otworzył koncert Poznańskiej Orkiestry Improwizowanej (zwanej także na potrzeby tej imprezy – Poznan Improvisers Orchestra). Wyjątkowo nie odbył się on w Klubie Dragon, lecz w miejscu zwanym, bardzo celnie zresztą - Schron. Ansambl istnieje dokładnie rok, rozwija się dynamicznie, a skupia głównie młodych absolwentów poznańskich szkół muzycznych. Tym razem, z racji włączenia koncertu w szranki festiwalowe, Orkiestrą po raz pierwszy dyrygował gość, a w samym jej składzie pojawiło się kilku kolejnych gości. Na scenie zatem w sumie widzieliśmy i słyszeliśmy blisko 30 muzyków. Byli to stali członkowie POI: Borys Słowikowski - dyrygentura / bębny obręczowe, Marcin Góral – perkusja, Paweł Doskocz - gitara elektryczna, Fryderyk Szulgit - gitara elektryczna, Rafał Rybarczyk - gitara elektryczna, Hubert Karmiński - gitara basowa, Karol Firmanty – elektronika, Dawid Dąbrowski – elektronika, Jeff Gburek – elektronika, Maciej Łukacz - saksofon barytonowy, Damian Drozd - saksofon tenorowy, Weronika Kulesza – kornet, Adam Teresa – kornet, Michał Giżycki – klarnet, Ostap Mańko – skrzypce, Dominika Szelążek – akordeon, Martyna Gibes – wokal oraz Slasia Wilczyńska - lira korbowa. W ramach zaś rozbudowanej sekcji gości: Yedo Gibson - dyrygentura / saksofon, Vasco Trilla – perkusjonalia, Michał Dymny - gitara elektryczna, Maciej Karmiński – perkusja, Piotr Mełech – klarnet, Bartosz Wrona – wokal.

Na blisko godzinny występ złożył się 45 minutowy set pod batutą Yedo Gibsona oraz dwa krótkie encores, gdy w rolę dyrygentów wcielili się Borys Słowikowski i Rafał Ziąbka. Szczególnie ekscytujący był set zasadniczy. Brazylijski saksofonista miał mniej więcej dwie godziny na to, by poznać muzyków i określić metody współpracy. Efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Yedo, choć dużą część koncertu jedynie przyglądał się muzykom lub grał na saksofonie sopranowym, zdawał się czuwać nad każdym dźwiękiem, jaki pojawiał się na scenie. Gdy wreszcie gestami zaczął stymulować wydarzenia foniczne, cała Orkiestra wręcz uniosła się w powietrzu! Z mojej perspektywy, szczególne brawa należą się wokalistom. W wielu momentach ich temperament niósł muzyków naprawdę wysokim wzgórzem. Brawo! Koncert zwieńczyły dyrygenckie miniatury Borysa i Rafała. Precyzja, skupienie, także niebanalny efekt końcowy.




Pierwszy dzień festiwalu zakończył – już w Dragonie – koncert tria Florian Stoffner (gitara), Rudi Mahall (klarnet basowy) i pierwsza z drummerskich legend na festiwalu – Paul Lovens. Koncert w Poznaniu był jednym z czterech w trakcie polskiej trasy koncertowej, która promowała ich debiutancki krążek Mein Freud Der Baum. 50 minutowy set bardzo skupionej, prawdziwie molekularnej, jakże swobodnej improwizacji. Klasa obu niemieckich improwizatorów zdaje się być poza wszelką dyskusją, zatem wielu z nas skupiało uwagę przede wszystkim na szwajcarskim gitarzyście. I to był właściwy wybór. Świetna komunikacja ze starszymi kolegami, brawura techniczna i wielka wyobraźnia.




Czas na drugi dzień festiwalu i wciąż rosnące emocje. Do grupy festiwalowych gości, którzy grali w secie orkiestrowym, dołączyli dwaj młodzi i szalenie groźni Brytyjczycy – saksofonista Colin Webster i perkusista Andrew Lisle. Pierwszym zaś koncertem tego dnia było prawdziwie premierowe spotkanie tegoż właśnie Webstera z Vasco Trillą. Muzycy, którzy poznali się dwie godziny przed koncertem, zagrali świeży, dynamiczny set, który trwał około 30 minut. Muzycy zaliczyli wszystkie poziomy ekspresji, byli jak dzikie zwierzęta, właśnie, co wypuszczone z klatki, ale potrafili także zwinnie przepoczwarzać się w przebiegłe kocięta, które szukały na scenie sonorystycznych inspiracji. A zatem Colin i Vasco – czekamy na ciąg dalszy tak udanie rozpoczętej współpracy!




Zaraz potem spotkanie dwóch gitar elektrycznych – Michała Dymnego i Pawła Doskocza, z perkusją – Andrew Lisle’a. Młodzi polscy muzycy w trakcie poprzedniej edycji Spontanicznego Festiwalu zagrali trio z holenderskim drummerem Onno Govaertem. Tu, w dynamicznym, niemal psychodelicznym zderzeniu z lwem wprost z Londynu, pokazali moc ekspresji i improwizacji. Trzy kwadranse wyłącznie na temat, dobra komunikacja (pod koniec seta Andrew świetnie pociągnął narrację na talerzach) i niebanalne zakończenie.




Na koniec drugiego dnia festiwalu, nie ostatni na tej imprezie dowód, iż telepatia nie jest pojęciem teoretycznym. Doskonały duet Yedo Gibson i Vasco Trilla. Być może był to już ich dwusetny koncert, ale jeśli pozostaną w takiej formie, to mogą śmiało zagrać jeszcze … dwa tysiące koncertów. Yedo na sopranie wyczyniał cuda, grał całym ciałem, nosem, ustami, brzuchem i nogami. Jego sopran tańczył, drżał, krzyczał i dudnił. Vasco towarzyszył mu przy każdym dźwięku. Dobywał ze swojej magicznej walizki przedmiot za przedmiotem, by sprawić przyjacielowi choćby jedną niespodziankę. Yedo na finał zadął wprost w jego werbel. I naprawdę stali się wtedy jednym, muzycznym ciałem!





Dzień ostatni i aż cztery koncerty. Dwa tria stworzone ad hoc i dwa working duety. Sobota miała rozpocząć się dwoma duetami sax&guitar. Perkusiści nie pozwolili jednak na takie rozdanie. Skoro ten festiwal nazywa się Drumming Now!, to żaden koncert nie może się obyć bez perkusjonalii! A zatem tria – najpierw Michał Dymny, Colin Webster i Vasco Trilla, potem Paweł Doskocz, Yedo Gibson i Andrew Lisle. Dwa debiutanckie składy i moc niebywałych, często zaskakujących dźwięków. Muzycy wybornie radzili sobie we free jazzowych galopach, ale najciekawiej było wtedy, gdy tłumili emocje i poszukiwali się wzajemnie niemal pojedynczymi frazami. I znów Derek Bailey triumfował zza grobu ze swoją pokrętną tezą o jakości prymarnej improwizacji. Trudno wskazać miejsca szczególnie udane w trakcie obu 40 minutowych setów, bo było ich zbyt wiele. W oczy i uszy rzucała się świetna komunikacja, doskonałe, wzajemne słuchanie się i reagowanie na poczynania partnerów. Każdy z tej szóstki muzyków dawał z siebie naprawdę dużo i zmysłowo cementował kolektywne improwizacje.




Colin Webster i Andrew Lisle – choć zaliczamy ich zdecydowanie do młodej generacji brytyjskich improwizatorów – mają w dorobku wiele płyt, zarówno duetowych, jak i w triach i kwartetach. Znają się doskonale, wiedzą, że grając razem mogą pozwolić sobie na wszystko. Podczas wcześniejszych występów na scenie Dragona, zarówno Webster, jak i szczególnie Lisle, zdawali się nie odkrywać wszystkich kart, w niektóre improwizacyjne spięcia wchodzili z delikatną tremą. Tu, w swoim bazowym duecie, dali prawdziwy popis. Webster stąpał po krawędziach chmur, Lisle był tuż obok niego. Zażartowałem w kuluarach, że powinniśmy na kolejne edycje festiwalu zaprosić kilku bardziej uznanych saksofonistów w Europie i na świecie, ale nie po to, by grali w Dragonie, ale żeby usiedli wśród publiczności i posłuchali, jak świeżo i odkrywczo można grać na saksofonie altowym. Brawo Colin!




Wielki finał festiwalu. Wszelkie słowa zachwytu nad muzyką, jaka zabrzmiała do tej pory, od tego momentu można było już włożyć pomiędzy kartki historii. To, co pokazali na scenie Dragona Witold Oleszak (fortepian preparowany) i Roger Turner (perkusjonalia), kompletnie zdewastowało nasz obraz muzyki swobodnie improwizowanej. Turner - 72-letni drummerski geniusz, piękna klamra spinająca festiwal, który rozpoczął się m.in. koncertem z udziałem Paula Lovensa. Roger grał niuansami, drobnymi, akustycznymi incydentami. Po chwili wiedzieliśmy już, dlaczego jego instrument musi być tak skrzętnie skonstruowany i równie szczegółowo nagłośniony. Tu grał każdy drobiazg, wszystko miało swój sens dramaturgiczny, do tego świetnie konweniowało z tym, co wyczyniał tuż obok, dzięki swej buzującej wyobraźni, przyczajony na lewej flance Witek. Najspokojniejszy, najbardziej wyważony koncert festiwalu postawił nas na baczność. Oklaskom nie było końca.



Festiwalowe foty by NoFuck. Wszystkie prawa niezastrzeżone!


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz