piątek, 28 marca 2025

The March’ Round-up: The Unreal Book! Ligand! Eyre! Wirksam! Into the Dark! Mutants In Siberia! Live in Bemma Bar! Transformations II!


Rzutem na taśmę zdążyliśmy z comiesięczną zbiorówką świeżych recenzji płytowych! Tym razem przed obliczem czytaczy i słuchaczy stawiamy osiem nowych albumów – siedem tegorocznych i jedną zgubę z końca roku poprzedniego. W ujęciu stylistycznym, jak zwykle lekkostrawny groch z kapustą, w wymiarze personalnym raczej bez specjalnych zaskoczeń – głównie dobrze nam znami i równie lubiani artyści i artystki z całego świata.

Podróż zaczniemy w ukochanej Barcelonie, potem czeka nas podwójna wizyta w Zjednoczonym Królestwie, takaż sama w Berlinie, a w dalszej kolejności – Praga, Wrocław i Toruń. W ujęciu gatunkowym na ogół będziemy swobodnie improwizować, choć zaczniemy od niekończącej się Nierealnej Księgi słynnego El Pricto. Będzie sporo elektroniki, trochę kameralistyki i szczypta spirytualnych post-perkusjonalii. What ever you want! Welcome to heaven and hell of improvised music!



 

El Pricto/ Discordian Community Ensemble The Unreal Book at LEM Festival (Discordian Records, DL 2025)

Nocturna Discordia #404, Soda Acústic, Barcelona, październik 2024: Ilona Schneider – głos, Pablo "Pope" Volt – trąbka, Edu Pons – saksofon sopranowy, Liba Villavecchia – saksofon altowy, Luis Erades – saksofon tenorowy, Diego Caicedo – gitara elektryczna, Àlex Reviriego – bas elektryczny, Vasco Trilla – perkusja oraz Prictopheles – dyrygentura, notacja graficzna. Dziesięć utworów, 46 minut.

Flagowy okręt barcelońskiej sceny muzyki kreatywnej na szerokich falach wzburzonego oceanu! Kolejny epizod neverending story spod pióra niesamowitego El Pricto. Kompozytor oczywiście w roli dyrygenta, a pod jego batutą soczysty oktet muzyków niemal trzech pokoleń barcelońskich improwizatorów – z głosem, silną frakcją dętych i bardzo elektryczną sekcją rytmu. Narracja, jak to często bywa w przypadku tej odnogi twórczości Wenezuelczyka, rozsypana na drobne kawałki, niczym pęknięta szyba, w klimatach bardzo zornowskich, takie Naked City z turbodoładowaniem. Dziesięć dobrze udramatyzowanych epizodów, tysiące akcji, mnóstwo zabawy i garść parateatralnych gagów z inwokacją do jedynej Eris! Nie sposób uronić tu choćby sekundy.

Radosne okrzyki i rockowe przełomy, dynamiczne zjazdy i efektowne podskoki, stempel na stemplu, ciało przy ciele – ognisty free jazz, która zna całą historię muzyki na pamięć, po prostu DCE! Klimat zmysłowej nadekspresji prezentuje tu większość utworów, które trwają na ogół od dwóch do czterech minut. W trakcie tych bardziej spokojnych epizodów (choćby drugi, czy siódmy) dominuje szemrana, preparowana rzeczywistość foniczna, dostojny krok i nad wyraz soczyste wydechy dętych i wokalistki o operowej skali głosu. Ale i tu zaskakująca porcja halsu nie jest zjawiskiem niemożliwym. Utwory czwarty i dziewiąty, to najdłuższe opowieści, ponad ośmiominutowe. Nie brakuje w nich zatem przestrzeni na ekspozycje saksofonistów, niekiedy jazzowe, a nawet swingujące, czy salwy heavy rockowej gitary i równie mięsistego basu. W siódmej opowieści po rozbudowanych akcjach instrumentalnych nagle odnajdujemy się na deskach teatralnych – muzycy rozmawiają, dyskutują, przekrzykują się, a perkusista wybucha charakterystycznym dla niego śmiechem. W dziewiątej odsłonie mamy werbalną inwokację do diskordiańskiej bogini w wykonaniu samego El Pricto. Warstwa muzyczna ma tu swoją repetytywną dramaturgię. Zwarte, soczyste ekspozycje saksofonistów, wokalistki i gitarzysty są efektownie kontrapunktowane podmuchem całej orkiestry. Końcowa opowieść, to rockowe resume – gęsta, radosna, zawadiacka opowieść cięta na drobne kawałki niewyczerpalną kreatywnością kompozytora i dyrygenta. Salve Eris!




Tom Ward & Adam Fairhall Ligand (Raw Tonk, Kaseta 2025)

Chestnut End, Anglia, czerwiec 2022: Tom Ward – saksofon altowy i tenorowy, klarnet basowy oraz Adam Fairhall - Hammond C3. Osiem improwizacji, 41 minut.

Pierwsza dziś brytyjska płyta, to opowieść z cyklu kreatywny jazz nie jedno ma imię. Saksofon i organy w jakże kompetentnych rękach artystów, których cenimy i o których lubimy pisać. Swobodne improwizacje tkane z różnym poziomem intensywności, dużo jakości i umiejętnie kreowanych splotów dramaturgicznych. Pierwsze cztery epizody trwają po 7-8 minut, cztery kolejne, to krótsze narracje.

W pierwszej fazie albumu w grze uczestniczy saksofon altowy. Samo otwarcie jest spokojne, wyważone, niemalże balladowe. Od drugiej opowieści zaczynają się prawdziwe emocje. Ciepły i wystudzony Hammond wchodzi teraz w intensywne zwarcia z dęciakiem, a muzycy zgrabnie dawkują nam kolejne stadia free jazzowego wtajemniczenia. Frazują na tym etapie zarówno krótkimi, zaczepnymi akcjami, jak i dronowymi, na poły ambientowym reasumpcjami. Te ostatnie dobitnie podkreślają urodę czwartej improwizacji, w trakcie której słyszymy brzmienie … klarnetu basowego (choć albumowe credits o tym nie wspomina). Cztery kolejne opowieści, te krótsze, to już królestwo saksofonu tenorowego. Najpierw półtorej minuty nerwowej, połamanej melodyki z obu stron, potem garść post-jazzowych zaczepek, lepionych zarówno z czystych, jak i delikatnie preparowanych fraz, podanych w dość leniwym tempie. Siódma improwizacja, to albumowy szczyt nasączony saksofonowymi skrzepami, siarczystym brzmieniem organów i adekwatnymi dla free jazzu emocjami. Końcowa opowieść, to oddech szumiącej ciszy. Łagodna, choć podszyta nerwowością, pożegnalna ballada.



 

light.box + Tom Challenger Eyre (Bead Records, CD 2025)

City University, luty 2024: Alex Bonney – trąbka, elektronika, Pierre Alexandre Tremblay – gitara basowa, elektronika oraz Tom Challenger – saksofon tenorowy. Sześć improwizacji, 48 minut.

Jazzowy, tudzież post-jazzowy saksofon skąpany w gęstym strumieniu elektroniki, z której incydentalnie wyłaniają się frazy trąbki i gitary basowej. Album na swoje otwarcie, niemal epickie zakończenie, a pomiędzy nimi treść główną, która podzielona na cztery podrozdziały stanowi przyczynek do dyskusji o walorach improwizacji zdominowanej przez brzmienia syntetyczne.

Słowo się rzekło, album otwiera strumień usterkowej elektroniki, budowany także basowymi sprzężeniami. W takich okolicznościach do życia budzi się saksofon, który płynie spokojnym, jazzowym tembrem. Z kolei otwarcie czteroczęściowej fazy zasadniczej, to być może najciekawsza odsłona albumu. Słyszymy czyste frazy trąbki, a po chwili saksofonu. Formuje się ciekawy dialog, który zostaje rozsiany po całym spektrum narracji bystrze redagowanym live processingiem i wspomagany frazami żywej basówki. Całość lepi się z czasem w gęsty, szorstki ambient, a emocje kreuje tu także bas, który topi się w narastającej fali elektroniki. Po trwającym niespełna sto sekund interludium, które przypomina tybetańską medytację, narracja osiąga fazę, którą definiuje zarówno posmak dekonstruowanego rocka, jak i post-jazzowe brzmienia syntetyczne, nieuchronnie kojarzące się z dokonaniami Nilsa Petera Molvaera. Wątek części głównej albumu uzupełniają czyste, melodyjne frazy saksofonu intrygująco skorelowane z basowym fuzzem. Albumowa puenta trwa dziesięć minut i przynosi sporo nowych elementów. Elektroakustyczne szmerowisko i mroczna poświata ambientu budują tło, na którym rozgrywa się akcja główna – dialog saksofonu i basu, który systematyczne nasączany jest elektroniką. Na ostatniej prostej nie brakuje melodii kontrapunktowanej elektronicznym zgrzytaniem zębami.



 

Niklas Fite & Axel Dörner Wirksam (Bandcamp’ self-released, CD 2025)

Studioboerne45, Berlin, luty 2019: Niklas Fite - gitara, banjo oraz Axel Dörner – trąbka, elektronika. Dwie improwizacje, 50 minut.

To nagranie przeleżało się na twardym dysku całe sześć lat, ale zdecydowanie warto było czekać. Młody Szwed i doświadczony Niemiec wchodzą tu w szranki intrygującego boju improwizacyjnego. W jego trakcie walka bywa niekiedy odrobinę nierówna, albowiem akustyczna gitara lub banjo w zetknięciu z trąbką podłączoną pod elektronikę dużej mocy nie ma wielu argumentów w bardziej zmasowanej akcji scenicznej. Gdy wszakże moc ustępuje miejsca kreatywności, wrażliwości na brzmienie i niuanse dramaturgii, improwizacja osiąga poziom godny naszej najwyższej uwagi.

Album składa się z dwóch ponad dwudziestominutowych opowieści. Spokojny początek, to banjo i czyste frazy trąbki uwikłane w elektroakustyczny rozgardiasz. Wyważone wymiany zdań i plamy … white noise. Drobne intensyfikacje i lubieżne rozkołysania. Nie brakuje brzmień preparowanych, zgrzytów, bolesnych obtarć i soczystych szorowanek – tu każdy dokłada adekwatne porcje emocji. Bywa, że muzycy patrzą sobie prosto w oczy, bywa, że giną na froncie dysonansu. Pierwszą historię wieńczy urokliwy passus solowy Szweda, pięknie spuentowany wystudzoną trąbką Niemca. Początek drugiej trzyma się owej zrównoważonej narracji. Tym razem słyszymy gitarę, a arsenał elektronicznych środków wyrazu zdaje się nieść sporo intrygujących niespodzianek. Opowieść ma swoją fazę rozdygotanego ambientu, a także momenty intensywnych zwarć i post-akustycznych pyskówek. Popada w dramaturgiczny umiar, ale i sięga po plastry hałasu, a nawet na poły taneczne electro. Znów podobać się może samo zakończenie, które bazuje na akustycznym konsensusie, pięknie obranym w repetującą narrację.



 

Evil Joe Into the Dark (Ma Records, CD 2024)

Kühlspot Social Club, Berlin, 2023: Edith Steyer – klarnet, Vojta Drnek – akordeon oraz Kellen Mills – gitara basowa. Sześć utworów, 33 minuty.

Owa niemiecko-czesko-amerykańska kooperacja definitywnie nosi znamiona oryginalnej. Niebanalny zestaw instrumentalny, kameralna estetyka, którą rozsadza ponadgatunkowa kreatywność, wreszcie intrygujące koincydencje brzmieniowe i dramaturgiczne. Bywa, że brakuje w niej nieco ekspresji, ale to zdaje się być zaplanowanym elementem tego muzycznego konceptu.

Pierwsza opowieść przypomina spacer po mrocznym lesie. Swobodne ruchy, głowy otwarte na nowe wyzwania, naturalna powolność w dobrze skomunikowanych akcjach zaczepnych. W drugiej odsłonie artyści dodają nieco melodii i dłuższych, bardziej rozkołysanych fraz, w trzeciej także samej radości ze wspólnego muzykowania i pewnej znów całkiem naturalnej taneczności. W kolejnych trzech opowieściach jest jeszcze ciekawiej. W czwartej mamy wrażenie obcowania z nagraniami terenowymi, które oplata smutna melodyka zastygłej chwili. Szmery, drżenia, powłóczyste dźwięki towarzyszą nam także w piątej opowieści, która przynosi garść bolesnych fraz, trochę nerwowych ruchów i zaskakująco melodyjną fazę rozwinięcia. Nie brakuje dźwięków preparowanych, szczególnie ze strony klarnecistki i ekspresji dynamicznego zakończenia. Ostatnia improwizacja zdaje się być jeszcze precyzyjniej … zaplanowana. Dużo brudnych dźwięków płynie tu z gitarowych pick-upów, sporo strwożonych śpiewności dostarcza klarnetu, wciąż dużo zaskakujących brzmień niesie semantyka akordeonu. Ostatnia prosta wynosi opowieść na efektowe wzgórze, stanowiąc zgrabną reasumpcję albumu.



 

Joke Lanz & Petr Vrba Mutants In Siberia (Circum-Disc, CD 2025)

Punctum, Praga, 2023: Joke Lanz - turntables, głos oraz Petr Vrba – trąbka, elektronika. Dwanaście utworów, 38 minut.

Gramofony, okazjonalny głos, trąbka i elektronika budują tu barwną, niekiedy power noise’ową ekspozycję, która śmiało pretenduje do miana eksperymentalnej, improwizowanej elektroniki, ale też zaskakująco często sięga po atrybuty … inteligentnej muzyki tanecznej, czyli estetyki wykutej na przełomie milenium i identyfikowanej świetnie rozpoznawalnym skrótem IDM.

Elektroakustyczny chaos, jaki towarzyszy muzykom na starcie dość szybko zostaje uformowany w ciąg zdarzeń, które mają odpowiednią ekspresję, swój rytm, nieco pokrętną linearność i dobrze ukonstytuowaną dramaturgię. Ekscesom fonicznym towarzyszy także głos, który czasami recytuje, innym razem krzyczy. Muzycy generują dużo fraz w jednostce czasu, pilnując by akcje zaziębiały się i wchodziły w dyskurs poznawczy. Raz po raz w grze pojawiają się akustyczne frazy trąbki, którym towarzyszy oniryczna, mglista narracja sfery syntetycznej, ciętej zazwyczaj ostrym skalpelem na wyjątkowo krótkie interwały, co przypomina kolejną estetykę kojarzoną z elektroniką millenialną, czyli słynne cięcia i klejenia. W połowie albumu muzycy wrzucają do tygla zdarzeń więcej akcentów rytmicznych, a zdefiniowane w preambule recenzji skojarzenie z IDM zaczyna nabierać rumieńców. Dodajmy, iż w ósmym epizodzie pojawia się wysamplowany głos, który recytuje polityczny tekst, jaki znamy z płyty … punkowego Dead Kennedys sprzed czterech dekad. Ostatnie trzy utwory wydają się nieco spokojniejsze, wciąż nerwowe i podszyte kreatywnością, ale bardziej swobodne, budowane ze świadomością, iż album dobiega końca. Dodajmy, iż poczucie pokrętnego rytmu i skłonność do repetycji nie opuszcza muzyków do ostatniej sekundy albumu.

 


Shepherds of Cats & Vj Pietrushka Live at Bemma Bar (Antenna Non Grata, CD 2025)

Bemma Bar, Wrocław, wrzesień 2023: Adam Webster – wiolonczela, głos, Aleksander Olszewski – etniczne instrumenty perkusyjne, Dariusz Błaszczak – syntezator modularny, sampler, Jan Fanfare – gitara, preparowane ukelele, looper oraz Vj Pietrushka - live cameras, video processing. Improwizacja w czterech częściach, 38 minut.

Brytyjsko-wrocławscy Pasterze Kotów, których dokonania śledzimy od zarania ich pomysłu na swobodną improwizację, czerpiącą inspirację z nieskończonej liczby gatunków, stylistyk i estetyk, dostarczają nam album koncertowy, ulepiony w jedną kompaktową ścieżkę, ale stworzoną z czterech opowieści połączonych prawdziwe punkowymi, nie do końca subtelnym metodami edytorskimi. Dodajmy, iż wrocławski koncert miał także, tradycyjnie dla Kotów, warstwę wizualna, ale tej na rzeczonym albumie możemy się jedynie domyślać.

Pierwsze osiemnaście minut koncertu, to linearna, uformowana w leniwą strugę reaktywnych improwizacji opowieść, osadzona na brzmieniu wiolonczeli i gitary, udanie uzupełniana poświatą nieinwazyjnego syntezatora modularnego i akcji perkusjonalnych, których raz po raz zmieniają szyk narracji. Nie brakuje brudnych i zakurzonych fraz, a tempo bywa zmienne. W trakcie drugiego epizodu muzycy dostarczają więcej ekspresji i tropów gatunkowych, które perfekcyjnie gubią, niczym zbieg uciekający przed obławą tłustych policjantów. Wokalno-instrumentalna, krocząca opowieść zdaje się wieść intrygująco taneczne życie wewnętrzne, okazjonalnie pachnie rockiem, niekiedy kameralną psychodelią, a po kolejnym stoppingu przepoczwarza się w bardziej mroczną, dość stonowaną pulsację. Po pewnym czasie narracja gęstnieje, a jej rockowa powłoka próbuje wyrwać się z uwięzi, ale grzęźnie w defensywnej motoryce upalonego post-bluesa. Pod finałową, oniryczną flautę podprowadza nas intrygujący fragment budowany skłębionymi perkusjonaliami i zaskakująco czysto frazami strunowymi, które łapią od dawna skrywaną melodykę. Pożegnalna opowieść gaśnie nagle, ucięta dość tępym skalpelem.



 

Rafał Iwański Transformations II (Antenna Non Grata, CD 2025)

Studio Eter, Toruń, lipiec - listopad 2024; Rafał Iwański – sanzas, kalimba, sanzula, grzechotki, patyki deszczowe, dzwonki, przedmioty metalowe, rurki sprężynowe, rura wah-wah, bęben obręczowy, okaryna, flety, piszczałki, automat perkusyjny, efekty, nagrania terenowe. Jedenaście utworów, 51 minut.

Rafał Iwański, multiinstrumentalista, którego słusznie kojarzymy z takimi formacjami, jak Innercity Orchestra, czy Alameda 5, dostarcza swoją kolejną solową płytę. Bazuje ona w równym stopniu na dźwiękach instrumentów perkusyjnych, jak i strunowych, udanie sięga także po brzmienia post-akustyczne i syntetyczne, budzące w głowie recenzenta, nie pierwsze w trakcie dzisiejszej zbiorówki, skojarzenia w dumną historią wartościowej elektroniki ostatnich trzech dekad.

Pierwszą opowieść buduje dysonans mrocznego tła i lżejszych od powietrza perkusjonalii i instrumentów strunowych. Pojawia się ledwie zasugerowana rytmika, która wszakże potęguje nastrój wyciszonej medytacji. W kolejnych utworach Iwański mnoży wątki, dodaje odrobinę dalekowschodniego posmaku i gamelanowej filigranowości, a w sferze kreowania warstwy rytmicznej sięga po atrybuty syntetyczne osiągając efekt, którym śmiało może wzbudzać skojarzenia z estetyką IDM. Nie stroni od onirycznych, wystudzonych interludiów, czy etnicznych naleciałości (niczym Samarpan Sławka Kulpowicza sprzed czterech dekad!), ale nie przestaje forsować estetyki tanecznej. Sięga po minimalistyczny deep beat charakterystyczny dla post-techno, który w utworze dziewiątym barwi dubową poświatą, dzięki czemu ów fragment definitywnie umieszczamy w roli albumowego crème de la crème. Przedostatni epizod nasączony zostaje mglistym, łagodnym ambientem, którego narodziny poprzedzone są dźwiękami żywej, czystej, medytującej przyrody. Album wieńczy dwuminutowa koda. Wieje zaskakująco mroźny wicher, szczęśliwie ciepły ambient zaczyna rozpościerać się na bezchmurnym niebie.

 

 

wtorek, 25 marca 2025

Misanthrope in Gut Liver!


Doprawdy trudno dociec, jak to się mogło stać, że album Gut Liver, wydany prawie rok temu, uszedł uwadze naszego recenzenckiego pióra. Ale lepiej późno niż wcale!

Rzeczony krążek, to drugie wydawnictwo tria Misanthrope, które tworzą nasi doskonali znajomi – Portugalczycy, gitarzysta Luis Lopes i basista Gonçalo Almeida oraz holenderski perkusista Philipp Ernsting. I jak świetnie pamiętamy, grają ostrą, psychodeliczną, jazz-rockową improwizację. Jeśli termin power trio potrzebuje we współczesnym świecie nowego wzorca, to jest nim z pewnością owo mizantropijne trio. Zapraszamy na trwającą prawie godzinę zegarową, niesamowitą podróż po kwaśnych zakamarkach jakże tłustych improwizacji! Startujemy!




Album zawiera dwie rozbudowane improwizacje, zarejestrowane na dwóch kolejnych koncertach. Ta pierwsza trwa prawie czterdzieści minut, ta druga z trudem przekracza dwadzieścia. Strumień pieśni otwarcia śmiało wskazuje stylistyczne tropy – fussion, post-jazz, rockowa psychodelia. Muzycy z nieudawanym spokojem kręcą pierwszą tego wieczoru spiralę narracji. Drummer dba o cyrkulacyjną dynamikę, świetnie wtóruje mu basista, a gitarzysta, początkowo delikatnie wycofany, z lubością rzuca się w wir coraz gęstszej opowieści. Każdy z muzyków swobodnie improwizuje, nie szczędzi nam szorstkich melodii i wykoślawionych figur rytmicznych. Pierwsza zmiana ma miejsca w okolicach 8 minuty. Muzycy strzygą uszami, na moment biorą głęboki oddech i bez zbędnej zwłoki aranżują nowe ujęcie. Już bardziej taneczne, rozhuśtane mocą power rockowej energii. Nie brakuje zakrętów, masywnych przełomów i zwinnych galopad. Po upływie kwadransa improwizacja jeszcze bardziej gęstnieje, zaczyna obrastać grubą warstwą kwasu i systematycznie spowalnia aż do momentu, gdy przepoczwarza się w mroczną i niebezpieczną post-balladę. Po kilkuminutowym stand-by basista zaczyna mącić brudną wodę i inicjować nową, jeszcze bardziej demoniczną spiralę przy wydatnym wsparciu perkusisty. Gitarzysta chwilę milczy, po czym wraca z porcją mięsistych sprzężeń. Narracja w mgnieniu oka nabiera wielokolorowej kwasowości i silnej dynamiki. Tuż przed upływem drugiego kwadransa opowieść znacząco spowalnia, a Portugalczycy sprawiają wrażenie, jakby zamienili się rolami – gitara pracuje jak bas, bas zaczyna snuć oniryczną melodię na dewastowanych pick-up’ach. Nim całość obumrze, artyści zdążą jeszcze raz intrygująco zapętlić się, by ostatecznie dokonać żywota na martwej melodii dogasającego basu.

Druga historia, choć w swej początkowej fazie bardzo leniwa, zdaje się mieć flow kroczący. Głęboko skrywany hałas, pewna nieostrożna refleksyjność, oniryczna flauta charakterystyczna dla ciszy przed burzą, pełna suchych melodii i drobnych sprzężeń. Ale spirala zła nakręca się niejako samoczynnie! Bas wpada w kompulsywną repetycję, perkusja obraca się wokół własnej osi, ale mimowolnie dynamizuje strumień narracji, a gitara tonie w sosie gęstniejącej psychodelii. Opowieść nabiera tempa, sztywnieje, przechodzi w stan dramaturgicznej erekcji. W połowie utworu tempo na moment siada, ale w sukurs przychodzą wtedy mocne, rockowe przełomy. Przez kilka chwil sekcja rytmu pracuje samodzielnie. Gitara powraca w post-jazzowym tańcu, potykając się o drum’n’bassowe zasieki. Tymczasem w okolicach 18 minuty muzycy postanawiają zacząć przygotowania się do snu. Leniwe, oniryczne post-melodie gitary, syntetyczne plamy basu i zgliszcza drummingu. Aż po ostatni dźwięk, znów wprost z basowego gryfu.

 

Misanthrope Trio Gut Liver (Cylinder Recordings, CD 2024). Luis Lopes – gitara elektryczna, Gonçalo Almeida – gitara basowa oraz Philipp Ernsting – perkusja. Nagrane w Koffie & Ambacht, Rotterdam (utwór 1) oraz JazzBlazzt, Neeritter (2), Holandia, dwa kolejne dni lutego 2023. Łącznie 58 minut.




niedziela, 23 marca 2025

Argentyńsko-brytyjskie trio Exhaust w ramach 71. edycji cyklu koncertowego Spontaneous Live Series


(informacja prasowa)

 

Zapraszamy na koncert muzyki improwizowanej w wykonaniu Camili Nebbi, Kita Downesa i Andrew Lisle’a, który odbędzie sie w poznańskim Dragon Social Club w środę 26 marca.

Ósma dziesiątka cyklu koncertowego odbywającego się pod patronatem Trybuny Muzyki Spontanicznej i Dragon Social Club rozpocznie się w sposób definitywnie spektakularny. Zapraszamy na koncert tria Exhaust. Ta międzynarodowa formacja, to z jednej strony Camila Nebbia, młoda argentyńska saksofonistka, która od wielu miesięcy sieje artystyczny ferment po obu stronach Atlantyku, z drugiej kolejni artyści wciąż jeszcze młodego pokolenia, w tym wypadku z Anglii – pianista Kit Downes i perkusista Andrew Lisle. Ten pierwszy ma w dorobku albumy dla monachijskiego ECM, z powodzeniem grywa także na organach, ten drugi całkiem niedawno został uznany za najciekawszego, europejskiego bębniarza młodego pokolenia, a przy okazji wielokrotnie gościł na dragonowej scenie Małego Domu Kultury.

Czeka nas wieczór definitywnie jazzowy, ale o tym, w którą stronę skierowany, decydować będzie zapewne temperament Argentynki. Dodajmy, iż dzień po koncercie w Dragonie Exhaust przeniesie się do Gdańska i zagra w ramach wiosennej edycji Jazz Jantar Festival.



 

Sami artyści piszą o sobie tymi mniej więcej słowami: Improwizujące trio Exhaust łączy saksofonistkę Camilę Nebbię, pianistę Kita Downesa i perkusistę Andrew Lisle’a w dynamicznej formule jakże spontanicznej kreacji. Ich muzyka rozwija się poprzez eksplorację w czasie rzeczywistym, a każdy występ kształtują głębokie słuchanie i instynktowne reakcje. Potężny głos saksofonu Nebbii napędza zespół intensywnością, podczas gdy Downes skłania się ku surowej bezpośredniości i nieograniczonej ekspresji. Lisle działa zarówno jako katalizator, jak i kotwica, tworząc płynne struktury rytmiczne, które wspierają i napędzają skomplikowaną interakcję tria. Ich muzyka rozwija się się poprzez szerokie spektrum dźwięków, poruszając się między melodyjnym kontrapunktem, a bogato teksturowanymi pejzażami dźwiękowymi, obejmującymi kontrast i ciągłą transformację. Ich pierwszy album „Exhaust” ukaże się w maju 2025 roku nakładem nowojorskiej wytwórni „Relative Pitch”. Zespół koncertuje obecnie w całej Europie, występując na takich festiwalach i w takich miejscach, jak Berlin Jazz Festival, Bimhuis w Amsterdamie, Cafe Oto w Londynie i Jazz Jantar w Gdańsku, o poznańskim Dragon Social Club nie zapominając.

 

Spontaneous Live Series, Vol. 71: Exhaust

26 marca 2025, Poznań, Dragon Social Club, Zamkowa 3, godz. 20.00

 

Camila Nebbia – saksofon tenorowy

Kit Downes – fortepian

Andrew Lisle – perkusja

Bilety dostępne bezpośrednio przed koncertem: gotówka albo blik.

 

https://www.instagram.com/lamujerparecidaami/

https://www.instagram.com/kitdownesmusic

https://www.instagram.com/andrew_lisle

https://camilanebbia.com/

https://www.kitdownesmusic.com/

https://linktr.ee/andrewlisle

 

Biogramy artystów:

Camila Nebbia, pochodząca z Buenos Aires, a mieszkająca w Berlinie, saksofonistka, kompozytorka, improwizatorka, artystka wizualna i kuratorka. Magazyn Jazz.pt opisał ją jako „szczególnie wartościową saksofonistkę naszych czasów”. Ta multidyscyplinarna artystka łączy swoją praktykę muzyczną z tworzeniem i dekompozycją pamięci archiwalnej, eksplorując koncepcje tożsamości, migracji i pamięci.

Jej najnowszy solowy album „una ofrenda a la ausencia” (ofiara nieobecności), wydany przez Relative Pitch Records, został opisany przez NYC Jazz Record jako „definitywnie humanistyczny i osobisty album, zaskakujący pełnym pasji podejściem do jazzu”.

Camila grała z wieloma artystami sceny międzynarodowej, takimi jak Marilyn Crispell, Michael Formanek, Angelica Sanchez, Randy Peterson, Tom Rainey, Patrick Shiroishi, Vinnie Sperrazza, Katt Hernandez, Kenneth Jimenez, Lesley Mok, Susana Santos Silva, Elsa Bergman, kolektyw l’Arfi z Lyonu, Joanna Mattrey, Vincenta Dromowski’ Flow Regulator, Kit Downes, Andrew Lisle, John Hughes i inni.

Współtwórczyni i kuratorka kolektywnej grupy interdyscyplinarnej i serii muzyki improwizowanej „La Jaula se ha vuelto pájaro y se ha volado”, interdyscyplinarnego festiwalu „Guillotina Fest” oraz twórczyni i kuratorka serii koncertów streamingowych o nazwie „The warm of proximity” i „A door in the mountain”. Kuratorka cyklu „Disfigured Rivers” z siedzibą w Berlinie. Camila Nebbia jest wspierana przez D'Addario Woodwinds.

Kit Downes jest laureatem nagrody BBC Jazz Award, nominowanym do Mercury Music Award solowym artystą nagrywającym dla ECM Records. Podróżuje po świecie, grając na pianinie, organach kościelnych i harmonium ze swoimi zespołami („ENEMY”, „Troyka” i „Elt”), a także z takimi artystami jak Squarepusher, Bill Frisell, „Empirical”, Andrew Cyrille, Sofia Jernberg, Benny Greb, Mica Levi i Sam Amidon. Kit wykonuje solowe koncerty na organach piszczałkowych i fortepianie, współpracuje z saksofonistą Tomem Challengerem, wiolonczelistką Lucy Railton, kompozytorką Shivą Feshareki, saksofonistą Benem van Gelderem i z zespołem „ENEMY” (z Petterem Eldhem i Jamesem Maddrenem). Obecnie współpracuje również ze skrzypkiem Aidanem O’Rourke, perkusistą Sebem Rochfordem, kompozytorem Maxem de Wardenerem oraz w trio organowym „Deadeye” z Reinierem Baasem i Jonasem Burgwinkelem. Komponował na zamówienie Cheltenham Music Festival, London Contemporary Orchestra, Biel Organ Festival, Ensemble Klang na ReWire Festival, Scottish Ensemble, Cologne Philharmonie i Wellcome Trust. Występował również w produkcji National Theatre „Network” w latach 2017–2018 z udziałem aktora Bryana Cranstona. Występował jako solista na koncertach organowych w takich miejscach jak Elb Philharmonie w Hamburgu, Katedra w Lozannie, Flagey w Brukseli, Royal Albert Hall w Londynie, a także Southbank Royal Festival Hall, Rochester Jazz Festival (USA), St Olafs Minneapolis (USA), Stavanger Konserthus, Aarhus Philharmonic Musikhuset, Darmstadt Organ Festival, Stuttgart Organ Festival, Laurenskerke w Rotterdamie, Orgelpark w Amsterdamie, Kaiser Wilhelm Memorial Church na Berlin Jazz Festival i BBC Proms, i w wielu innych. Jest stypendystą Royal Academy of Music w Londynie, gdzie studiował i obecnie wykłada. Dwukrotnie zdobył 1. miejsce w rankingu Downbeat’s Critics Poll Rising Star w kategoriach organów i instrumentów klawiszowych, a jego płyty ECM „Obsidian”, „Dreamlife of Debris” i „Vermillion” spotkały się z uznaniem krytyków.

Andrew Lisle, urodzony i wychowany w Northumberland (Wielka Brytania), obecnie mieszkający w Londynie, jest perkusistą i kompozytorem o wielu kierunkach zainteresowań. Jego szybka i wysoce fakturalna gra wypełniona złożonością rytmiczną sprawia, że jest bardzo pożądanym członkiem społeczności kreatywnego jazzu i muzyki improwizowanej. Lisle, artysta na zmianę zarówno napędowy, jak i abstrakcyjny, współpracował z wieloma wiodącymi głosami na brytyjskiej i europejskiej scenie muzyki improwizowanej, w tym: Kit Downes, John Edwards, Alex Ward, Camila Nebbia, Charlotte Keeffe, Tom Challenger, Ab Baars, Rodrigo Amado, John Dikeman, Colin Webster, Dirk Serries i wieloma innymi. Występuje w znanych miejscach, w tym: Cafe Oto i Vortex (Londyn); KM28 (Berlin), Bimhuis (Amsterdam), De Singer (Belgia), Dragon Social Club (Poznań), Galeria Zé Dos Bois (Lizbona); i na takich festival, jak choćby London Jazz Festival, Jazzfest Berlin, Freejazzfestival Saarbrucken, Spontaneous Music Festival (Poznań), Jazz Jantar (Gdańsk). Jego najbardziej aktywne projekty to: Exhaust (feat. Camila Nebbia, Kit Downes), Multi-directional (John Edwards, Kit Downes), KODIAN Trio (Colin Webster, Dirk Serries), Ab Baars/Aaron Lumley/Andrew Lisle i Tom Challenger/Caius Williams/Andrew Lisle.

 

 

piątek, 21 marca 2025

Mars Williams & Vasco Trilla! Awakening Nature From Her Dream!


Ta historia ma swój początek pod koniec ubiegłej dekady. Wtedy to kataloński perkusista i perkusjonalista, mistrz no drumming percussion, Vasco Trilla zaprosił do Barcelony chicagowskiego, freejazzowego wyjadacza, saksofonistę Marsa Williamsa, artystę tysiąca talentów, faceta, który m.in. współtworzył pierwszy line-up słynnego The Vandermark Five, a także grywał w kwartecie Switchback z Wacławem Zimplem, by wspomnieć jego po części polskie doświadczenia artystyczne.

Saksofonista z Chicago dotarł do stolic Katalonii latem 2019 roku. Muzycy umówili się na sesję nagraniową, zagrali także koncert w barcelońskim klubie Robadors23. Po dwóch latach powtórzyli ów scenariusz. Oba spotkania studyjne zostały uwiecznione na wyśmienitych albumach Spiracle i Critical Mass. Po upływie kolejnych dwóch lat Mars przegrał intensywną, krótkotrwałą i jakże nierówną walkę z rakiem. Trzeci album dokumentujący współpracę Williamsa i Trilli ukazał się zatem już po śmierci amerykańskiego saksofonisty. Nazywa się Awakening Nature From Her Dream i jest zapisem pierwszego ich koncertu, o którym wspomnieliśmy w poprzednim akapicie. Szczęśliwie wszystkie trzy albumy wydała krakowska Not Two Records, zatem ich dostępność i cenowa przystępność z pewnością raduje wszystkich fanów free jazzu w naszym pięknym kraju. Nie pozostaje nam nic innego, jak zajrzeć do małego klubu, usytuowanego w samym centrum Barcelony, nieopodal słynnej La Rambli.



 

Fonograficzny zapis koncertu, to dwie rozbudowane improwizacje, które trwają ponad kwadrans każda oraz dwie krótsze, mniej więcej siedmiominutowe. Te dłuższe zdają się być nade wszystko okazją do swobodnych, post-jazzowych medytacji, te drugie, krótkie, zwarte, to typowe free jazzowe petardy, pełne emocji i soczystych improwizacji.

Pierwszą opowieść otwiera Vasco budując szeroki wachlarz perkusjonalnych dronów, rezonujących fraz i drżących, małych przedmiotów. Mars podłącza się najpierw dźwiękami toys, potem sięga po lżejszą odmianę saksofonu. Narracja w swej początkowej fazie przypomina … mroczną odmianę world music. Medytacja, drżenie i delikatny, saksofonowy śpiew. Perkusjonalia wypełniają tu niemal całą przestrzeń, a samym środkiem płynie roztańczony dęciak. Mniej więcej w połowie ekspozycji muzycy rozpoczynają konstruować flow bardziej charakterystyczny dla free jazzowej estetyki. Nadymają policzki, napinają mięśnie i brną w swobodne, efektowne tango, która gaszą w perfekcyjny sposób do poziomu pojedynczych, na ogół perkusjonalnych fraz. Drugi utwór, to classic sax & drum expo! Początkowo wolno tempo, rzewna melodia na ustach, potem skok w ogień i mięsista wymiana uprzejmości.

Trzecia opowieść, to znów rodzaj wielominutowej medytacji. Początek przypomina smutna modlitwę. Trochę dętych fraz, trochę perkusjonalnych preparacji. Przez moment Mars pracuje solo. Vasco powraca z subtelnym, rezonującym akompaniamentem. Improwizacja sprawia wrażenie podprowadzenia pod kolejny skok w ogień free jazzu, ale tym razem Mars, mimo, iż przesiada się na saksofon tenorowy, sygnuje definitywnie balladową konwencję. Jej zwieńczeniem jest powrót do modlitewnej narracji, okraszonej porcjami rezonujących dźwięków perkusyjnych talerzy. Koncert wieńczy kolejna porcja mięsistego free jazzu. Saksofon otwiera ją ekspozycją dronową, dobrze uplasowaną na rodzącej się fakturze drummingowej. Opowieść nabiera powietrza i eksploduje, niesiona wytrawnie zrytmizowaną narracją Katalończyka.

 

Mars Williams & Vasco Trilla Awakening Nature From Her Dream (Live in Barcelona) (Not Two, CD 2025). Mars Williams – instrumenty dęte drewniane, toy instruments oraz Vasco Trilla – perkusja, instrumenty perkusyjne. Nagrane w Robadors 23, Barcelona, lipiec 2019. Cztery utwory, 44 minuty.

 

 

wtorek, 18 marca 2025

Adam Gołębiewski & Dave Brown in Dogs Light!


Adam Gołębiewski lubi podróżować. Po świecie realnym, po świecie zdekonstruowanych, tajemniczych dźwięków, do produkcji których perkusja jest tylko jednym z wielu narzędzi. W trakcie tych niekończących się podróży często spotyka gitarzystów.

Muzykował z Thurstonem Moore’em, czy z Pierrem Jodlowskim, w obu przypadkach bodaj jednokrotnie, improwizował z Sharifem Sehnaoui, tu wielokrotnie, teraz proponuje nam meeting z legendą australijskiej gitary Dave’em Brownem, muzykiem współodpowiedzialnym za obraz jazzowych i rockowych Antypodów, nadto artystą, który świetnie czuje się w niebanalnej improwizacji, dowodów czego moglibyśmy szukać choćby w katalogu … krajowego Bociana.

Dogs Light, to album szczególny w dyskografii polskiego artysty. Decyduje o tym zarówno oryginalne i niebanalne frazowanie Australijczyka, jak i zaskakujący, wręcz medytacyjny spokój, jaki Gołębiewski wnosi do ośmioczęściowej improwizacji. Zajrzyjmy do środka.



 

Otwarcie albumu jest delikatne, wystudzone, leniwe i, jak się później okaże, dość typowe dla całego nagrania. Gitarowe, półmelodyjne frazy, nasączone post-bluesową barwą w kooperacji z rezonującymi talerzami i porcją rozkołysanych, pieczołowicie konstruowanych, perkusjonalnych preparacji. W drugiej opowieści Dave sprawia wrażenie, jakby jego gitara łapała trochę brudu z amplifikatora, zaczynała pulsować i okazjonalnie sprzęgać, generując przy okazji filigranowe porcje rockowego hałasu. Czujny Adam buduje w tym czasie skromną akcję drummingową na talerzach.

W kolejnych trzech improwizacjach dzieje się naprawdę dużo dobrego. Najpierw dostajemy strzępy melodii, które ścielą się na dronie rezonującego werbla. Gitara dostarcza odrobinę jazzowego fussion, ale stoi w miejscu i definitywnie nie jest zainteresowana jakimkolwiek dynamicznym rozwiązaniem. Całość nabiera masy mocą eskalującego się pogłosu. W kolejnej odsłonie pojawia się chyba gitara barytonowa, bo całość, z rockowym posmakiem, brzmi bardzo basowo. Z każdą sekundą narracja nabiera tu jednak cech pokrętnej ballady, jakby zagłębiała się w pozie ukojenia, dramaturgicznego niedopowiedzenia. Piąta improwizacja osadzona jest na istotnym dysonansie. Gitarzysta frazuje zaskakująco czystym tembrem, natomiast z perkusjonalnego akcesorium dociera mnóstwo preparowanych, dronowych akcji, niekiedy w pozie rozśpiewanego post-hałasu. Całość nie przestaje być rodzajem szemranej kontemplacji, która systematycznie zanurza się w mroku. W końcowej fazie opowieść zaskakuje – lepi się w intrygujący, masywny dron, stanowiąc być może najbardziej efektowny moment całego albumu.

Utwory szósty i siódmy, to definitywnie drobne formy. Od mrocznej nostalgii, która nabiera noise’owej poświaty dzięki gitarowym zaczepkom, po perkusjonalne preparacje rozdygotanego werbla. Od medytującej ciszy po przednóża kompulsywnego hałasu. Ostatnia improwizacja trwa ponad cztery minuty i być może stanowi najgorętszą, najbardziej intensywną ekspozycję wieczoru. Zgrzytająca gitara przebiera nogami i potyka się o post-industrialnie brzmiące perkusjonalia. Akcja zdaje się być wyjątkowo wartka. Adam jest w nastroju do hałasowania, Dave raczej skłonny koić emocje i zbierać manatki. Ten pierwszy śle porcje zgrzytów i bolesnych otarć, ten drugi wpada w repetycję i prosi o niski wymiar kary. 

 

Adam Gołębiewski & Dave Brown Dogs Light (Instant Classic, LP 2025). Adam Gołębiewski – perkusja, obiekty oraz Dave Brown – gitara tenorowa i barytonowa, stomp boxes. Nagrane w Melbourne, Australia, lipiec 2022. Osiem utworów, 39 minut.



piątek, 14 marca 2025

The Relative Pitch’ 2025: Temple of Muses! Nada Sagrada! Old Adam on Turtle Island! The Life and Behavior! Morpeth Contemporary! FATHM!


Nowojorski The Relative Pitch Records w permanentnym natarciu! Pierwsze dwa miesiące roku przynoszą dziewięć albumów, z których sześć za moment poddanych zostanie naszej recenzenckiej wiwisekcji. Dla tych, którym wciąż mało ważna wiadomość - cztery nowości marcowe weszły już w stadium pre-orderu.

Bez zbędnej zwłoki sięgamy po dwa europejskie kwartety, transatlantycki duet, amerykański septet i duet, wreszcie nagranie solowe, podpisane przez obywatelkę tamtej strony Atlantyku. So, welcome!



 

Stian Larsen, Colin Webster, Ruth Goller & Andrew Lisle Temple of Muses

Snorkel Studios, Londyn, kwiecień 2022: Stian Larsen – gitara elektryczna, Colin Webster – saksofon altowy, Ruth Goller – bas elektryczny oraz Andrew Lisle – perkusja. Sześć utworów, 48 minut.

Webster i Lisle tworzą wyśmienity duet od lat, w trio z Larsenem mają w dorobku przynajmniej dwa albumy, wszakże ekspozycja w kwartecie z bliżej nam nieznanym basistą, to bezapelacyjna nowość. Jeśli pierwsza trójka wnosi tu rockowy i freejazzowy temperament, który znamy z wielu ich poprzednich produkcji, to rzeczony basista targa raczej subtelności post-jazzowego fussion, definitywny posmak świeżości i intrygującej niepowtarzalności.

Niespełna trzyminutowa, free jazzowa rozbiegówka doskonale wprowadza nas w temat. W kolejnej opowieści, już bardziej rozbudowanej, kwartet sięga nie tylko po atrybuty jazzowe, ale także rockowe i psychodeliczne, za co odpowiedzialni są nade wszystko gitarzysta i basista. Kluczowy dla dramaturgii całego albumu jest trzeci, ponad 20-minutowy utwór, który pokazuje kwartet we wszystkich kolorach tęczy. Balladowe otwarcie, dynamiczne rozwinięcie z kolejną porcją rockowych eksplozji, faza zagęszczonej, jazz-rockowej magmy i błyskotliwa, transowa finalizacja. Czwarta i piąta odsłona, to pokaz swobodnej, ponadgatunkowej, świetnie skomunikowanej zabawy. Najpierw trochę ćwiczeń rozluźniających, potem zwinna, na poły dynamiczna galopada pod jurysdykcją drummera. Album zamyka prawie dziesięciominutowa improwizacja, który sieje ferment mnóstwem dźwięków preparowanych, rezonujących fraz i dronowych ekspozycji. Pod koniec efektownie pęcznieje i zostaje spuentowana mięsistym free jazzem.




Brandon Lopez Nada Sagrada

Roulette Intermedium, Vision Festival 2023: Brandon Lopez – kontrabas, Zeena Parkins – harfa elektryczna, Mat Maneri – altówka, Cecilia Lopez – elektronika, DoYeon Kim – gayageum, Gerald Cleaver – perkusja oraz Tom Rainey – perkusja. Jeden utwór, 39 minut.

Septet Brandona Lopeza to definitywnie rzecz godna naszej uwagi. Dobrze zaplanowana improwizacja uformowana w jedną strugę dźwięków, budowanych intrygującym zestawem instrumentalnym, bystrze udramatyzowanych, soczyście brzmiących. Być może w środkowej fazie opowieść jest nieco przeładowana pomysłami, nazbyt bogata w wydarzenia, ale przynajmniej w jej trakcie nie grozi nam choćby sekunda nudy.

Początek albumu, to drżąca, strunowa, efektownie rozhuśtana porcja kameralistyki. Muzycy szukają pretekstu do wybuchu, ale spowijający ich mrok skutecznie studzi buzujący temperament. Opowieść faluje – zdaje się przez moment, że nabiera rumieńców akcjami podwójnego zestawu perkusyjnego, ale po niedługiej chwili grzęźnie w strumieniu strunowych lamentów. Raz jesteśmy pod ścianą hałasu, innym razem … płaczu. W fazach pośrednich opowieść nabiera post-jazzowych barw fussion. W drugiej części utworu muzycy łapią wiatr w żagle mocą elektrycznej harfy i post-elektronicznego backgroundu, po czym gasną w onirycznej aurze wystudiowanych subtelności. Serwują nam jeszcze kilka dynamicznych akcji niesionych niskimi frazami kontrabasu i harfy, a następnie przechodzą do fazy schyłkowej spektaklu, która przypomina chorobę dwubiegunową. Retoryka chwili sprowadza się do dylematu, czy jeszcze pohałasować, czy jednak zamilknąć.



 

John Dikeman, Sun-Mi Hong, Aaron Lumley & Marta Warelis Old Adam on Turtle Island

Splendor, Amsterdam, listopad 2022: John Dikeman – saksofon tenorowy, Marta Warelis – fortepian, Aaron Lumley – kontrabas oraz Sun-Mi Hong – perkusja. Dwa utwory, 51 minut.

Po kwartecie kierowanym przez Johna Dikemana zwykliśmy oczekiwać temperamentnego free jazzu, pełnego ognistych improwizacji i emocji płynących z wielostronnej wymiany argumentów. Tu sytuacja jest nieco odmienna. Mamy warstwę ideologiczną sugerującą refleksję nad losem współczesności i całe mnóstwo jazzowej, wręcz swingującej melodyki. Jeśli nie słyszeliście jeszcze Dikemana w wersji lirycznej, macie ku temu niepowtarzalną okazję. Dodatkowo John dobrał sobie wspaniałych partnerów, którzy świetnie wczuwają się w jego niebanalny nastrój chwili.

Kameralne otwarcie zagrane jest kolektywnie, a wyposażone w ciepły tembr saksofonu tenorowego, kontrabasowy smyczek, stonowane piano wprost z klawiatury i stylową, pozostającą nieco w tle perkusję. Opowieść pachnie rasowym free jazzem, ale momenty, gdy emocje sięgają stanu wrzenia należą do rzadkości i stanowią raczej interludium, nie zaś treść główną nagrania. Dominuje melodia, niekiedy swingujący drive i stonowane ekspozycje solowe, realizowane w oparciu o żwawy akompaniament. Pierwsze nagranie szczególnie podobać może się w fazie środkowej, gdy po efektownym szczycie artyści zanurzają się w mrocznych preparacjach, a potem wychodzą na prostą w estetyce post-bluesowej ballady. Druga odsłona albumu jest zbudowana jeszcze skrupulatniej. Kilkuminutowe otwarcie basu i szeleszczących talerzy, wyważona ekspozycja piana i saksofon, który intonuje pierwszą melodię dopiero po ósmej minucie. Narracja swinguje, pachnie czarnym jazzem lat 30. ubiegłego stulecia i nie przestaje zaskakiwać. Ferment kreacji płynie tu nade wszystko od pianistki, która pracuje także w formule inside piano. W dalszej części nagrania tonizujący emocje tenorzysta wchodzi w bystre interakcje z kontrabasowym smyczkiem, a po chwili ciszy przechodzi do melodyjnej, smutnej, niemal elegijnej finalizacji, niepozbawionej post-barokowych zdobień.




Fred Frith & Shelley Burgon The Life and Behavior

Guerrilla Recording, Oakland, maj 2002 oraz marzec 2005: Shelley Burgon – harfa oraz Fred Frith – gitara akustyczna. Dwanaście utworów, 45 minut.

Jedno z dwóch spotkań akustycznej gitary i harfy w dzisiejszym zestawie relatywnych nowości. Tu legenda muzyki kreatywnej, Fred Frith i Shelley Burgon, amerykańska artystka, której dorobku nie wygooglaliśmy przed rozpoczęciem pisania tej recenzji. Album konsumuje dwie sesji nagraniowe sprzed dwóch dekad – całość nie ekscytuje w każdej sekundzie swego trwania, ale przynajmniej kilka z dwunastu improwizacji (szczególnie tych bardziej rozbudowanych i pochodzących z młodszej sesji) wartych jest naszej wzmożonej atencji.

Otwarcie albumu śmiało zasługuje na miano wystudzonej world music. Potem robi się znacznie ciekawiej, muzycy wchodzą bowiem w stadium bardziej zawansowanych improwizacji i wzajemnych interakcji. Ich opowieści bywają wyczulone na niuanse i efektownie minimalistyczne, nie stronią wszakże od rytmu i bogacenia narracji dźwiękami, które niekoniecznie są efektem pracy na strunach. To, co najlepsze na płycie dzieje się w utworach najdłuższych, szczególnie piątym, bardziej medytacyjnym oraz dziewiątym i jedenastym. W tych dwóch ostatnich akcje z obu stron zdają się być intrygująco nerwowe, dramaturgicznie poszarpane, do tego świetnie skomunikowane i nasączone mnóstwem brudnych, preparowanych fraz. W jedenastym epizodzie, bezwzględnie zasługującym na miano najciekawszego, gitara zaczyna bardzo nisko i pięknie kontrapunktuje wysoko osadzoną harfę. Opowieść skrzy się od zwarć i pyskówek, nabiera dynamiki, buzuje niemal rockowymi emocjami.



 

Jacqueline Kerrod & Joe Morris Morpeth Contemporary 2024

Morpeth Contemporary, Hopewell, Nowy Jork, maj 2024: Jacqueline Kerrod – harfa oraz Joe Morris – gitara akustyczna. Trzy utwory, 51 minut.

Kolejne strunowe spotkanie i znów podobna sytuacja – świetnie rozpoznawalny gitarzysta i amerykańska harfistka, z którą stykamy się po raz pierwszy. Tu opowieść składa się z trzech rozbudowanych improwizacji (z których pierwsza stanowi połowę albumu) i miewa momenty definitywnie przegadane, tudzież przesłodzone post-klasyczną ornamentyką. Te ciekawsze fragmenty, to sytuacje, w których Morris przejmuje inicjatywę, wyciąga Kerrod ze strefy melodyjnego komfortu i zaciąga w mroczne, niebezpieczne rewiry swobodnej improwizacji.

Od post-klasycznych subtelności, poprzez leniwe medytacje, po intrygujące zwarcia i dramaturgiczne spięcia, to schemat dramaturgiczny gemu otwarcia. Prawie trzydziestominutowa improwizacja szyje nam tu kilka scenariuszy i niektóre z ich śmiało uznać możemy za więcej niż udane, szczególne te, które dzieją się po upływie kwadransa. Co ciekawe, to harfistka wnosi tu odrobinę kreatywnego fermentu. Druga opowieść rozpoczyna się aurze szmerów i rezonujących fonii, także przechodzi przez fazę medytacji, w ramach zaś reasumpcji wzbogacona zostaje o warstwę rytmiczną i garść intrygujących interakcji. Ostatnia improwizacja świetnie ilustruje sytuację, o której pisaliśmy w poprzednim akapicie. Po kilkuminutowym stadium relaksacji gitarzysta przejmuje dowodzenie i sprawia, iż zakończenie albumu nie szczędzi nam ekspresji, brudnych, kanciastych fraz i adekwatnych wypieków na twarzy.


 

Laura Cocks FATHM

Czas i miejsce akcji nieznane: Laura Cocks – flet. Dziewięć utworów, 38 minut.

Na zakończenie relatywnych nowości specjalność zakładu, czyli album solowy. Kolejna bliżej nam nieznana amerykańska artystka i dziewięć bystrze sformatowanych improwizacji na flet solo. Od ciszy po hałas, od delikatności po agresję, od czystej frazy po wielokrotnie zdeformowane strzępy dźwięków.

Najpierw Laura oddycha całą masą fletowego korpusu, potem przyspiesza, ale jednocześnie ociepla tembr swojej wypowiedzi. Gdy jest taka potrzeba, fletowy strumień bogaci własnym głosem. Mruczy jak Beduin, by po chwili generować zniekształcone frazy, które w niczym nie przypominają brzmienia drobnego instrumentu dętego. Znęca się nad nim, topi w mulistej mazi, rozrywa i depcze. Nagle zaczyna medytować i pełnymi garściami łapie melodie. Śpiewa mroczne kołysanki dla niegrzecznych dzieci. Prycha i rzęzi jak gruźlik, by po niedługiej chwili zbudować multiopowieść, jakby miała w rękach i ustach co najmniej kilka instrumentów. W ósmym epizodzie skrupulatnie buduje flow z pisków i zgrzytów, a potem całą tę strugę brudu rozkłada na czynniki pierwsze. Przez ostatnie dziewięćdziesiąt sekund albumu snuje prostą, dynamiczną opowieść, świetnie kontrolując emocje.

 

 

 

wtorek, 11 marca 2025

Matthias Müller & Andreas Willers in duo!


Berliński puzonista Matthias Müller nie wymaga w tym miejscu jakiejkolwiek introdukcji. Wystarczy powiedzieć, iż trzykrotnie był gościem Spontanicznego Festiwalu w Poznaniu i dokładnie każdy jego set uwieczniony został na trwałych nośnikach dźwięku – pięciu kompaktowych albumach cyklu Spontaneous Live Series i … kasecie wydanej w dalekiej Kanadzie.

Z kolei niemiecki gitarzysta Andreas Willers gościł na łamach Trybuny bodaj raz, przy okazji jego bardzo udanego albumu solowego, upublicznionego kilka lat temu przez holenderski Evil Rabbit.  

Teraz obaj Panowie proponują nam album w duecie, o którym nie sposób nie pisać wyłącznie ciepłymi literami. Pięć improwizacji (uznanych w albumowym credits za kompozycje) trwa tu niespełna trzy kwadranse, zatem winniśmy nie uronić z nich choćby sekundy. Welcome!



 

Album otwiera swobodna, niezobowiązująca wymiana mikrofaz. Jakby muzycy wzajemnie prowokowali się do bardziej rozbudowanej komunikacji. Puzonowe wydechy i pierwsze skrawki melodii na gitarowym gryfie, pierwsze obtarcia, kanty i bluzgi. Puzon generuje kłęby dymu, gitara śle splątane półakordy aż do momentu osiągniecia efektownej gęstości. Druga opowieść trwa prawie kwadrans, zatem muzycy znajdują tu chwile zarówno na ekspresyjne akcje, jak i poszukiwania intrygujących dźwięków na pograniczu ciszy. Gdy puzon rzęzi, gitara frazuje melodyjnie, gdy ten pierwszy popiskuje, ta druga wpada w drobne sprzężenia. Reakcją na szumiące niczym wierzby puzonowe wydechy są gitarowe zaczepki, komentarzem do puzonowej sonorystyki post-jazzowe zdobienia. Muzycy na tym etapie podróży często powtarzają frazy, chętnie lepią drony lub kipią od niemal rockowych emocji. Wieńczą dzieło popadając w refleksyjne mruczenie.

Trzecia historia w fazie początkowej zdaje się być wystudzoną balladą. Puzon głęboko oddycha, gitara brzmi niczym bałałajka. Nie brakuje melodii, całkiem naturalnej refleksyjności, nuty nostalgii. Opowieść płynie wszakże całkiem radosnym strumieniem, a docierające zewsząd promienie słońca tworzą przyjazny klimat do kolejnych dyskusji o świecie. Ten fragment albumu zwieńczony zostaje porcją filigranowych zaczepek z każdej strony. Czwarty epizod budują preparacje puzonu i post-psychodeliczne slajsy gitary, która łapie post-bluesowy posmak. Dźwięki szumią i powiewają na delikatnym wietrze, po czym pięknie gasną w ramionach ciszy. Finałowa część wydaje się nieco nerwowa. Drobne odpryski z tuby, filigranowe akordy gitary. Puzon wydaje się szorstki, śle nam plejady zaskakujących, preparowanych fraz - bulgocze, prycha, stęka w postępie geometrycznym. Gitara z kolei szuka jazz-rocka i stara się upraszczać swój przekaz. Na ostatniej prostej muzycy przekomarzają się wzajemnie - z jednej strony chcą nas jeszcze czymś zaskoczyć, z drugiej pozostawić w stanie delikatnego niedosytu.

 

Matthias Müller & Andreas Willers Matthias Müller Andreas Willers  (Trouble In The East Records, CD 2025). Matthias Müller – puzon oraz Andreas Willers – gitara elektryczna. Nagrane w Willers Loft, Kleinmachnow, Niemcy, wrzesień 2023. Pięć utworów, 42 minuty.

 

 

piątek, 7 marca 2025

John Butcher in Unlockings Quartet & Lower Marsh Duos!


Najwyższy czas zakończyć na tych łamach obchody 70. urodzin Johna Butchera! Przez cały ubiegły rok nieustannie pisaliśmy o tym artyście omawiając jego płyty, zapraszając na koncerty, tudzież relacjonując przebieg licznych festiwali, które świętowały zacny jubileusz saksofonisty.

Z ubiegłorocznych edytorskich żniw zostały nam do omówienia dwa ostatnie albumy Butchera, oba winylowe, oba dostarczone przez luxemburskie Ni Vu Ni Connu i zawierające prawie wyłącznie nagrania poczynione jednego dnia w londyńskim Iklectik niemal dokładnie trzy lata temu. Najpierw kwartet, potem duety Johna z kolejnymi artystami tworzącymi ów kwartet, tu uzupełnionymi o dwa duety z pewnym kontrabasistą, który muzykował z Johnem w tym samym miejscu, ale dwa miesiące wcześniej. Zapraszamy na prawie osiemdziesiąt minut obcowania z niezwykłymi dźwiękami swobodnej improwizacji w wykonaniu najlepszym z możliwych.



 

Unlockings

Anonsowany kwartet stworzyli z Butcherem skrzypaczka Angharad Davies, perkusista Mark Sanders i obsługujący elektronikę Pat Thomas. Muzycy uformowali swoją barwną opowieść w cztery epizody, trwające po mniej więcej dziesięć minut każdy. Otwarcie jest usłane subtelnościami, drobnymi frazami, przypomina grę inicjacyjną artystów, którzy spotykają się ze sobą po raz pierwszy (co w tym wypadku nie miało oczywiście miejsca). Coś drży, coś ociera się o siebie, nie brakuje metalicznego rezonansu, drobnych pisków, subtelnych okaleczeń - akustyka szumi, elektronika delikatnie skwierczy, a wszystko dość sprawnie zaczyna wchodzić w interakcje. Narracja chętnie łapie ulotną dynamikę, ale równie chętnie ją traci. Raz za razem skrzy się drobnymi, preparowanymi incydentami fonicznymi, które dodają urody każdej fazie nagrania. Tą najbardziej hałaśliwą wydaje się tu być skrzypaczka, tym najbardziej mrocznym elektronik. Drummer dba o dynamikę, wystudzony sopran koi emocje. Pierwsza improwizacja dokonuje żywota w efektownym, dronowym rozlewisku.

Druga część budzi się w onirycznej flaucie, plejadą drobnych, niemal niesłyszalnych fraz. Ciszę skupienia intrygująco mąci ciepły tembr saksofonu tenorowego, który tapla się w smudze nieinwazyjnej elektroniki i syczących skrzypiec. Pojawia się melodia, która udanie niesie się na strudze analogowo brzmiącej syntetyki. Ta ostatnia przez chwilę zdaje się być nazbyt natarczywa, ale nie trwa to zbyt długo. Dość specyficznie brzmi też tenor. Opowieść zyskuje z czasem ciekawą dynamikę, a wieńczy ją niebanalne wzniesienie.

Trzecia improwizacja zdaje się tu być tą najbardziej ekscytującą. Kolektywne otwarcie, to garść bolesnych fraz skrzypiec i saksofonu, szum z werbla i plamiąca elektronika. Nerwowy, dżdżysty poranek w oczekiwaniu na pierwsze promienie słoneczne. Opowieść nabiera intensywności, radości tworzenia, melodyjności i pięknie eksponuje skrzypce. Potem studzi się i przechodzi do akcji w podgrupach. Z jednej strony moc melodii, z drugiej mrok niedopowiedzenia. Narracja nabiera szczególnej urody w fazie finalizacji, która przybiera formę duetu skrzypiec i saksofonu. What a duo!

Końcowa improwizacja jest najkrótsza, ale być może najbardziej intensywna. Otwiera ją elektroniczna nawałnica, która inspiruje resztę do wzmożonej aktywności. Skrzypce sytuują się w pozycji zaczepnej, tenor gotowy jest do kontrataku, a skłębiona perkusja skłonna nadać całości adekwatny rytm. Po osiągnięciu szczytu opowieść studzi się wprost w objęcia duetu sax & drums, który oplata oniryczna porcja elektroniki. Samo zakończenie pełne jest emocji, tajemniczych, postrzępionych fraz. Ktoś gwiżdże, ktoś podśpiewuje pod nosem.



 

Lower Marsh

Sekwencję duetowych ekspozycji saksofonisty otwiera spotkanie z Patem Thomasem i jego wyjątkowo lekką w tym momencie elektroniką. Muzycy rozpoczynają od wymiany prostych, niemal melodyjnych komunikatów. Z jednej strony rozanielony sopran, z drugiej … soczysta maszyna parowa. Dysonans estetyczny jest jednak pozorny, a dźwięki z obu stron po chwil brzmią niemalże bliźniaczo. Z czasem gra nabiera rumieńców, a samo zakończenie jest intensywne, niestroniące od brudnych, tłustych dźwięków.

Dwa kolejne epizody, to spotkania z Johnem Edwardsem. Kontrabasista pracuje tu w swoim ulubionym trybie arco & pizzicato in one moment. Czasami sięga po jazz, czasami śpiewa post-barokiem, w każdej chwili gotowy jest na zaskakujące zagranie, a zamysł dramaturgiczny tradycyjnie ma w jednym palcu. Butcher w pierwszej opowieści korzysta z saksofonu tenorowego, w drugiej z sopranowego. W pierwszej roli bywa kompulsywny, w tej drugiej unosi się ku górze, niczym stado przepiórek. Od łagodnej boleści po melodyjne westchnienia. Tu każdy wariant jest możliwy.

Czwarte spotkanie, to intrygujący dialog z Angharad Davies i jej skrzypcami. Muzycy zaczynają od szorowania glazury swoich instrumentów, ale czynią to w bardzo zróżnicowanym tempie. Chętnie płyną dronowymi strugami, równie chętnie zmysłowo preparują. John wspina się na palce i przez moment nie wiemy, czy to jeszcze sopran, czy już tenor. Finalizacja jest rozkołysanym, wyjątkowo pięknym dronem.

Ostatni duet, to Mark Sanders i jego rozbudowane akcesoria perkusyjne. Początek, to szczoteczkowa aktywność, która łapie świetny kontakt z tenorowymi post-melodiami. Saksofon ma intrygującą chrypkę, atuty perkusjonalne co najmniej tysiąc twarzy. Artyści są tu równie urokliwi, gdy biorą głęboki oddech, jak i wtedy, gdy na ekstremalnym wydechu gaszą wszystkie płomienie tego świata. Obaj szukają rytmu, obaj prześcigają się w propozycjach nowych rozwiązań. Na sam koniec idą na szczyt, po czym perfekcyjnie z niego schodzą.

 

John Butcher in a quartet with Angharad Davies, Mark Sanders and Pat Thomas Unlockings (Ni Vu Ni Connu, LP 2024). John Butcher – saksofon tenorowy i sopranowy, Angharad Davies – skrzypce, Mark Sanders – instrumenty perkusyjne oraz Pat Thomas – elektronika. Nagrane w Iklectik, Londyn, kwiecień 2022. Cztery improwizacje, 41 minut

John Butcher in duos with Angharad Davies, John Edwards, Mark Sanders and Pat Thomas Lower Marsh (Ni Vu Ni Connu, LP 2024). John Butcher – saksofon tenorowy i sopranowy, John Edwards – kontrabas, Angharad Davies – skrzypce, Mark Sanders – instrumenty perkusyjne oraz Pat Thomas – elektronika. Nagrane w Iklectik, Londyn, kwiecień 2022 (utwory 1, 4 i 5) oraz luty 2022 (utwory 2 i 3). Pięć improwizacji, 37 minut.




 

wtorek, 4 marca 2025

Duot in Haiku!


Haiku to miniatura poetycka, której początki sięgają daleko w przeszłość i raczej umykają naszej klasyfikującej dociekliwości. Nie będzie też żadną przesadą stwierdzenie, iż haiku są jedną z najdrobniejszych form poetyckich w całej literaturze światowej. *)

Kataloński Duot ubarwia świat muzyki improwizowanej od prawie dwóch dekad. Każde jego dotychczasowe ujawienie artystyczne zostało na łamach Trybuny Muzyki Spontanicznej podsumowane, mimo, iż ta ostatnia jest o dekadę młodsza. Niedalekie od prawdy jest także stwierdzenie, że wszystkie inne nagrania perkusisty Ramona Pratsa i saksofonisty Alberta Cirery znalazły tu swoje werbalne odzwierciedlenie. Aby się o tym przekonać wystarczy sięgnąć po posty otagowane imieniem i nazwiskiem perkusisty (23 przypadki) lub saksofonisty (51 przypadków). Zatem w gronie definitywnie najbliższych przyjaciół zapraszamy na odsłuch/ odczyt najnowszego dziecięcia Duot, które zwie się Haiku, a które w zgrabnych 35 minutach jednej opowieści mieści kilka innych, mniejszych form.



 

Licznik odtwarzacza ustawiony na 0:00 inicjuje dron saksofonu, którego pierwsze, postrzępione frazy dochodzą z zakleszczonej tuby. Perkusja zaczyna swoje życie na talerzach, gdy licznik wskazuje 1:10. Nerwowa rozbiegówka pełna jest bolesnych dźwięków, przypomina rozszarpywanie ledwie zabliźnionych ran. W momencie 3:15 pojawiają się pierwsze, skrupulatnie powtarzane melodie, które nabierają intensywności, niesione free jazzowym drummingiem. Jazzowy step jest kontynuowany dynamiką Pratsa, szczególnie po chwili oznaczonej jako 5:15. Pierwsze wystudzenie syci się powietrzem uwalnianym z tuby i szmerem perkusjonalii, a jego start przypada na moment 8:30. Stan dobrze zaprogramowanej medytacji trwa tu aż do 11:15, po czym przechodzi w stadium rezonujących melodii. Wszystko nabiera pogłosu, niemalże śpiewa, osiągając szczyt lokalnego piękna w okolicach 15:15, a szemrzące zakończenie w chwili 16:45.

Tymczasem saksofon i cały perkusjonalny arsenał drżą i szeleszczą, a po wybiciu 17:30 przechodzą w stadium bardziej intensywne. Strzępy fonii wchodzą teraz w zwarcia, kompulsywne zgrzytają, a całość nabiera zaskakująco imitacyjnego charakteru. Narracyjnym komentarzem okazuje się swingujący post-jazz, gdy wyłania się z toku narracji w momencie 20:55. Muzycy łapią wiatr w żagle i z radością oddają się intensywnym podskokom. Kocie ruchy Ramona i taneczny ścieg Alberta szyją urokliwą opowieść, która po 25:30 wpada w rezonująca melodykę znaną już z wielu momentów tego filigranowego Haiku. Albert dzierży teraz w dłoniach sopran, a jego oddech wpada w tryb cyrkulacyjny. Ramon delikatnie ociąga się z interakcją, ale gdy już uderza w dzwon, akcja nabiera krótkotrwałej intensywności. W chwili oznaczonej jako 28:45 całość, budowana posuwistymi pociągnięciami pędzlem, ucieka w gęstniejący mrok. Muzycy celebrują teraz niemal każdą frazę, a w chwili 31:55 zdają się inicjować nowy, być może końcowy wątek. Small drumming wynosi ku górze drobne odgłosy z tuby i nadaje im delikatną, rozhuśtaną rytmikę. Ostatnie kilka chwil życia Haiku nabiera niemal post-industrialnej mocy. Tuba rży jak klacz, z kolei perkusja zwalnia aż do osiągnięcia stanu nieważkości. Licznik zeruje się tuż po momencie oznaczonym jako 34:56.

 

Duot: Ramon Prats & Albert Cirera Haiku (Self-released, CD 2025). Ramon Prats – perkusja oraz Albert Cirera – saksofony. Nagrane w Teatre de Ca l’Eril, Guissona, Katalonia, marzec 2024. Jeden utwór, 35 minut.

*) za: https://gazeta.us.edu.pl/node/242241



piątek, 28 lutego 2025

Zlatko Kaučič celebrates ‘70 by Inklings


Czas na kolejny urodzinowy box w ofercie krajowej Fundacja Słuchaj! Gdy piszę te słowa, słoweński perkusista i perkusjonalista Zlatko Kaučič kończy już 72 lata, ale to ciągle doskonały czas, by wsłuchać się w cztery albumy wydane z okazji jego 70. urodzin, a upublicznione pod koniec grudnia ubiegłego roku w pudełku o nazwie Inklings.

Rzeczony wielopak zawiera cztery nagrania koncertowe, wszystkie zarejestrowane w rodzinnej dla jubilata Słowenii. Trzy pierwsze, to fonograficzne pamiątki z festiwalu BCMF, który odbywa się corocznie na słoweńskiej prowincji, ostatni zaś to rejestracja z 64. edycji Festiwalu Jazzowego ze stołecznej Ljubljany. Na liście płac same znane postaci, choć nie wszystkie wydają się oczywiste w kontekście artystycznego portfolio Zlatko. Z tym większą zatem ochotą sięgamy po nagrania, czyniąc to w delikatnie zaburzonej chronologii, albowiem odsłuchamy koncertów odpowiednio z lat 2019, 2023, 2020 i ponownie 2023.



 

Na pierwszym dysku zwanym Venčko partnerem jubilata jest norweski saksofonista Torben Snekkestad. Koncert składa się z czterech separatywnych części. W tej pierwszej Norweg sięga po saksofon tenorowy i buduje jazzową narrację. Zlatko zaczyna na drżących talerzach i po kreatywnej introdukcji przechodzi w stan pełnowymiarowego, silnie pobudzonego drummingu. Opowieść formuje się z drobnych wybuchów ekspresji i stylowych, długich fraz nasyconych zadziornymi niekiedy melodiami, a nabiera szczególnej jakości w partiach dynamicznych. W drugiej odsłonie Torben przesiada się na saksofon sopranowy, a introdukcja Zlatko znów koncertuje się na talerzach. Narracja budowana jest skrupulatnie, na ogół długimi frazami, a po przejściu przez fazę obustronnych preparacji intrygująco rozkwita. Trzecia część przynosi kolejną garść preparacji, doposażonych głosem, a jej balladowy charakter kreuje nade wszystko melancholijny saksofon tenorowy. W ostatniej improwizacji, zgodnie z prawej serii, w dłoniach saksofonisty ląduje sopran, z kolei perkusista od startu pracuje w pełnym rynsztunku. Improwizacja płynie swobodnym strumieniem open jazzu, zdobi ją solowa ekspozycja jubilata i zmysłowy, cyrkulacyjny lot sopranisty.  

Nagranie zamieszczone na drugim dysku zwie się Tiha Misel Zablestela – suita, jest jednym strumieniem dźwiękowym, a partnerzy Kaučiča, to niemiecki trębacz Axel Dörner i słoweński kontrabasista Tomaž Grom. Aurę otwarcia kreują preparowane drony trąbki, delikatny smyczek i plejady short-cuts z bogatego instrumentarium perkusjonalnego. Nie brakuje dźwięków, których źródła pochodzenia możemy się jedynie domyślać. Kolejne kilkanaście minut nagrania definiuje stan permanentnej zmiany. Muzycy stosują najprzeróżniejsze techniki frazowania, ekspresja ich wypowiedzi faluje niczym zburzony ocean, zdają się wykorzystywać całą przestrzeń foniczną pomiędzy ciszą a hałasem. Swobodna kameralistyka miesza się z post-jazzem, eksperyment z czystym frazowaniem. Na poziomie kreatywności najwięcej zdaje się tu wnosić kontrabasista, choć jego narracja bywa niekiedy przeładowana pomysłami. Ostatnie kilkanaście minut koncertu przypomina dramaturgiczne rozdroże, szczęśliwie ekspresyjny finał sporo rekompensuje.

Kolejnym gościem Zlatko jest portugalski saksofonista Rodrigo Amado, spotkanie z którym wypełnia trzeci dysk o jakże jazzowej nazwie Free Fall. Album zawiera jeden strumień dźwiękowy, ale podzielony na cztery epizody, adekwatne do dramaturgii koncertu. Pierwsze trzy z nich trwają po kilka minut, ten ostatni wypełnia dokładnie połowę koncertu. Start jest dynamiczny, modelowo free jazzowy, okraszony dość masywnym jak na Zlatko drummingiem i melodyjnym, drapieżnym, post-aylerowskim soundem Amado. Krótkie spowolnienie jest okazją do rozpoczęcia drugiej części koncertu, zaczerpnięcia powietrza i inauguracji kolejnego wątku, który z czasem melodyjną balladę przepoczwarza w ognistą kulę ekspresji. Początek trzeciej części wyznacza perkusyjne solo, a zaraz po nim muzycy wpadają w samonakręcającą się spirale wyzwolonego jazzu. Ostatnia, najdłuższa odsłona rozpoczyna się w smudze cienia – talerze rezonują, saksofon śpiewa smutną melodię. Artyści potrzebują tu prawie siedmiu minut, by ruszyć w tango wyjątkowo ekspresyjnego free jazzu, czyniąc ów moment najpiękniejszym momentem wieczoru! Po osiągnięciu szczytu czeka nas kolejne solo Kaučiča, po czym muzycy przystępują do długotrwałej finalizacji. Dużo w niej wyważonej melodyki, umiarkowanego tempa i jakże zawsze soczystych interakcji.



 

Jubileuszowy box wieńczy koncert stałego tria Kaučiča z udziałem hiszpańskiego pianisty Agustí Fernándeza i brytyjskiego kontrabasisty Barry’ego Guya. Nosi tytuł jak cały box, czyli Inklings. Przenosimy się na trasę koncertową, jaka miała miejsce półtora roku temu, a która obejmowała także koncert zamieszczony na jubileuszowym boxie … Fernándeza, wydanym w tym samym miejscu i czasie, jak ten dziś omawiany. Tu jesteśmy z muzykami dokładnie dwa dni wcześniej, w stolicy Słowieni. Nagranie znów składa się ze swobodnych improwizacji okraszonych klasycznymi kompozycjami pianisty, które znamy z debiutanckiej płyty tria Aurora. Ma jednak inną dramaturgię. Składa się z sześciu epizodów stanowiących nieprzerwany ciąg dźwięków i bisu, w trakcie którego wybrzmiewa druga ze wspomnianych melodii Fernándeza. Z kolei pierwszy z klasyków pojawia się po wyjątkowo smakowitej trzyczęściowej, swobodnej improwizacji, która śmiało pretendować może do punktu głównego całego boxu. Otwarcie jest swobodne, jazzowe, z każdą sekundą nabiera jednak dynamiki, aż po stadium kompulsywnego fire music. Kolejne dwa epizody, to chyba crème de la crème tego składu! Najpierw otrzymujemy niebywały pokaz dramaturgicznych i brzmieniowych subtelności, a zaraz po nim zejście w mrok niedopowiedzenia i skrupulatne budowanie narracji opartej na granych niemal jednocześnie frazach inside & outside piano. Podczas, gdy anonsowana, czwarta odsłona przynosi melodyjne, nostalgiczne wystudzenie, w piątej eksplozja kreatywności trwa w najlepsze – szczególnie na linii piano-kontrabas, gdy trudno jest wskazać, który z artystów odpowiada za dany dźwięk. Szósta odsłona, czyli finał seta zasadniczego, to kolejna torpeda odpalona przez muzyków. What a game, to jedyny rozsądny komentarz! No i zapowiadany bis, usnuty wokół przepięknej melodii Agustiego, niebywałej niczym cud narodzenia, wyśpiewanej nie tylko z klawiatury fortepianu, ale także gryfu kontrabasu i rozgrzanego werbla perkusyjnego.

 

CD 1. Venčko: Torben Snekkestad – saksofon tenorowy i sopranowy oraz Zlatko Kaučič – perkusja, instrumenty perkusyjne. BCMF Festival, Šmartno-Brda, Słowenia, wrzesień 2019. Cztery utwory, 40 minut.

CD 2. Tiha Misel Zablestela - suita: Axel Dörner – trąbka, Tomaž Grom – kontrabas, freeze oraz Zlatko Kaučič – perkusja, instrumenty perkusyjne. BCMF Festival, Šmartno-Brda, Słowenia, wrzesień 2023. Jeden utwór, 36 minut.

CD 3. Free Fall: Zlatko Kaučič – perkusja oraz Rodrigo Amado – saksofon tenorowy. BCMF Festival, Šmartno-Brda, Słowenia, wrzesień 2020. Cztery utwory, 48 minut.

CD 4. Inklings: Agustí Fernández – fortepian, Barry Guy – kontrabas pięciostrunowy oraz Zlatko Kaučič – perkusja, instrumenty perkusyjne. 64. Jazz Festival, Ljubljana, Słowenia, lipiec 2023. Siedem utworów, 49 minut.


*) Niniejszy tekst powstał na potrzeby portalu Jazzarium.pl i tamże został pierwotnie opublikowany