Minęła połowa lutego, a my wciąż nie zdołaliśmy wygrzebać się z albumów, jakie ujrzały światło dzienne w dawno minionym roku 2024. Na potrzeby kolejnej, comiesięcznej zbiorówki recenzji nazbieraliśmy dziesięć świeżynek z muzyką improwizowaną - od free jazzu poczynając na kompulsywnym synth&drums kończąc.
W tak zwany międzyczasie czeka ogrom swobodnej improwizacji,
która lubi brudne i tłuste dźwięki, trochę eksperymentów i ekspozycji na poły
konceptualnych, wreszcie garść jazzu i nuta folku. Wystartujemy w niemieckim Saarbrücken,
ale po portugalsku i amerykańsku, potem przeniesiemy się do Szwecji, pobędziemy
czas jakiś na ziemi niczyjej, kolejne tropy odnajdziemy w Zjednoczonym
Królestwie oraz Serbii, wreszcie kilka istotnych chwil spędzimy w okopach
matki-polki, by dokonać żywota w całkiem nam bliskiej Holandii.
So, welcome to heaven
and hell of improvised music!
Luís Lopes Humanization 4tet Saarbrücken (Clean Feed,
CD 2024)
Saar Free Jazz Fest,
Saarbrucken, październik 2021: Luís Lopes – gitara elektryczna, Rodrigo Amado –
saksofon tenorowy, Aaron Gonzalez – kontrabas oraz Stefan Gonzalez – perkusja.
Trzy utwory, 44 minuty.
Piąta płyta Humanization 4tet niczym nie zaskakuje, ale to
być może największa jej siła. Zawiera trzy kilkunastominutowe ekspozycje, z
których każda jest sumą kilku wątków, zarówno tematów podpisanych przez Lopesa,
jak i barwnych, świetnie wkomponowanych w to melodii Arthura Blythe’a. Wszystko
polepione w dynamiczne, pełne ekspresji, free jazzowe songi, których naczelną
wartością są doskonałe improwizacje, zarówno solowe, jak i kolektywne (te
drugie w przewadze). Mieliśmy okazję gościć ten kwartet w Dragonie, w trakcie
tej samej trasy. Zdaje się, że niemiecki koncert jest jeszcze lepszy.
Otwarcie albumu jest dynamiczne, usiane szorstkimi,
ekspresyjnymi akcjami gitary i saksofonu, pięknie osadzonymi na gęstej, tłustej
sekcji rytmu, która nie notuje pustych przebiegów. Coś na kształt tematu
pojawia się tu dopiero po pięciu minutach. Improwizacje są krótkie, świetnie
posadowione w dramaturgii całości. Gitarzysta nie szczędzi nam rocka,
saksofonista ekspresji fire music.
Drugi utwór w fazie początkowej bazuje na dysonansie dynamiki – leniwy marsz
saksofonu i gitary, nieco bardziej żwawa akcja basu i perkusji. Ekspresja
faluje – od delikatnych, balladowych fraz, po wybuchy soczystego free. Jeszcze
przed upływem dziesiątej minuty muzycy wchodzą w dynamiczny tryb posiłkując się
tematem Blythe’a, a improwizację do poziomu nieba wynosi saksofonista. Trzecią
odsłonę koncertu inicjuje urocza, free jazzowa melodia klasyka. Swoje kilka
chwil ma basista, który soczyste solo okrasza głosem i ponownie ekspresyjny
saksofonista. Finał albumu należy do gitarzysty, który spowalnia opowieść,
łapie mnóstwo psychodelii i wprowadza kwartet w dubowe, rozhuśtane klimaty.
Paul Jarret, Karin Johansson & Donovan Von Martens Hémisphère
(Havtorn Records, CD 2024)
Skogen Studio,
Österbymo, Szwecja, czas nieznany: Paul Jarret – gitara, także preparowana,
Karin Johansson – fortepian, także preparowany oraz Donovan Von Martens —
kontrabas. Trzynaście utworów, 52 minut.
Na ten francusko-szwedzki album warto zwrócić szczególną
uwagę. Sytuacja jest tu z trybunowego
punktu widzenia ulubiona – bliżej nam nieznani artyści (poza pianistką) serwują
prawdziwy improwizowany smakołyk. Trzynaście swobodnych akcji, ogrom barwionych
mrokiem dźwięków preparowanych, a wszystko szyte intrygującą dramaturgią,
każdorazowo nasączoną wewnętrzną, nerwową rytmiką. Nie sposób przy tej muzyce
zmrużyć oko.
Rozdygotane akcenty percussion
(zapewne ze strun), zapracowany smyczek, frazy z klawiatury i wnętrza pudła
rezonansowego, wreszcie wybudzająca się z głębokiego snu gitara, to elementy składowe,
które łapią wspólny, rytmiczny mianownik i w pocie czoła budują zgrabną opowieść.
W jej kolejnych epizodach pojawiają się filigranowe, gitarowe sprzężenia, rezonujące,
metaliczne zgrzyty, akustyczne trzaski, tudzież minimalistyczne plamy piana. Szmer
dramaturgicznego niedopowiedzenia zdaje się wszystko spajać w naturalny ciąg
przyczynowo-skutkowy. Okazjonalnie artyści frazują czystym tembrem (w czwartej,
siódmej i ósmej odsłonie), niekiedy łapią w szprychy drobiny amplifikacji (gitara
w dziewiątej części?). Zdaje się, że szczególnym pięknem emanują w dwunastej opowieści
– struny rezonują, z dna piano dochodzą mroczne westchnienia, a smyczek lepi
wszystko w nisko osadzony dron. Album wieńczy szemrana ballada, szyta dźwiękami
dobywanymi z przestrachem, drżącymi powtórzeniami i klarownie wypowiedzianymi
słowami pożegnania.
Mia Zabelka, Tungu & Stefan Strasser The
Confidence of One Swimming Against the Current (FMR Records, CD 2024)
Czas i miejsca akcji nieznane: Mia Zabelka – skrzypce, głos,
elektronika, Stefan Strasser – syntezator, piano, gitara elektronika oraz
Tungu/ Sergiy Senchuk - field recordings, bas akustyczny, głos, sample.
Siedemnaście utworów, 58 minut.
Wszystko wskazuje na to, iż nagranie to powstało w trzech
różnych miejscach i momentach naszej ciężkiej
rzeczywistości. Każdy z artystów wyprodukował spore porcje dźwięków, a całość
polepiono i zmasterowano w Ukrainie. Efekt końcowy wydaje się przedziwny.
Pierwsza połowa albumu definitywnie przeładowana jest treścią, a ponadgatunkowy
tygiel zdarzeń przyprawiać może o zawrót głowy. Jednakże po dziesiątym utworze
muzycy zdejmują nogę z gazu, tłumią emocje, ograniczają artystyczne środki wyrazu
i nagle nagranie łapie klimat, intrygującą dramaturgię i zdaje się zadowalać
nawet najbardziej wybredne gusta.
Pośród pierwszych kilku utworów po brzegi nasyconych elektroniką,
pulsem syntetycznej perkusji i niemal post-industrialnym zgrzytaniem zębami
uwagę przekuć może nade wszystko szósta opowieść. W jej centralnym punkcie posadowiona
zostaje skrzypaczka i jej niepowtarzalne, silnie preparowane frazy. Dobrze konstruowane,
oniryczne tło tylko wzmaga efekt końcowy. Rzeczone, wytłumione, post-ambientowe
tło powraca w utworze dziesiątym, zdominowanym jeszcze przez rozbrykaną elektronikę
i elektrykę. W kolejnych częściach znów pojawiają się preparowane skrzypce, słyszymy
coraz więcej intrygujących wątków elektroakustycznych. Jeśli nawet pasma syntetyczne
wracają na front, podawane są z umiarem i dbałością o relacje z pozostałymi dźwiękami.
Szczególnie podobać się może odcinek piętnasty, szyty ze strzępów fonii i
doposażony minimalistycznym pianem. W kolejnej odsłonie akcje kreują pijackie
śpiewy, które zdają się przedrzeźniać syntetyczną rzeczywistość. Finał albumu
jest delikatny, w dużej mierze akustyczny, urokliwie repetytywny.
MouthWind Corps et Biens - Hommage à Robert Desnos
(Creative Sources, CD 2024)
Lawrence’s studio,
Oxford, listopad 2023: Jean-Michel Van Schouwburg – głos oraz Lawrence
Casserley - signal processing instrument.
Piętnaście utworów w siedmiu rozdziałach, 55 minut.
Corps et Biens, to
album szczególny. Brytyjczyk Lawrence Casserley w swoim długim i jakże
legendarnym życiu artystycznym performował dźwięki live processing wielu instrumentów i formacji, ale niezwykle rzadko
czynił to mając na pulpicie wyłącznie ludzki głos. Ten ostatni dostarcza tu belgijski
wokalista, artysta głosowy Jean-Michel Van Schouwburg, który także pretendować
może do miana legendy gatunku, przynajmniej w wymiarze kontynentalnym. Album
podzielono na piętnaście epizodów, uformowanych w siedem rozdziałów, a
literacką inspiracją uczyniono poezje Roberta Desnosa. Definitywnie warto wczytać się w to nagranie!
Spektrum możliwości głosowych Belga zdaje się być równie rozlegle,
jak jego kreatywność. I co może najistotniejsze, co sytuuje artystę poza
standardem głosowych improwizatorów, to jego niebywałe poczucie humoru, dystans
do siebie, artystyczna frywolność. Muzyk wydaje dźwięki całym ciałem, którego
gardło i struny głosowe są ledwie efektownym zwieńczeniem. Mówi do nas, śmieje
się, parodiuje, gdacze niczym Kaczor Donald, rzęzi, rży, zdolny jest naśladować
każde zwierze. Sepleni, mruczy, podśpiewuje przy goleniu, buduje ambientowe
wokalizy, intensywnie wącha zapachy przyrody i bzyczy niczym pszczoła. W tym
szaleństwie świetnie odnajduje się Casserley, który wydaje się muzykiem wprost
stworzonym do elektronicznej dekonstrukcji głosu. Świetnie wiemy, że Brytyjczyk
snuje także swoje, separatywne opowieści - delikatne, ulotne, równie oniryczne,
jak tajemnicze. Pozostaje jeszcze warstwa literacka tego smakowitego albumu,
której eksplorację pozostawiam bardziej zaawansowanym, tudzież dysponującym
czasem słuchaczom.
Ilia Belorukov & Sara Zlanabitnig Binus (kuda-org, DL 2024)
Novi Sad/ Sremski Karlovci, Serbia, czerwiec 2024: Ilia
Belorukov – syntezator modularny, fluteophone
oraz Sara Zlanabitnig – flety (inside
& feedback), field recordings. Pięć utworów, 31 minut.
Instrumenty dęte, na ogół preparowane, garść nagrań
terenowych i umiejętnie wykorzystywana elektronika analogowa, to elementy
składowe tego albumu. Krótkiego, świetnie skonstruowanego, pokazującego, iż łączenie
brzmień akustycznych i syntetycznych może być niebywale przyjemne dla ucha. Owe
pięć improwizacji nagrano w trakcie aż trzech spotkań, w różnych okolicznościach
przestrzennych. Nie zmienia to faktu, iż wszystko tu do siebie pasuje.
Pierwsza opowieść formuje się w dron inicjowany przez syntezator,
ale lepiony także z odgłosów miasta, bijącego dzwona i flecich kołysanek. Czy
tak mógłby brzmieć post-nowoczesny, wielkomiejski folk? W kolejnej części
panuje oniryczna flauta, którą buduje zarówno subtelny modular i preparacje na flecim
korpusie. Z czasem ta upiorna kołysanka zdaje się szukać warstwy rytmicznej. W opowieści
trzeciej flet wpada w mantrę, z kolei syntetyka z drobnego pyłku na żakiecie
staje się zgrzebnym inicjatorem rosnącej intensywności. Czwarta część, to
nerwowa rytmika, zadziorne frazowanie i kojąca puenta poprzedzona flecią akupunkturą.
Na starcie finałowej improwizacji można odnieść wrażenie, iż znajdujemy w
kaczym stawie. Głosy natury są tak swojskie, a śpiew fletu kojący, iż akcja
modularnego na etapie rozwinięcia wydaje się zupełnie zbyteczna.
Ilia Belorukov & Lauri Hyvärinen Fix it if it ain't Broken (NUNC.,DL
2024)
Novi Sad, Serbia, październik 2023: llia Belorukov –
syntezator modularny, Lauri Hyvärinen – gitara elektryczna, przetworniki. Pięć
utworów, 37 minut.
Kolejne spotkanie z improwizacjami Belorukova pozbawione
jest brzmień akustycznych. Z jednej strony syntezator modularny, z drugiej
gitara elektryczna, a raczej jej elektryczne i elektroniczne przetworzenia.
Gęsty, muskularny i głośno dostrojony album.
