wtorek, 9 marca 2021

Rafał Mazur in the claws of the Spontaneous Improvisation! The Great Tone has no Sound!


Niniejsza recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana, dokładnie tydzień i jeden dzień temu


Krakowski muzyk Rafał Mazur (specjalność – akustyczna gitara basowa!) jest istotnym podmiotem wykonawczym krajowej, a także europejskiej sceny improwizowanej nie od dziś, ale zdaje się, że to pandemiczny rok 2020 uznać trzeba będzie za najobfitszy w dokonania fonograficzne okres życia tego artysty.

Najpierw mieliśmy okazję poznać duetowe nagranie z jego wieloletnim partnerem, saksofonistą Keirem Neuringerem (Continuum), potem zupełnie zwaliła nas z nóg płyta The Night Of The Swift kwartetu Kaluza/ Majewski/ Mazur/ Trilla, a w ramach deseru, tudzież świątecznego prezentu, dostaliśmy zwalisty czteropak The Great Tone has no Sound, którym Rafał dobitnie udowadnia, iż miejsce w historii gatunku dane mu jest na dłużej niż jeden sezon obrachunkowy.

Cztery płyty wydane w jednym pudełku przez jednego muzyka, to spektakularne wydarzenie, rzecz można nawet, że pewnego rodzaju artystyczna bezczelność, jeśli w paszporcie nie ma się wpisane Anthony Braxton, John Zorn czy Trevor Watts (wymieniając tylko tych żyjących). A jednak Mazur i Fundacja Słuchaj na taki szaleńczy krok się zdecydowali. I od razu zaznaczmy, bez zbędnych ceregieli, że dobrze zrobili!

 


Beyond the Five Notes

W ramach ugruntowania artystycznej pewności siebie Mazur otwiera box nagraniem solowym. Dwie rozbudowane improwizacje (improwizowane spontanicznie, jak głosi opis płyty, a uwaga dotyczy wszystkich nagrań) trwają 42 i pół minuty.

Już na starcie muzyk wskazuje na zakres planowanych działań i narzędzia, jakimi dokona swojego niecnego czynu. Małe westchnienia, drobne pulsacje, palce ślizgające się po strunach – bogaty wachlarz środków artystycznego wyrazu, zarówno tych lekkich i zwiewnych, jak i tych masywnych, z samego dna narracji. Oto bas o stu twarzach, pełen niuansów brzmieniowych, szczegółów dramaturgicznych, ale także byczych, groźnych odgłosów. Oto artysta i jego szybkie, zwinne place, no i prawdziwie kocia przebiegłość umysłu. Ważna rola w procesie przypada smyczkowi – to prawdziwy wichrzyciel, mąciciel porządku i stereotypu gry na gitarze basowej, łobuziak o twarzy uśmiechniętego dziecka, które w ułamku sekundy przepoczwarza się w rockowe monstrum, zdolne do zawładnięcia umysłem każdego słuchacza. Wreszcie temperament i niemal matematyczna precyzja w budowaniu narracji – Mazur zdaje się być wyjątkowo bystrym kameleonem pośród czeredy złowieszczych dźwięków.

Jeszcze ciekawiej dzieje się w drugiej improwizacji. Mazur stawia tu na kreatywne zabawy w pobliżu ciszy – jego instrument syczy, szeleści, drży, jęczy i skrzeczy, aż w końcu rezonuje. Smakuje zmutowanym post-barokiem, a jednocześnie ocieka post-industrialnym smarem. Po upływie około 10 minut ów mały warsztat szlifierski przeobraża się w szeroki potok dźwięków. Mamy wrażenie, że Rafał buduje kilka narracji jednocześnie. One man, big orchestra ze złotym smyczkiem w roli ostatecznego rozjemcy. Na ostatniej prostej drobna repryza – muzyka wraca w okolice ciszy i gaśnie snem sprawiedliwego.

The strongest blows are light as a feather

Na drugą podróż Mazur zabiera klarnecistę Guillermo Gregorio. Panowie będą improwizować w sześciu odcinkach, a całość potrwa prawie 57 minut. Wbrew opisowi płyty czwarta improwizacja trwa ponad 22 minuty (miast sygnalizowanych 9 minut) i to jest być może ów dodatkowy zasób minut, który muzycy mogli sobie darować. Płyta skrojona do naszych ulubionych 40-45 minut zyskałaby na jakości, miałaby zapewne bardziej wzburzoną i intrygującą dramaturgię. Ale do rzeczy!

Pierwsza część płyty w swej początkowej fazie stawia na małe, przeciągłe frazy, które muzycy ślą do nas trochę wedle reguły call & responce. Mazur stymuluje tempo, Gregorio często zmuszany do wzrostu aktywności (która zdaje się nie być jego ulubioną formą ekspresji), świetnie sobie jednak radzi, potrafi bystrze kąsać i zadziornie ripostować. Muzycy z tył głowy mają też kameralne pomysły, ale realizują je raczej incydentalnie. Druga opowieść toczy się w bardziej powolnym tempie. Najpierw post-kameralne pląsy z niemal dworską gracją, potem więcej na poły rockowych emocji i zwiększonej dynamiki. Dobrą robotę czyni smyczek, a najciekawiej jest na sam koniec, gdy muzycy zwinnie się imitują, stawiając na bardziej zabrudzone frazy. Trzecia improwizacja zdaje się być lekka, ale i niezwykle zwinna. Po kilku frazach rozpoznawczych muzycy szukają rezonansu, a odnajdują raczej kameralny dystans do siebie.

Czwarta, owa nieco przegadana część zaczyna się niczym pląsy po silnie zroszonej łące. Klarnet ciągnie ku górze i szuka dobrego wiatru, bas woli hasać po lesie i siać zamęt. W dalszej części improwizacji muzycy balansują pomiędzy free chamber, a bardziej jazzowym frazowaniem i z tego dysonansu poznawczego, ich chwilami ciekawe dialogi zdają się schodzić na dramaturgiczne manowce. Piąta część stawia na konkrety i dobrze robi całemu nagraniu – kilka zadziornych fraz, odrobina świeżej krwi, zróżnicowana dynamika i metody gry, także trochę krzyku z tuby i przebiegłego smyczka na gryfie. Wreszcie finał płyty, w trakcie którego muzycy oddychają spokojnie, trochę rezonują, sprawiają wrażenie, jakby chcieli pójść w galop, ale ostatecznie decydują się na szybkie zakończenie.

Water flows from above to below

Czas na kolejny duet, tym razem z trąbką, pozostającą w rękach i ustach Artura Majewskiego. Nagranie koncertowe (wszystkie pozostałe dźwięki zamieszczone w boxie powstały w okolicznościach studyjnych) z krakowskiej bazy (2016r.), podzielone na cztery części, trwają niemal 40 minut.

Koncert otwiera bas, który kreśli pierwszy szlak improwizacji. Trąbka stawia małe short-cuts, z których tlą się drobinki melodii. Muzycy wchodzą w dialog, dobrze się słyszą i równie skutecznie na siebie reagują. Bas dba o post-jazzowy flow, trąbka stawia stemple jakości, a także ciekawie preparuje dźwięk, także w sytuacjach bardziej dynamicznych. Gdy blaszak wejdzie już na szczyt, bas dorzuci jeszcze kilka równie ognistych fraz. Druga improwizacja, to skupienie i garść bardziej tajemniczych dźwięków. Trąbka burczy, ktoś zamyka drzwi, bas drży i głęboko oddycha. Opowieść z czasem nabiera tempa, początkowo wydaje się być lekka, potem skutecznie odnajduje niemal rockową ekspresję.

Kolejny odcinek koncertu nie wnosi wiele do naszej percepcji całości. Majewski wciąż szuka nowych rozwiązań, Mazur raczej skupia się na tym, co robi od początku koncertu, a odbiorcy pozostaje czekać na jakiś bardziej zdecydowany zwrot akcji. Czwarta część zdaje się spełniać nasze oczekiwania w tym zakresie. Początkowo spokojna (słychać bar, który być może nieco dekoncertuje artystów), z czasem zyskuje na ekspresji. Trąbka zmyślnie podśpiewuje, bas rysuje na poły rytmiczne pętle. Gdy ta pierwsza wciąż stawia znaki zapytania, ten drugi nie daje się wyrwać z mantry narracyjnych powtórzeń (czyżby smyczek został w domu?).

The wind creates great harmony

Finał czteropłytowego boxu śmiało uznać możemy za niezwykle efektowny! Kwintet w składzie: Satoko Fujii (fortepian), Guillermo Gregorio (klarnet), Natsuki Tamura (trąbka), Rafał Mazur (akustyczna gitara basowa) oraz Ramon Lopez (perkusja) zagra dla nas sześć improwizacji, łącznie 41 minut muzyki.

Aura otwarcia stylowa, ale i niezwykle delikatna – smyk na gryfie basówki, dęte oddechy, klarnetowe strugi cienia, perkusyjne zdobienia i gołe struny piana. Nim jednak wybije czwarta minuta ów wytłumiony, ale bardzo kolektywny kwintet zdolny jest już generować pierwszą freejazzową kipiel. Początek kolejnej części zdaje się być dalece wymuskany – klarnet i perkusjonalia czekają, aż reszta załogi wejdzie do gry, ale na placach, by nie spłoszyć klimatu. Opowieść rozkwita pod ciężarem fortepianowych pasaży i płożących się w tle dętych fraz. Trzecia historia tworzy się z dronów suchego i mokrego powietrza, z niemal dalekowschodnim zaśpiewem. Zwinnie burcząca trąbka, lubiące postawić na swoim piano i bystra perkusja wiodą kwintet przed siebie bez nadmiernego eskalowania tempa. Opowieść znów ma świetną dramaturgie, która jest konsekwencją równie dobrej komunikacji wewnętrznej. Na finał narracja eskaluje się niezwykle monumentalnie.

Czwartą improwizację otwiera preparujące piano. Reszta zdobi ten proceder filigranowymi short-cuts. Flow narasta, ale każdy z muzyków dba o szczegóły i czuwa nad obrazem całości. Tuż przed metą nie może się obyć bez freejazowego szczytu. Kolejną część otwiera klarnet, a towarzyszą mu ciche drżenia strun i dęte prychanie. Muzycy bawią się w skromne call & responce i jest im naprawdę dobrze. Emocje rosną powoli, klawisze pulsują, a talerze rezonują. Dużo powietrza pomiędzy frazami buduje klimat, a finałowy wybuch ekspresji nie jest dla nikogo zaskoczeniem. Kończącą płytę improwizację otwiera perkusja. Opowieść pnie się ku górze znów z przyzwolenia piana, przy wydatnym wsparciu dętych. Perkusja stara się kreować balladowy tryb narracji, ale takiego kwintetu nie da się długo utrzymać w ryzach. Tym, który rwie formację do zadziornego lotu okazuje się klarnet. Stadium fire music, pełen fajerwerków i sztucznych ogni dobrze podsumowuje najlepszy odcinek serialu Rafał Mazur w szponach spontanicznej improwizacji.

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz