poniedziałek, 30 grudnia 2019

Mełech, Mazurkiewicz & Trilla! When a Dog tries to Hum its Brain!


Trzy w jednym, choć każdy z osobna także! Niemal w cztery lata po powstaniu, nareszcie jest z nami niebywała trylogia swobodnej improwizacji na klarnet, kontrabas i perkusjonalia!

W drugiej połowie września 2016 roku wysłannik Trybuny gościł na wyśmienitym koncercie trzech muzyków – Piotra Mełecha, Jacka Mazurkiewicza i Vasco Trilli.  Swoje wrażenia zawarł w tej oto epistole. Nagrania, które dziś posłuchać możemy na płytach Dog, Hum i Brain, powstały ponad pół roku wcześniej, dokładnie w trakcie czwartego tygodnia lutego. Najpierw był koncert w poznańskim Psie Andaluzyjskim (21.02), potem w warszawskim Mózgu (24.02), a na koniec tygodnia, w okolicznościach studyjnych Tuczna, miała miejsce rejestracja dźwięków bez oklasków (27.02) *). Zgodnie wszakże z numeracją katalogową wydawcy, Multikulti Project, słuchamy najpierw koncertu starszego, potem nagrania studyjnego, a na końcu koncertu młodszego. Dodajmy, iż taka, a nie inna sekwencja odsłuchu, definitywnie wzmacnia dramaturgię całości.

Piotr Mełech gra na klarnecie i klarnecie basowym (na płytach Hum i Brain, używa elektroniki), Jacek Mazurkiewicz gra na kontrabasie (na płytach Hum i Brain, również używa elektroniki), a Vasco Trilla gra na perkusji i instrumentach perkusyjnych. W jednym nagraniu sesji studyjnej, muzyków wspomaga na gitarze Damian Pielka (przy okazji, realizator nagrania). Płyty dostępne są na separatywnych wydawnictwach, zatem w przypływie kosmicznej głupoty, zamiast kupić całość, możecie też nabyć pojedyncze dyski z trylogii.




Dog, 39:12, 4 tracks

Szelest ciszy perkusjonalii, rezonans talerzy, drżenie klarnetu basowego i kontrabasu, które nie wydały jeszcze pierwszego dźwięku, ale czujemy doskonale ich obecność na scenie. Posuwiste, suche frazy, czynione mocą ontologicznego skupienia. Po chwili klarnet basowy łapie łyk semickiej melodyki i swoją masą kradnie przestrzeń nagrania. W szóstej minucie na gryfie kontrabasu pojawia się smyczek, towarzyszy mu orkiestra talerzy i dzwonków. Po trzech kolejnych minutach klarnet basowy daje znak, by rozpocząć marsza pogrzebowego prawdziwie nowej generacji. Tria nabiera dynamiki i zdaje się spoglądać ku free jazzowym rozwiązaniom dramaturgicznym. Błyskotliwe, chropowate brzmienie masywnej narracji, w trakcie której na każde pytanie udzielana jest prawidłowa odpowiedź. Trwająca kwadrans pieśń otwarcia przygasa repetującym kontrabasem.

Druga i trzecia improwizacja są krótsze, nieco bardziej zwarte w formie. Ta druga budzi się w tubie klarnetu basowego, obok smyczek, dzwonki i wataha małych robaczków, wypuszczona na spacer po glazurze werbla. Narracja płynie jednym strumieniem, tryska bezpretensjonalną urodą. Pod sam koniec tej części kontrabasista w samotności zrywa szkliwo z ołowianych strun, a klarnet basowy prycha w oddali. W kolejnym odcinku muzycy proponują skromnego walczyka, który rodzi się na gryfie kontrabasu. Klarnet basowy śpiewa, perkusjonalia drżą złowieszczym rytmem. Całość bystrze narasta pod masywnym przewodnictwem dęciaka, po czym wygasa na barkach kontrabasu, ale światło gasi ostatecznie ten pierwszy.

Finałowa partycja Psiego koncertu – preparacje czynione smyczkiem na strunach kontrabasu, małe, perkusyjne wprowadzenie, także z akcentami preparacji. Post-industrialne wejście w ostatni kwadrans improwizacji. Cichy klarnet próbuje zaistnieć dopiero w połowie czwartej minuty. Trilla uruchomił właśnie armię wibratorów, a Mazurkiewicz grzmi całym ciałem, zatem Mełechowi nie jest tu łatwo. Prosi o głos, skomle, łasi się do stóp wielbłądów. Po szóstej minucie percussion biorą łyk powietrza, a kontrabas już tylko drży z wysiłku. Klarnet wykorzystuje okazję i brnie w zmysłowy taniec. Po chwili podrywa do lotu partnerów i trio w ułamku sekundy zaczyna przypominać free jazzowy walec. Niemal pięciominutowa ekstaza Mełecha kończy się, a ster narracji wpada w ręce Mazurkiewicza. Jego instrument grzmi i ryje bruzdy w podłodze. Dzwonki w dalekim tle skutecznie nawołują do finalizacji koncertu.