Jeśli pierwszą improwizację moglibyśmy określić mianem swobodnej
wymiany myśli, to drugą z pewnością bokserską wymianą ciosów. Gitarowe pick-upy vs. gęsto okablowany modular - ów
pojedynek znamionuje moc niszczenia narracyjnych subtelności. Bywa, jak w części
trzeciej, iż w tej walce syntezator może znaleźć się na pozycjach silnie
defensywnych. Szczęśliwie dla mniej przygotowanego odbiorcy, jeszcze w tej odsłonie
albumu jesteśmy w stanie dosłyszeć frazy definitywnie gitarowe, które stanowią
udane wprowadzenie do czwartej improwizacji. Ta pulsuje głębią mroku, a drobne
zgrzyty i ukąszenia łączą się w jednolity strumień narracji, który z czasem intrygująco
stygnie, nabierając niemal akustycznego brzmienia. Końcowy epizod sprawia
wrażenie albumowe résumé. Muzycy pokazują
tu zarówno swojego subtelne oblicze, jak i pazury prawdziwych noise’ killerów.
Anna Gadt, Michał Giżycki & Cyprian Pakuła Just
Friends (TORF Records, DL 2024)
SPATiF, Warszawa,
lipiec 2024: Anna Gadt – głos, efekty, Michał Giżycki – klarnet basowy,
saksofon sopranowy oraz Cyprian Pakuła – perkusja. Trzy improwizacje, 46 minut.
To pierwsze spotkanie artystów w tym składzie i już wiemy,
że nie ostatnie! Swobodnie improwizowana opowieść, dramaturgicznie
skoncentrowana na dialogu wokalistki i klarnecisty basowego (w ostatniej
opowieści – saksofonisty sopranowego), a zgrabnie osadzona na pulsie jazzowej
perkusji. Album, to trzy historie, z których ta środkowa konsumuje dokładnie
połowę koncertu.
Po chwilach typowej dla formacji skleconych ad hoc gry inicjacyjnej, trio bierze się
do pracy i formuje linearną opowieść, która szczególnego blasku nabiera w
sytuacjach bardziej dynamicznych. Dodajmy, iż w fazach leniwego spowolnienia także
nie przestaje przykuwać uwagi. Szerokie spektrum wokalistyki odnajduje tu doskonałego
partnera w równie horyzontalnej kreatywności klarnecisty. O dobry nastrój
obojga dba drummer, który trzyma rytm
i udanie zdobi momenty artystycznego zawahania. W chwilach, w których wokalistka
sięga po tzw. efekty, narracja nabiera posmaku fussion. Druga, najbardziej rozbudowana improwizacja zaczyna się od
ekspozycji solowej Anny, którą na jazzowe ścieżki naprowadza Cyprian, a dętego błysku
dodaje Michał. Po efektownym spiętrzeniu, mniej więcej w połowie utworu muzycy wchodzą
do strefy leniwych eksperymentów, by ten fragment koncertu spuentować porcją
zmyślnych, na poły melodyjnych interakcji. W końcowej odsłonie pojawia się anonsowany
saksofon sopranowy. Tu opowieść najpierw kołysze się na falach wystudzonego oceanu,
potem niesiona mocą wokalnych efektów osiąga stadium free, by zwieńczyć koncert perkusyjną solówką.
Piotr Damasiewicz & Kuba Wójcik Krew (L.A.S., CD 2023)
OFFCZART, maj
2023: Piotr Damasiewicz – trąbka, głos oraz Kuba Wójcik – gitara, elektronika.
Trzy utwory, 34 minuty.
Potraficie wyobrazić sobie dźwięk, jaki wydaje krew krążąca
w naszych żyłach? Czy to struga szeleszczącej wilgoci, czy raczej demoniczny,
masywny dron jakże żywej syntetyczności? Damasiewicz i Wójcik postarali się
wyjść naprzeciw naszym niezdefiniowanym wyobrażeniom.
Barwiony elektroniką, drżący strumień fonii nadpływa z
mrocznej strony. W jego wnętrzu kłębi się mnóstwo mikrozdarzeń – czasami przypominają
one frazy gitary, zdeformowanej trąbki, czy głosu, być może ludzkiego. Warstwy syntetyczne
także wiodą tu aktywne życie. Opowieść systematycznie narasta, a pod koniec pierwszej
części zostaje przyozdobiona elektroakustycznymi wtrętami, które prawdopodobnie
są dźwiękami szpitalnej aparatury do przetaczania krwi. Po krótkim interludium z
ciszą, dźwiękami rzeczonej aparatury i smyczka (?) narracja śmiało wchodzi w
drugą, decydującą fazę. Oniryczne tło wypycha na front silnie syntetyczną strugę
fonii. Zza mgły elektroniki po czasie wyłania się nerwowa gitara, głos i trąbka.
Ta ostatnia najpierw charczy jak kołujący śmigłowiec, potem ucieka w echo i śpiewa.
Zakończenie śmiało zasługuje na miano demonicznego. Oto nasze największe dobro,
które pachnie mrokiem i strachem.
Piotr Damasiewicz Into the Roots Świtanie (L.A.S., CD 2024)
Polskie Radio Studio S4, Warszawa, marzec 2023: Piotr
Damasiewicz – trąbka, organy, głos, instrumenty perkusyjne, Zbigniew Kozera – kontrabas,
guimbri, Paweł Szpura – perkusja,
Michał Żak – shawm, drewniany flet
poprzeczny, hammered dulcimer,
Katarzyna Karpowicz – koto, Alicja
Krzeszowiak i Kamila Krzeszowiak – głosy, Paulina Kaźmierczak – głos, skrzypce,
Krzysztof Ryt – pięciostrunowa altówka, Marek Ryt – bagpipes, fife, rożek
francuski. Siedem utworów, 40 minut.
Damasiewicz zostaje z nami, ale jak to bywa w przypadku tego
muzyka, gatunkowy klimat zmieniamy o sto osiemdziesiąt stopni. Uciekamy w
estetyką folkową, które jest tu raczej metodą twórczą, a nie celem samym w
sobie, raczej inspiracją do odbywania improwizowanych podróży niż budowaniem
kolejnych jazzowych edycji folkowych evergreenów.
Pierwsze trzy utwory stanowią dramaturgiczną całość. Od
folkowej, melodyjnej introdukcji z psychodeliczną puentą, po świat transowej
narracji bazującej na intensywnym brzmieniu organów. Do tego swobodne wokalizy
i soczyste, dęte inkrustacje. Jeśli flet rozrywa tu początkową ludyczność, to trąbka
koi emocje i szuka integracji. W warstwie etnicznej nie trudno dosłyszeć, iż
dziarskie Tarty spoglądają tu w stronę dalekiej Japonii i równie odleglej
Afryki. Kolejne dwa utwory kojarzą folkowy blask porannej zorzy i post-jazzową,
improwizowaną opowieść. Ostatnie dwie części przenoszą nas w klimat transowej,
ponadgatunkowej ekspozycji. Szóstą odsłonę świetnie unerwia perkusista, siódmą
z kolei buduje niskie brzmienie organów i kontrabasowy groove. Finał pełen jest taneczności i melodyki, bystrze
kontrapunktowanej psychodelicznym spleenem
organów.
kok
Dead Neanderthals Other Worlds (Bandcamp’
self-released, LP/DL 2024)
White Noise Studio,
Holandia, czas nieznany: Otto Kokke – syntezator, saksofon oraz Rene Aquarius –
perkusja. Siedem utworów, 32 minuty.
Dokonania tej pary Holendrów śledzimy od zawsze, szczególnie
ich tradycyjne, sylwestrowe ep-ki. Ostatnia
z nich, nad wyraz rozbudowana jak na krótki metraż, doczekała się nawet edycji
winylowej. Nagranie to z pewnością zaliczyć możemy do … najłagodniejszych przejawów
brutalnego, brzmieniowego konceptualizmu, jaki uprawiają Kokke i Aquarius już
od półtorej dekady. Cieszy jak zawsze, tym razem zaprasza także do tańca i gry
w skojarzenia z muzyką … dyskotekową lat 70. i 80. ubiegłego stulecia.
Album jest tu nieprzerwanym strumieniem dźwiękowym, podzielonym
na odcinki dyktowane tempem frazowania perkusji. Syntezatorowe otwarcie jest
ciepłe, melodyjne, choć mroczne. Potem do akcji wkracza 2stepowa perkusja, który szyje ścieg godny zarówno ekspresji rocka,
jak i dynamicznego electro. Oto new death disco, które smakuje estetyką
muzyki tanecznej sprzed pół wieku. Kolejne, mroczne interludium poprzedza
perkusyjny step, który jest
spokojniejszy, jeszcze bardziej uwypuklający melodykę syntezatora,
niespodziewanie wtłaczającą nas do kolejnej, tu już definitywnie noworomantycznej dekady. W czwartej części
muzycy podkręcają tempo, a brzmienie syntezatora czynią bardziej szorstkim. W
kolejnej puentę dyskusji narracyjnej stanowi melodyjna ekspozycja saksofonu,
delikatnie schowanego w pogłosie. Ostatni epizod tego szaleństwa przynosi pasmo
basowe, które nadaje całości silnie rockowy posmak, mimo braku gitarowego
instrumentarium.