Hum, 37:48, 5 tracks

Warkot klimatyzacji, rezonans talerzy, plaża Sao Paulo późną nocą, pomruk nadbrzeża portowego, szum poświaty zbliżającego się poranka – oto kolejne nagranie tria, które zaczyna się na długo przed tym, nim muzycy wydadzą z siebie pierwszy dźwięk. Głęboko zanurzony w podłodze smyczek kontrabasu, elektronika podszyta tajemnicą, dark ambient, który lepi się w drony. Klarnet milczy, bo Mełech prawdopodobnie szuka czegoś w stercie kabli. Jego dęciak odzywa się dopiero w połowie piątej minuty – jakby właśnie wyczołgał się z piwnicy. Jacek i Vasco płyną pełnym, gęstym strumieniem post-akustyki, a Piotr wije się po podłodze niczym wąż Czarnoksiężnika. Druga opowieść rozpoczyna się dronem klarnetu, znów z samego dna ciszy. Talerze rezonują, kontrabas burczy analogową elektroniką małej mocy. Drżenie i masywne pulsary, klarnet pełen egzystencjalnego niepokoju. W połowie piątej minuty grzmot kontrabasu, razem z masą elektronicznych dźwięków, garściami czerstwej plądrofonii i armią perkusjonalnych złośliwców (choć akustycznych, równie głośnych) pcha klarnet coraz wyżej. Ten, niczym skazaniec, umieszczony między młotem a kowadłem, nabiera krwi do mózgu, pęcznieje żywą intensywnością. Muzycy bez trudu osiągają bramę wiecznego hałasu.

Od trzeciej improwizacji elektronika zdaje się już niepodzielnie panować na studyjnej scenie. Harsh flow na kablach, na gryfie kontrabasu i wewnątrz każdego z perkusyjnych tomów. To teraz swoje trzy grosze dodaje gitara, która zdaje się być kolejnym generatorem wysokiej mocy. Tuż przed upływem piątej minuty z masywnego bloku betonu wyłania się klarnet. Daje oznaki życia, jest nawet zdolny wydawać dźwięki! Czwarta improwizacja to już nie przelewki – do akcji wkracza klarnet basowy, grzmią talerze i dzwonki, smyczek kontrabasu sięga podłogi i burczy złowieszczo. Posuwiste ruchy pędzlem od przaśnego piekła do ciemnego nieba. Wydaje się, że Vasco uruchomił już wszystkie przedmioty, jakie zabrał do studia nagraniowego. Elektronika dokłada do ognia. Wejście w piątą, ostatnią improwizację, już niczym nie zaskakuje. Elektronika skwierczy i pulsuje, spalone na wiór robaczki tańczą na werblu. Klarnet, o ile jeszcze żyje, dobywa dźwięki, które słyszymy w naszej wyobraźni. Ściana dźwięku, która wraz z wybiciem ósmej minuty improwizacji, gwałtownie umiera.




Brain, 40:33, 2 tracks

Oddech Mózgu, publiczność, która wierci się na niewygodnych krzesłach, czyjeś kroki, dotykanie strun kontrabasu, talerze, które drżą, leniwe robaczki, które gubią drogę na werblu – aura wejścia w spektakl budzi niepokój, ale i pewność, że emocje znów zawładną nami, co najmniej na czterdzieści minut. W połowie czwartej minuty odzywa się klarnet basowy, śle pasaże nieoczywistych skojarzeń. Masywna, bardzo powolna akustyka, która nabrzmiewa, pęcznieje, robi się tłusta i lepka. W ósmej minucie akustyka zdaje się na moment przygasać. Na pierwszy plan wybija się nieinwazyjna, wręcz oniryczna elektronika. Towarzyszy jej śpiewny klarnet basowy i drummer, który zdaje się, że stanął na dramaturgicznym rozdrożu. Kolejnym stadium improwizacji jest solowa ekspozycja Piotra – jego klarnet basowy kacze ku górze, po czym raptownie opada w dół. Kontrabas Jacka brnie silnym pizzicato z dynamiką żółwia. Vasco pichci na boku kolejną pikantną strawę dla ducha. Instynktownie muzycy wybierają kierunek dalszej podróży – free jazz! Kilka minut gotującego się klarnetu basowego i sekcji rytmu, której serce bije niczym Dzwon Zygmunta. Po trzynastej minucie bystre wytłumienie – kontrabasowe solo na tle relaksujących dzwonków. Po kilku minutach powraca Piotr, mam już w dłoniach mniejszy klarnet. Cała trójka szybko nabiera ognia w tańcu i do końca seta czyni już same cuda.

Na starcie drugiego seta recenzent nie jest pewien, czy słyszy perkusjonalne preparacje, czy ciche kwilenie klarnetu. Jedno i drugie wydaje mu się równie zmysłowe. Po prawdzie, to czysta retoryka, bo od pewnego czasu improwizuje już duet. Jacek cierpliwie czeka na swój moment i wchodzi do gry bardzo plastycznie – małe frazy smykiem, niczym dotknięcia pawim piórem. Pod koniec czwartej minuty dodaje do swojej potrawy garść elektroniki. A tymczasem klarnet już od dawna egzystuje w prawdziwie szaleńczej eskapadzie! Po chwili sytuacja narracyjna wydaje się równie fascynująca – mała, analogowa elektronika spleciona z żywym kontrabasem, perkusjonalne preparacje i klarnet, który milczy, bo słucha kolejnej udanej porcji post-elektroniki. Ciekawy, post-industrialny trójkąt bermudzki: elektronika-akustyka-elektronika. Po dziesiątej minucie flow improwizacji narasta - wodogrzmoty, pokaz sztucznych ogni – robi jeszcze kilka kroków, po czym fantastycznie gubi dynamikę i schodzi na poziom warcząco-szemrzącej ciszy. Niedługo przed upływem piętnastej minuty klarnet basowy zaczyna ostatnią tego wieczoru opowieść. Przez moment jest sam na scenie – chrobocze, warczy, klnie przez zęby, skwierczy żywymi dźwiękami. W ramach komentarza - szarpanie strun kontrabasu i armia złotych talerzy. Na ostatniej prostej skromny galop, świetnie puentujący wyjątkowy koncert. Ach, ten klarnet basowy!


*) Muzycy w trasie grali zapewne także inne koncerty, ale dla dramaturgii tej recenzji nie jest to takie istotne.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz