wtorek, 18 lutego 2025

The February’ Round-up: Saarbrücken! Hémisphère! Confidence of One! Corps et Biens! Binus! Fix it! Just Friends! Krew! Świtanie! Other Worlds!


Minęła połowa lutego, a my wciąż nie zdołaliśmy wygrzebać się z albumów, jakie ujrzały światło dzienne w dawno minionym roku 2024. Na potrzeby kolejnej, comiesięcznej zbiorówki recenzji nazbieraliśmy dziesięć świeżynek z muzyką improwizowaną - od free jazzu poczynając na kompulsywnym synth&drums kończąc.

W tak zwany międzyczasie czeka ogrom swobodnej improwizacji, która lubi brudne i tłuste dźwięki, trochę eksperymentów i ekspozycji na poły konceptualnych, wreszcie garść jazzu i nuta folku. Wystartujemy w niemieckim Saarbrücken, ale po portugalsku i amerykańsku, potem przeniesiemy się do Szwecji, pobędziemy czas jakiś na ziemi niczyjej, kolejne tropy odnajdziemy w Zjednoczonym Królestwie oraz Serbii, wreszcie kilka istotnych chwil spędzimy w okopach matki-polki, by dokonać żywota w całkiem nam bliskiej Holandii.

So, welcome to heaven and hell of improvised music!



 

Luís Lopes Humanization 4tet Saarbrücken (Clean Feed, CD 2024)

Saar Free Jazz Fest, Saarbrucken, październik 2021: Luís Lopes – gitara elektryczna, Rodrigo Amado – saksofon tenorowy, Aaron Gonzalez – kontrabas oraz Stefan Gonzalez – perkusja. Trzy utwory, 44 minuty.

Piąta płyta Humanization 4tet niczym nie zaskakuje, ale to być może największa jej siła. Zawiera trzy kilkunastominutowe ekspozycje, z których każda jest sumą kilku wątków, zarówno tematów podpisanych przez Lopesa, jak i barwnych, świetnie wkomponowanych w to melodii Arthura Blythe’a. Wszystko polepione w dynamiczne, pełne ekspresji, free jazzowe songi, których naczelną wartością są doskonałe improwizacje, zarówno solowe, jak i kolektywne (te drugie w przewadze). Mieliśmy okazję gościć ten kwartet w Dragonie, w trakcie tej samej trasy. Zdaje się, że niemiecki koncert jest jeszcze lepszy.

Otwarcie albumu jest dynamiczne, usiane szorstkimi, ekspresyjnymi akcjami gitary i saksofonu, pięknie osadzonymi na gęstej, tłustej sekcji rytmu, która nie notuje pustych przebiegów. Coś na kształt tematu pojawia się tu dopiero po pięciu minutach. Improwizacje są krótkie, świetnie posadowione w dramaturgii całości. Gitarzysta nie szczędzi nam rocka, saksofonista ekspresji fire music. Drugi utwór w fazie początkowej bazuje na dysonansie dynamiki – leniwy marsz saksofonu i gitary, nieco bardziej żwawa akcja basu i perkusji. Ekspresja faluje – od delikatnych, balladowych fraz, po wybuchy soczystego free. Jeszcze przed upływem dziesiątej minuty muzycy wchodzą w dynamiczny tryb posiłkując się tematem Blythe’a, a improwizację do poziomu nieba wynosi saksofonista. Trzecią odsłonę koncertu inicjuje urocza, free jazzowa melodia klasyka. Swoje kilka chwil ma basista, który soczyste solo okrasza głosem i ponownie ekspresyjny saksofonista. Finał albumu należy do gitarzysty, który spowalnia opowieść, łapie mnóstwo psychodelii i wprowadza kwartet w dubowe, rozhuśtane klimaty.




Paul Jarret, Karin Johansson & Donovan Von Martens Hémisphère (Havtorn Records, CD 2024)

Skogen Studio, Österbymo, Szwecja, czas nieznany: Paul Jarret – gitara, także preparowana, Karin Johansson – fortepian, także preparowany oraz Donovan Von Martens — kontrabas. Trzynaście utworów, 52 minut.

Na ten francusko-szwedzki album warto zwrócić szczególną uwagę. Sytuacja jest tu z trybunowego punktu widzenia ulubiona – bliżej nam nieznani artyści (poza pianistką) serwują prawdziwy improwizowany smakołyk. Trzynaście swobodnych akcji, ogrom barwionych mrokiem dźwięków preparowanych, a wszystko szyte intrygującą dramaturgią, każdorazowo nasączoną wewnętrzną, nerwową rytmiką. Nie sposób przy tej muzyce zmrużyć oko.

Rozdygotane akcenty percussion (zapewne ze strun), zapracowany smyczek, frazy z klawiatury i wnętrza pudła rezonansowego, wreszcie wybudzająca się z głębokiego snu gitara, to elementy składowe, które łapią wspólny, rytmiczny mianownik i w pocie czoła budują zgrabną opowieść. W jej kolejnych epizodach pojawiają się filigranowe, gitarowe sprzężenia, rezonujące, metaliczne zgrzyty, akustyczne trzaski, tudzież minimalistyczne plamy piana. Szmer dramaturgicznego niedopowiedzenia zdaje się wszystko spajać w naturalny ciąg przyczynowo-skutkowy. Okazjonalnie artyści frazują czystym tembrem (w czwartej, siódmej i ósmej odsłonie), niekiedy łapią w szprychy drobiny amplifikacji (gitara w dziewiątej części?). Zdaje się, że szczególnym pięknem emanują w dwunastej opowieści – struny rezonują, z dna piano dochodzą mroczne westchnienia, a smyczek lepi wszystko w nisko osadzony dron. Album wieńczy szemrana ballada, szyta dźwiękami dobywanymi z przestrachem, drżącymi powtórzeniami i klarownie wypowiedzianymi słowami pożegnania.



 

Mia Zabelka, Tungu & Stefan Strasser The Confidence of One Swimming Against the Current (FMR Records, CD 2024)

Czas i miejsca akcji nieznane: Mia Zabelka – skrzypce, głos, elektronika, Stefan Strasser – syntezator, piano, gitara elektronika oraz Tungu/ Sergiy Senchuk - field recordings, bas akustyczny, głos, sample. Siedemnaście utworów, 58 minut.

Wszystko wskazuje na to, iż nagranie to powstało w trzech różnych miejscach i momentach naszej ciężkiej rzeczywistości. Każdy z artystów wyprodukował spore porcje dźwięków, a całość polepiono i zmasterowano w Ukrainie. Efekt końcowy wydaje się przedziwny. Pierwsza połowa albumu definitywnie przeładowana jest treścią, a ponadgatunkowy tygiel zdarzeń przyprawiać może o zawrót głowy. Jednakże po dziesiątym utworze muzycy zdejmują nogę z gazu, tłumią emocje, ograniczają artystyczne środki wyrazu i nagle nagranie łapie klimat, intrygującą dramaturgię i zdaje się zadowalać nawet najbardziej wybredne gusta.

Pośród pierwszych kilku utworów po brzegi nasyconych elektroniką, pulsem syntetycznej perkusji i niemal post-industrialnym zgrzytaniem zębami uwagę przekuć może nade wszystko szósta opowieść. W jej centralnym punkcie posadowiona zostaje skrzypaczka i jej niepowtarzalne, silnie preparowane frazy. Dobrze konstruowane, oniryczne tło tylko wzmaga efekt końcowy. Rzeczone, wytłumione, post-ambientowe tło powraca w utworze dziesiątym, zdominowanym jeszcze przez rozbrykaną elektronikę i elektrykę. W kolejnych częściach znów pojawiają się preparowane skrzypce, słyszymy coraz więcej intrygujących wątków elektroakustycznych. Jeśli nawet pasma syntetyczne wracają na front, podawane są z umiarem i dbałością o relacje z pozostałymi dźwiękami. Szczególnie podobać się może odcinek piętnasty, szyty ze strzępów fonii i doposażony minimalistycznym pianem. W kolejnej odsłonie akcje kreują pijackie śpiewy, które zdają się przedrzeźniać syntetyczną rzeczywistość. Finał albumu jest delikatny, w dużej mierze akustyczny, urokliwie repetytywny.



 

MouthWind Corps et Biens - Hommage à Robert Desnos (Creative Sources, CD 2024)

Lawrence’s studio, Oxford, listopad 2023: Jean-Michel Van Schouwburg – głos oraz Lawrence Casserley - signal processing instrument. Piętnaście utworów w siedmiu rozdziałach, 55 minut.

Corps et Biens, to album szczególny. Brytyjczyk Lawrence Casserley w swoim długim i jakże legendarnym życiu artystycznym performował dźwięki live processing wielu instrumentów i formacji, ale niezwykle rzadko czynił to mając na pulpicie wyłącznie ludzki głos. Ten ostatni dostarcza tu belgijski wokalista, artysta głosowy Jean-Michel Van Schouwburg, który także pretendować może do miana legendy gatunku, przynajmniej w wymiarze kontynentalnym. Album podzielono na piętnaście epizodów, uformowanych w siedem rozdziałów, a literacką inspiracją uczyniono poezje Roberta Desnosa. Definitywnie warto wczytać się w to nagranie!

Spektrum możliwości głosowych Belga zdaje się być równie rozlegle, jak jego kreatywność. I co może najistotniejsze, co sytuuje artystę poza standardem głosowych improwizatorów, to jego niebywałe poczucie humoru, dystans do siebie, artystyczna frywolność. Muzyk wydaje dźwięki całym ciałem, którego gardło i struny głosowe są ledwie efektownym zwieńczeniem. Mówi do nas, śmieje się, parodiuje, gdacze niczym Kaczor Donald, rzęzi, rży, zdolny jest naśladować każde zwierze. Sepleni, mruczy, podśpiewuje przy goleniu, buduje ambientowe wokalizy, intensywnie wącha zapachy przyrody i bzyczy niczym pszczoła. W tym szaleństwie świetnie odnajduje się Casserley, który wydaje się muzykiem wprost stworzonym do elektronicznej dekonstrukcji głosu. Świetnie wiemy, że Brytyjczyk snuje także swoje, separatywne opowieści - delikatne, ulotne, równie oniryczne, jak tajemnicze. Pozostaje jeszcze warstwa literacka tego smakowitego albumu, której eksplorację pozostawiam bardziej zaawansowanym, tudzież dysponującym czasem słuchaczom.




Ilia Belorukov & Sara Zlanabitnig Binus (kuda-org, DL 2024)

Novi Sad/ Sremski Karlovci, Serbia, czerwiec 2024: Ilia Belorukov – syntezator modularny, fluteophone oraz Sara Zlanabitnig – flety (inside & feedback), field recordings. Pięć utworów, 31 minut.

Instrumenty dęte, na ogół preparowane, garść nagrań terenowych i umiejętnie wykorzystywana elektronika analogowa, to elementy składowe tego albumu. Krótkiego, świetnie skonstruowanego, pokazującego, iż łączenie brzmień akustycznych i syntetycznych może być niebywale przyjemne dla ucha. Owe pięć improwizacji nagrano w trakcie aż trzech spotkań, w różnych okolicznościach przestrzennych. Nie zmienia to faktu, iż wszystko tu do siebie pasuje.

Pierwsza opowieść formuje się w dron inicjowany przez syntezator, ale lepiony także z odgłosów miasta, bijącego dzwona i flecich kołysanek. Czy tak mógłby brzmieć post-nowoczesny, wielkomiejski folk? W kolejnej części panuje oniryczna flauta, którą buduje zarówno subtelny modular i preparacje na flecim korpusie. Z czasem ta upiorna kołysanka zdaje się szukać warstwy rytmicznej. W opowieści trzeciej flet wpada w mantrę, z kolei syntetyka z drobnego pyłku na żakiecie staje się zgrzebnym inicjatorem rosnącej intensywności. Czwarta część, to nerwowa rytmika, zadziorne frazowanie i kojąca puenta poprzedzona flecią akupunkturą. Na starcie finałowej improwizacji można odnieść wrażenie, iż znajdujemy w kaczym stawie. Głosy natury są tak swojskie, a śpiew fletu kojący, iż akcja modularnego na etapie rozwinięcia wydaje się zupełnie zbyteczna.




Ilia Belorukov & Lauri Hyvärinen Fix it if it ain't Broken (NUNC.,DL 2024)

Novi Sad, Serbia, październik 2023: llia Belorukov – syntezator modularny, Lauri Hyvärinen – gitara elektryczna, przetworniki. Pięć utworów, 37 minut.

Kolejne spotkanie z improwizacjami Belorukova pozbawione jest brzmień akustycznych. Z jednej strony syntezator modularny, z drugiej gitara elektryczna, a raczej jej elektryczne i elektroniczne przetworzenia. Gęsty, muskularny i głośno dostrojony album.

Jeśli pierwszą improwizację moglibyśmy określić mianem swobodnej wymiany myśli, to drugą z pewnością bokserską wymianą ciosów. Gitarowe pick-upy vs. gęsto okablowany modular - ów pojedynek znamionuje moc niszczenia narracyjnych subtelności. Bywa, jak w części trzeciej, iż w tej walce syntezator może znaleźć się na pozycjach silnie defensywnych. Szczęśliwie dla mniej przygotowanego odbiorcy, jeszcze w tej odsłonie albumu jesteśmy w stanie dosłyszeć frazy definitywnie gitarowe, które stanowią udane wprowadzenie do czwartej improwizacji. Ta pulsuje głębią mroku, a drobne zgrzyty i ukąszenia łączą się w jednolity strumień narracji, który z czasem intrygująco stygnie, nabierając niemal akustycznego brzmienia. Końcowy epizod sprawia wrażenie albumowe résumé. Muzycy pokazują tu zarówno swojego subtelne oblicze, jak i pazury prawdziwych noise’ killerów.



 

Anna Gadt, Michał Giżycki & Cyprian Pakuła Just Friends (TORF Records, DL 2024)

SPATiF, Warszawa, lipiec 2024: Anna Gadt – głos, efekty, Michał Giżycki – klarnet basowy, saksofon sopranowy oraz Cyprian Pakuła – perkusja. Trzy improwizacje, 46 minut.

To pierwsze spotkanie artystów w tym składzie i już wiemy, że nie ostatnie! Swobodnie improwizowana opowieść, dramaturgicznie skoncentrowana na dialogu wokalistki i klarnecisty basowego (w ostatniej opowieści – saksofonisty sopranowego), a zgrabnie osadzona na pulsie jazzowej perkusji. Album, to trzy historie, z których ta środkowa konsumuje dokładnie połowę koncertu. 

Po chwilach typowej dla formacji skleconych ad hoc gry inicjacyjnej, trio bierze się do pracy i formuje linearną opowieść, która szczególnego blasku nabiera w sytuacjach bardziej dynamicznych. Dodajmy, iż w fazach leniwego spowolnienia także nie przestaje przykuwać uwagi. Szerokie spektrum wokalistyki odnajduje tu doskonałego partnera w równie horyzontalnej kreatywności klarnecisty. O dobry nastrój obojga dba drummer, który trzyma rytm i udanie zdobi momenty artystycznego zawahania. W chwilach, w których wokalistka sięga po tzw. efekty, narracja nabiera posmaku fussion. Druga, najbardziej rozbudowana improwizacja zaczyna się od ekspozycji solowej Anny, którą na jazzowe ścieżki naprowadza Cyprian, a dętego błysku dodaje Michał. Po efektownym spiętrzeniu, mniej więcej w połowie utworu muzycy wchodzą do strefy leniwych eksperymentów, by ten fragment koncertu spuentować porcją zmyślnych, na poły melodyjnych interakcji. W końcowej odsłonie pojawia się anonsowany saksofon sopranowy. Tu opowieść najpierw kołysze się na falach wystudzonego oceanu, potem niesiona mocą wokalnych efektów osiąga stadium free, by zwieńczyć koncert perkusyjną solówką.



 

Piotr Damasiewicz & Kuba Wójcik Krew (L.A.S., CD 2023)

OFFCZART, maj 2023: Piotr Damasiewicz – trąbka, głos oraz Kuba Wójcik – gitara, elektronika. Trzy utwory, 34 minuty.

Potraficie wyobrazić sobie dźwięk, jaki wydaje krew krążąca w naszych żyłach? Czy to struga szeleszczącej wilgoci, czy raczej demoniczny, masywny dron jakże żywej syntetyczności? Damasiewicz i Wójcik postarali się wyjść naprzeciw naszym niezdefiniowanym wyobrażeniom.

Barwiony elektroniką, drżący strumień fonii nadpływa z mrocznej strony. W jego wnętrzu kłębi się mnóstwo mikrozdarzeń – czasami przypominają one frazy gitary, zdeformowanej trąbki, czy głosu, być może ludzkiego. Warstwy syntetyczne także wiodą tu aktywne życie. Opowieść systematycznie narasta, a pod koniec pierwszej części zostaje przyozdobiona elektroakustycznymi wtrętami, które prawdopodobnie są dźwiękami szpitalnej aparatury do przetaczania krwi. Po krótkim interludium z ciszą, dźwiękami rzeczonej aparatury i smyczka (?) narracja śmiało wchodzi w drugą, decydującą fazę. Oniryczne tło wypycha na front silnie syntetyczną strugę fonii. Zza mgły elektroniki po czasie wyłania się nerwowa gitara, głos i trąbka. Ta ostatnia najpierw charczy jak kołujący śmigłowiec, potem ucieka w echo i śpiewa. Zakończenie śmiało zasługuje na miano demonicznego. Oto nasze największe dobro, które pachnie mrokiem i strachem.



 

Piotr Damasiewicz Into the Roots Świtanie (L.A.S., CD 2024)

Polskie Radio Studio S4, Warszawa, marzec 2023: Piotr Damasiewicz – trąbka, organy, głos, instrumenty perkusyjne, Zbigniew Kozera – kontrabas, guimbri, Paweł Szpura – perkusja, Michał Żak – shawm, drewniany flet poprzeczny, hammered dulcimer, Katarzyna Karpowicz – koto, Alicja Krzeszowiak i Kamila Krzeszowiak – głosy, Paulina Kaźmierczak – głos, skrzypce, Krzysztof Ryt – pięciostrunowa altówka, Marek Ryt – bagpipes, fife, rożek francuski. Siedem utworów, 40 minut.

Damasiewicz zostaje z nami, ale jak to bywa w przypadku tego muzyka, gatunkowy klimat zmieniamy o sto osiemdziesiąt stopni. Uciekamy w estetyką folkową, które jest tu raczej metodą twórczą, a nie celem samym w sobie, raczej inspiracją do odbywania improwizowanych podróży niż budowaniem kolejnych jazzowych edycji folkowych evergreenów.  

Pierwsze trzy utwory stanowią dramaturgiczną całość. Od folkowej, melodyjnej introdukcji z psychodeliczną puentą, po świat transowej narracji bazującej na intensywnym brzmieniu organów. Do tego swobodne wokalizy i soczyste, dęte inkrustacje. Jeśli flet rozrywa tu początkową ludyczność, to trąbka koi emocje i szuka integracji. W warstwie etnicznej nie trudno dosłyszeć, iż dziarskie Tarty spoglądają tu w stronę dalekiej Japonii i równie odleglej Afryki. Kolejne dwa utwory kojarzą folkowy blask porannej zorzy i post-jazzową, improwizowaną opowieść. Ostatnie dwie części przenoszą nas w klimat transowej, ponadgatunkowej ekspozycji. Szóstą odsłonę świetnie unerwia perkusista, siódmą z kolei buduje niskie brzmienie organów i kontrabasowy groove. Finał pełen jest taneczności i melodyki, bystrze kontrapunktowanej psychodelicznym spleenem organów.

kok



Dead Neanderthals Other Worlds (Bandcamp’ self-released, LP/DL 2024)

White Noise Studio, Holandia, czas nieznany: Otto Kokke – syntezator, saksofon oraz Rene Aquarius – perkusja. Siedem utworów, 32 minuty.

Dokonania tej pary Holendrów śledzimy od zawsze, szczególnie ich tradycyjne, sylwestrowe ep-ki. Ostatnia z nich, nad wyraz rozbudowana jak na krótki metraż, doczekała się nawet edycji winylowej. Nagranie to z pewnością zaliczyć możemy do … najłagodniejszych przejawów brutalnego, brzmieniowego konceptualizmu, jaki uprawiają Kokke i Aquarius już od półtorej dekady. Cieszy jak zawsze, tym razem zaprasza także do tańca i gry w skojarzenia z muzyką … dyskotekową lat 70. i 80. ubiegłego stulecia.

Album jest tu nieprzerwanym strumieniem dźwiękowym, podzielonym na odcinki dyktowane tempem frazowania perkusji. Syntezatorowe otwarcie jest ciepłe, melodyjne, choć mroczne. Potem do akcji wkracza 2stepowa perkusja, który szyje ścieg godny zarówno ekspresji rocka, jak i dynamicznego electro. Oto new death disco, które smakuje estetyką muzyki tanecznej sprzed pół wieku. Kolejne, mroczne interludium poprzedza perkusyjny step, który jest spokojniejszy, jeszcze bardziej uwypuklający melodykę syntezatora, niespodziewanie wtłaczającą nas do kolejnej, tu już definitywnie noworomantycznej dekady. W czwartej części muzycy podkręcają tempo, a brzmienie syntezatora czynią bardziej szorstkim. W kolejnej puentę dyskusji narracyjnej stanowi melodyjna ekspozycja saksofonu, delikatnie schowanego w pogłosie. Ostatni epizod tego szaleństwa przynosi pasmo basowe, które nadaje całości silnie rockowy posmak, mimo braku gitarowego instrumentarium.

 

 

piątek, 14 lutego 2025

Insub Meta Orchestra plays Exhaustion & Proliferation!


Jak donosi globalna pajęczyna, INSUB. to wytwórnia, orkiestra, organizator koncertów i studio nagraniowe z siedzibą w Genewie. Działa w obszarze eksperymentalnej muzyki improwizowanej i komponowanej.

Dziś pochylamy nasze receptory wzroku i słuchu nad drugim z przejawów artystycznej aktywności tejże inicjatywy, czyli wieloosobową formacją Insub Meta Orchestra. Na scenie odnajdujemy dwudziestu dziewięciu artystów, którzy realizować będą swoje cele muzyczne poprzez trzy głosy, dziewięć instrumentów dętych, dziesięć instrumentów strunowych, cztery zestawy instrumentów perkusyjnych i tyleż pulpitów elektronicznych. Na tapecie IMO dwie kompozycje własne, które trwają po mniej więcej dwadzieścia pięć minut. Jako rzecze albumowe credits, pierwsza z nich stawia na wzajemne interakcje i daje wykonawcom odpowiednią przestrzeń dla improwizacji (w pełni wszakże kontrolowanej), druga punktem odniesienia czyni echo (generowane także przez materiał nagrany wcześniej, a odtwarzany w trakcie spektaklu ze smartfonów), co w praktyce wykonawczej sprowadza się do kreowania dość linearnej narracji nasączonej stale obecnym rytmem.

Na scenie dzieje się doprawdy wiele, a programowy minimalizm, by nie rzecz redukcjonizm, który przyświeca ideologii Insub, w żaden sposób nie determinuje poczynań muzyków. Przed nami doskonałe nagranie, które dodatkowo motywuje recenzenta, by do albumów związanych ze sceną eksperymentalną Genewy wracać częściej, nie tylko po to, by odsłuchiwać kolejne krążki, ale także, by o nich więcej pisać. So, welcome!



 

Exhaustion

Początek tej opowieści buduje strunowy, nade wszystko gitarowy rozbłysk i dęty oddech kreowany unisono, ciągnący się od samej podłogi do bezkresnego sufitu. Wokół snują się filigranowe, perkusjonalne zdobienia. W strumieniu narracji, którą pcha leniwie do przodu nienachalna repetycja, nie brakuje ciszy, skupionego wyczekiwania, dramaturgicznego suspensu. Oto wielka orkiestra topi się w blasku silnie wystudzonej kameralistyki. Wraz z upływem czas nurt główny narracji, którego nie opuszcza prymarny, gitarowy akord, zaczyna obmywać coś na kształt dubowego reverbu, a także plejada strunowych pojękiwań. Zdecydowanie wzmaga się proces interakcji pomiędzy muzykami i frazami, jakie generują, seriami drobnych pytań i jeszcze bardziej subtelnych odpowiedzi. Orkiestra żyje, oddycha każdym ze swych dwudziestu dziewięciu układów oddechowych. W okolicach dziesiątej minuty pojawiają się ludzkie głosy, drobne pomruki, strwożone westchnienia. Także pasma szumów, powtórzeń kleconych w coraz dłuższe pasaże. Trzon opowiadania pozostaje ten sam, ale zdaje się, że muzycy odeszli od pierwotnej faktury kompozycji o lata świetlne. Narracja urokliwe rozpełza się, nabiera powietrza, subtelnie rozwarstwia chaosem kreatywnej dekompozycji. Po upływie kwadransa niektóre frazy śmiało noszą już znamiona dronowych. Na scenie panuje zjawiskowa, dobrze kontrolowana nerwowość. Kompozycja wieńczy swój efektowny żywot większą niż dotychczas porcją dźwięków preparowanych i przebiera szaty wielkiej, swobodnej improwizacji – wszystko tu syczy, ciężko wzdycha, mruczy i dygocze.

 

Proliferation

Inicjacja drugiej kompozycji spoczywa prawdopodobnie na barkach mniejszych liczby muzyków. Docierają do nas pojedyncze uderzenia w struny i obiekty perkusjonalne, wystudzone frazy głosowe i szmer z gryfów instrumentów strunowych. Narracja szybko szyje tu delikatną bazę rytmiczną, będącą konsekwencją powtórzeń, być może także dźwięków ze smartfonów. Ów dead man walking podsycany jest raz za razem dłuższymi, na poły dronowymi frazami dętymi i strunowymi. Kosmiczne skupienie, wdech i wydech, to znamiona tego fragmentu opowieści. Wprost ku wschodzącemu słońcu, by otrzepać z ramion natarczywy mrok. Okazjonalne wokalizy budują jakże potrzebne napięcie dramaturgiczne. W połowie utworu zaczyna pojawiać się coraz więcej brudnych, zdeformowanych fonii. Faktura rytmu trzyma się dziarsko - nie sposób nie zauważyć, iż frazy znane od początku utworu są teraz grane większym zasobem instrumentalnym. Podobnie jak w pierwszej opowieści wraz z upływem kolejnych minut strumień narracji rozmywa się, rozwarstwia, rozciąga zwiotczałe ramiona i nabiera głębszego oddechu. W pewnym momencie zostaje ciekawie skontrapunktowany całkiem intensywnymi dronami. Całość zaczyna dygotać, kołysać się na coraz mniej delikatnym wietrze, ale faktura rytmu trzyma wszystko w ryzach. Finałowe minuty są szczególnie intrygujące. Można odnieść wrażenie, że muzycy systematycznie oddalają się od mikrofonów zbierających dźwięki, odchodzą w mrok, za grubą kotarę teatralnej sceny.  

 

Insub Meta Orchestra Exhaustion/ Proliferation (Sawyer Editions, CD 2025). Cyril Bondi & d'incise – kompozycje, Antoine Läng, Vera Baumann, Dorothea Schürch - głosy, Marina Tantanozi, Angelika Sheridan - flety, Tassos Tataroglou - shakuachi, Hans Koch, Christian Müller - klarnety, Esther Vaucher, Christophe Berthet - saksofony, Olga Marulanda - obój, Sandra Weiss – bassoon, Angeles Rojas - shruti box, Christoph Schiller - spinet, Ed Williams, Ivan Verda - gitary, Sébastien Pittet, Vincent Ruiz - kontrabasy, Brice Catherin - wiolonczela, Anna-Kaisa Meklin - viola da gamba, Léa Moullet - skrzypce, Martin von Allmen – skrzypce, instrumenty perkusyjne, Cyril Bondi, Romane Bouffioux, Luc Müller – instrumenty perkusyjne, d'incise, Raphaël Ortis, Eric Ruffing, Lucien Danzeisen - elektronika. Nagrane w marcu 2024, Les 6 Toits, Genewa, Szwajcaria. Dwa utwory, 49 minut.





wtorek, 11 lutego 2025

Psychobiotics of MikrobioM!


Struny zdewastowanego fortepianu drżą, wprawiane w ruch posuwistym, rozważnym ruchem ręki. Z tuby klarnetu wydobywa się wilgotne powietrze, które unosząc się ku górze napotyka na grube plastry ciszy. Lepiona zaniechaniem mroczna ballada nabiera blasku z wyjątkowym umiarem. Gdy klarnet ugina kolana, a akcje perkusjonalne we wnętrzu martwego piana robią się bardziej żwawe, intryga zawiązuje się. Nie wiadomo tylko, czy podąży w kierunku wielkich drzwi free jazzu, czy raczej pobroczy w mule swobodnej kameralistyki. Finał pierwszej improwizacji, wciśniętej w szelest zimowej nocy, jest strumieniem szmeru, wymianą drobnych, choć głębokich myśli, w aurze stygnącej dynamiki.




Otwarcie drugiej opowieści odbywa się na najniższym poziomie pudła rezonansowego. W tle słychać odgłosy miasta, szmer budynku, rozmowy ludzi, z pewnością nieświadomych procesu dźwiękowego, jaki odbywa się na zaludnionej dwoma osobami scenie bez publiczności. Klarnet snuje mroczne drony, które łapią echo fortepianu i unoszą się ku wyższym kondygnacjom kamienicy. Wszystko wokół nabiera czarnych barw i nerwowo dygocze. Ta ballada zła trwa niewiele ponad siedem minut i umiera niezaspokojona.

Kolejna nieprzespana noc dopada muzyków plejadą drobnych, szarpanych fraz. Klarnet skacze w miejscu, szura nogami, w brzuchu piana powstają filigranowe dźwięki, przepraszające za to, że bezceremonialnie gwałcą ciszę. Rozwaga i wstrzemięźliwość sadowią się w umysłach artystów i nie pozwalają na bardziej radykalny krok. W tubie klarnetu zaczynają panoszyć się kłęby suchego powietrza, które w zetknięciu z echem i dźwiękiem strun nabierają zaskakującej mięsistości. Improwizacja nosi teraz znamiona definitywnie halucynogennej. Klarnet wspina się na palce, frazy z no-piano chylą ku upadkowi. Opowieść gęstnieje, po czym daje nura w bezwzględną ciszę. Po chwili zawahania muzycy zaczynają delikatnie rozciągać zwiotczale mięsnie. Robią to jednak z dużą determinacją, bo po niedługim czasie płyną już dalece tanecznym krokiem. A nawet biegną. W końcu gasną w tumanie basowej nieskończoności.

Ostatnią balladę inicjuje kameralny wydech z tuby, który łapie echo i zamiera. W tle subtelnie dygoczą struny, ale pogłos, jakie wzbudzają kreuje prawdziwie lovecraftowską grozę. Wielkie pudło martwego fortepianu nabiera teraz wiatru w żagle i sieje popłoch. Klarnet nadyma się strachem, po czym znajduje ratunek tuż przy podłodze. Improwizacja niesiona podmuchem kreacji osiąga efektowny szczyt, choć każda z jej fraz wydaje się lekka, ulotna niczym pawie pióro. Skomlący klarnet mości się na drżących strunach, wije wokół kamieni i uschniętych liści. Tuż po trzynastej minucie fragment ciszy daje początek nowemu. Rozbłysk sięga wysoko - wielka, metalowa rupieciarnia dygocze, klarnet nuci smutną melodię. Wystudzona narracja potrzebuje tylko kilku kroków, by wejść w całkowity mrok. Nim muzycy dotrą do kresu, raz jeszcze stają w miejscu i nasłuchują. Sekwencja postrzępionych dźwięków sprawia, iż oni sami, ich instrumenty, cały budynek, kwartał miasta zaczynają drżeć. Finałowa salwa jest krótka, ale razi niczym piorun na bezchmurnym niebie. Piano stepuje, jakby jego klawiatura nagle ożyła. Klarnet pokrzykuje. Koniec jest bliski.

 

MikrobioM Psychobiotics (TORF Records, DL 2024). Michał Joniec – wnętrzności fortepianu, obiekty oraz Michał Giżycki – klarnet basowy. Kołorking Muzyczny, Poznań, dwie nocne sesje, styczeń 2023. Cztery improwizacje, 68 minut.



piątek, 7 lutego 2025

Àlex Reviriego in duo with Tom Chant and himself!


Kataloński kontrabasista Àlex Reviriego, to stały bywalec spontanicznych łamów. Całkiem możliwe, iż dokładnie w tym miejscu zrecenzowane zostały wszystkie albumy, jakie w swoim prawie 40-letnim życiu stworzył lub współtworzył. Niniejszy post jest czterdziestym czwartym tekstem otagowanym danymi personalnymi muzyka z Barcelony.

Dziś sięgamy po dwa ostatnie albumy z jego udziałem. Pierwszy to krwisty, nasycony brzmieniem preparowanym, swobodnie improwizowany duet z brytyjskim saksofonistą Tomem Chantem (rezydentem Barcelony od prawie dwóch dekad). Ten drugi, to kolejny album solowy Reviriego, na którym muzyk eksploruje tereny nieco oddalone od głównego nurtu jego twórczości artystycznej. Łączy brzmienia akustycznej gitary i elektroniki, ze szczególnym naciskiem na zjawisko post-akustycznego feedbacku.



 

Àlex Reviriego & Tom Chant Les herbages d'acier et d'émeraude (Thanatosis, DL 2024)

La Isla, Barcelona, 2022 (?): Àlex Reviriego – kontrabas oraz Tom Chant – saksofon tenorowy i sopranowy. Cztery Improwizacje, 34 minuty.

Niniejszy duet zarejestrowany został niejako przy okazji sesji nagraniowej, na której powstał album solowy Chanta, wydany w kasetowym labelu Reviriego Hera.Corp w roku 2023. Nagranie duetowe przeleżało się kilka miesięcy na twardym dysku Àlexa, po czym – po ponownym, skrupulatnym odsłuchu - okazało się na tyle wspaniałe, iż wstyd byłoby go nie upublicznić. Całkowicie się w tym miejscu zgadzamy z osądem Reviriego.

Pierwsze trzy improwizacje trwają po niemal dziesięć minut i są prawdziwymi dramatami umęczonych, bolesnych, definitywnie pięknych dźwięków. Reviriego zaczyna od dręczenia strun uderzeniami smyczkiem, dociskaniem i polerowaniem ich glazury. Chant wzdycha, wypuszcza skromne porcje suchego powietrza. Narracja od startu lepi się z fonii posadowionych jedna przy drugiej. Wszystko drży, popiskuje i skomle, a z tumultu drobnych incydentów wydobywają się strzępy melodii. Na etapie rozwoju improwizacji muzycy raz po raz popadają w akcje imitacyjne. Nie szczędzą nam także dźwięków, których źródła pochodzenia nie jesteśmy w stanie wskazać. Pod koniec pierwszej części czeka nas kolejna atrakcja - smyczek dostarcza odrobinę post-barokowej estetyki, silnie owianej białym szumem z rozgrzanej tuby saksofonu. Dla tych, którzy znają prace artystów nie ma tu odrobiny zaskoczenia, pozostaje jak zawsze stuprocentowa przyjemność z odsłuchu.

Druga opowieść toczy się długimi, dronowym frazami. Smyczek zrywa podłogę, a niski tembr saksofonu unosi się na jego barkach. Opowieść trzęsie się jak zagotowany budyń, przypomina kocie lamenty formujące się w coś na poły melodyjnego. Wraz z upływem czasu muzycy wychodzą z opresji masywnych dźwięków, stają się lżejsi od powietrza i rozpoczynają subtelną grę na małe pola. Pod koniec tej części swojego życia odrobinę na siebie pyskują. W trzeciej odsłonie przenoszą się do zakładu mechaniki pojazdowej i obróbki skrawaniem. Przez dłuższą chwilę nie mamy bladego pojęcia, za które frazy odpowiada kontrabasista, a za które saksofonista. Nie ulega wszakże wątpliwości, iż ich narzędzia pracy są metalowe. Poddawane rożnym formom nacisku zaczynają piszczeć, skomleć i szumieć (śpiewać?) powabną melodyką umierania. Zakończenie utworu, to uderzania po strunach napotykające na szum z tuby. Ostatnia improwizacja jest znacznie krótsza, zbudowana z drobnych, szarpanych fraz. Minimalistyczna kołysanka, delikatnie szczerząca zęby w kierunku preparowanego post-jazzu.



 

Àlex Reviriego Varvara (Bandcamp’ self-released, DL 2024)

Nagranie domowe, Barcelona, 2023: Àlex Reviriego – gitara akustyczna, syntezator, sample, no-input mixer, elektroniczny feedback. Trzy utwory, 48 minut.

Album składa się z dwóch rozbudowanych, wielominutowych opowieści oraz kilkuminutowego resume. Podstawowym budulcem jest tu elektronika i elektroakustyka, a frazy gitarowe stanowią rodzaj uzupełnienia, niekiedy ornamentu, elementu porządkującego narrację, czy też odautorskiego komentarza.

Początek pierwszej odsłony, to dwie warstwy szumu, elektroniczne pikanie i wyłaniająca się z kłębu syntetyki, spokojnie frazująca gitara. Po pewnym czasie żywy instrument sadowi się na froncie, z kolei tło zaczyna narastać mrokiem i umiejętnie konstruowaną grozą. Mniej więcej w połowie utworu coraz czarniejszy ambient opanowuje spektrum dźwiękowe i tłamsi żywe, akustyczne frazy. Powrót gitary następuje po kilku minutach. Stanowi rodzaj dramaturgicznego dysonansu - zapatrzona w bezmiar backgroundu, snuje nerwową post-balladę. W ostatecznym rozrachunku tonie w strudze coraz gęstszego ambientu.

Introdukcja drugiej części spoczywa na barkach elektroniki w stadium stand-by. Po kilku pętlach narracji z mroku wyłania się wystudzona, delikatnie pulsująca gitara i zaczyna nabierać echa. W połowie utworu milknie, na czoło pochodu forsuje się zaś intensywny, rozdygotany szum. Po powrocie gitara wpada w repetycję, buduje intrygujący suspens, oblepia się syntetyką i zaczynać drżeć. Opowieść systematycznie nabrzmiewa, ponownie czyniąc elektronikę osią narracji, po czym zapada się w mrok. Ostatnie słowo należy jednak do wytrwałej gitary.

Albumowe encore płynie w szerokiej warstwie szumu. Spokojna jak zawsze gitara ma duże problemy, by wydostać się na powierzchnie narracji. Syntetyka zgrzyta zębami, pulsuje, aż w końcu gaśnie, nie dając gitarze w istotny sposób zaistnieć.



 

wtorek, 4 lutego 2025

The Scatter Archive’ notes: Wastell! Moore & Prevost! Arch Quartet! Džukljev & Thieke! Lash, Sinton & Ward! Lash & Thomas!


Najwyższy czas zajrzeć na bandcampową stronę szkockiego net-labelu Scatter Archive! W porównaniu do naszej poprzedniej wizyty (bodaj lipcowej) odnajdujemy tu mnóstwo nowych albumów, publikowanych na ogół w tempie jeden na tydzień. Edycja wyłącznie w formie digitalnej ma swoje niezaprzeczalne walory – niskie koszty produkcji i możliwość szybkiego udostępnienia nagrań.

Spośród miliona nowych płyt, jakie zostały upublicznione w drugiej połowie roku 2024 na scatterowej stronie, do poniższego omówienia wybieramy sześć.




Mark Wastell Cello-Intern XVIII

Hundred Years Gallery, Londyn, lipiec 2023: Mark Wastell – violoncello. Pięć improwizacji, 32 minuty.

Marka Wastella spotykamy ostatnio głównie za sterami drums & percussion, ale świetnie pamiętamy, iż jego prymarnym narzędziem pracy jest wiolonczela. Muzyk w latach 2022-2024 grywał raz w miesiącu solowe ekspozycje w londyńskiej Hundred Years Gallery. Nie były to koncerty, nie były to próby. Artysta przez godzinę improwizował niezależnie od tego, co akurat działo się w Galerii. W nagraniu słyszymy zatem rozmowy i inne odgłosy codziennego życia tego miejskiego przybytku kultury. Brzmienie instrumentu jest bardzo surowe, a dźwięki zbierane były zapewne jednym mikrofonem.

Szorstki, jednostrumieniowy flow instrumentu, punkowe brzmienie i rockowy niemalże temperament artysty powodują, iż trwająca niewiele ponad dwa kwadranse opowieść w pięciu częściach kipi od emocji, jest niezwykle intensywna, z rzadka sięga po bardziej stonowane, kameralne frazy. Wastell syci narrację dużą dawką post-barokowej melodyki, ale tarza się z nią po podłodze lub wznosi na palcach i spogląda na zamglone, londyńskie niebo. Bywa delikatny jak w odsłonie drugiej, bywa drapieżny jak wygłodniały kocur w czwartej. Lubi mrok, choć nie unika ulotnej taneczności, zdarza się też, że jego instrument trzeszczy w posadach, jak w części trzeciej. W końcowej odsłonie pokazuje pewną żylastość post-barokowej estetyki, znów zdaje się urokliwie gorączkować, piszczeć i skowyczeć. Niesamowite nagranie!



 

N O Moore & Eddie Prévost Scratched Earth

Hundred Years Gallery, Londyn, październik 2024: N O Moore – gitara elektryczna, Eddie Prévost – instrumenty perkusyjne. Jedna improwizacja, 24 minuty.

Tych dwóch artystów, mimo dzielących ich niemal dwóch pokoleń, ma w dorobku sporo wspólnych improwizacji, na ogół czynionych w triach i kwartetach. Tym razem, w urokliwych w okolicznościach HYG, spotykają się w duecie i w trakcie krótkiej ekspozycji decydują się nie zagrać ani jednego typowego, czystego dźwięku gitary, czy perkusji. Moore tonie w euforii amplifikacji, Prevost szyje na swoim wielkim talerzu niekończące się strumienie rezonansu. Bywa też, że obaj toną w oparach całkiem soczystego post-industrialu.

Już pierwsze dźwięki koncertu stawiają nas do pionu poziomem hałasu i intensywności. Gitarowy amplifikator furczy i rzęzi, a blask rezonującego talerza łączy niebo i piekło. Cała narracja zdaje się śpiewać, niczym pijana diwa operowa. Po pewnym czasie gitarowe preparacje zaczynają znajdować ujście w post-rockowej estetyce, z kolei akcje perkusjonalne nabierać pewnej taneczności. Opowieść trzeszczy, skrzypi i syczy, by po kilku chwilach zamienić się w ocean onirycznego ambientu. Na scenę raz za razem powraca też estetyka industrialna, ale jej wyskoki mają teraz charakter incydentalny. Koncert wieńczy … gitarowa melodia, które niesie się na dronowej strudze rezonansu.



 

Arch Quartet (Anna Homler, Tasos Stamou, David Leahy, Adrian Northover) Chummage

Arch 1 studios, West Ham, London, wrzesień 2014: Anna Homler – głos, obiekty, zabawki i urządzenia, Tasos Stamou – preparowana cytra, looper, David Leahy – kontrabas oraz Adrian Northover – saksofon sopranowy. Sześć improwizacji, 34 minuty.

Nagranie kwartetu muzyków, którzy odbyli sesję nagraniową przy okazji muzykowania z London Improvisers Orchestra, przeleżało się na czyimś twardym dysku całą dekadę, ale warto było czekać. Z jednej strony kontrabas i saksofon pod jurysdykcją artystów, których znamy i cenimy, z drugiej głos, cytra i garść elektroakustycznych zabawek ze strony tych mniej rozpoznawalnych, ale z pewnością wartych zapisania w naszych kajetach. To, co najlepsze na Chummage zdaje się dziać w pierwszej odsłonie albumu. W dalszych bywa, że nadmierna kreatywność elektroakustyków tłamsi walory brzmieniowe kontrabasu i saksofonu. W kontekście wszakże całości Arch Quartet wychodzi z tego obronną ręką.

Pierwsza improwizacja żywi się nade wszystko brzmieniem akustycznym, delikatnym pulsem drgających strun, ciepłym smyczkiem i frazującym molekularnie saksofonem sopranowym. Wokalistka najpierw cedzi dźwięki, potem rozpościera ramiona śpiewu z dalekowschodnim akcentem. Nieinwazyjne, rozdrobnione plamy elektroakustyki dodają całości odpowiedniego blasku. Począwszy od drugiej części owa dystyngowana równowaga pomiędzy tym, co akustyczne, a tym, co akustycznym być już przestało, ulega zachwianiu. Muzycy nie stronią od hałaśliwych incydentów, ale potrafią też pochylać się nad pojedynczym dźwiękiem. W kolejnych opowieściach wokalistka w folkowym zaśpiewie i cytrysta, który szuka brudu i zniekształceń, zaczynają dominować, a o tym, że wciąż jest z nami saksofonista przypominamy sobie dopiero po wielu minutach. Finałowa ekspozycja nieco ów rozchwiany obraz narracji porządkuje. Nisko osadzona introdukcja, zwinne, wielokierunkowe preparacje i głos, który płynie tembrem smyczkowej narracji. Na ostatniej prostej kwartet osiąga zaskakującą dynamikę i syci się mnóstwem udanych interakcji.



 

Marina Džukljev & Michael Thieke Motionless Pool

Kulturni Centar Vojvodine Miloš Crnjanski, Nowy Sad, Serbia, grudzień 2021: Marina Džukljev – fortepian, Michael Thieke – klarnet. Siedem improwizacji, 38 minut.

Mimo zalewu brytyjskiej muzyki improwizowanej, na łamach SA nie brakuje miejsca na spektakle kontynentalne. Pośród albumów drugiego półrocza na szczególną uwagę zasługuje album Serbki i Niemca. To doprawdy wyśmienite nagranie – z natury swej minimalistyczne, skupione na drobnych frazach, brzmieniowych i dramaturgicznych niuansach. Artyści zdają się nie wychodzić tu poza okowy swobodnej, chwilami wystudzonej kameralistyki, ale w każdym dźwięku, w każdym ruchu scenicznym czuć, jak wielkie emocje w nich drzemią.

Magię improwizacji otwarcia buduje, wprawiony w rezonans, pojedynczy dźwięk fortepianowego klawisza i suche powietrze wydychane z zimnej tuby klarnetu. Dogasające życie wytrawionej z emocji kameralistyki. W drugiej części muzycy odbywają niedługą podróż od ekspozycji perkusjonalnej na strunach i dyszach do rozśpiewanego, rezonującego strumienia zlepionych w jednej byt dźwięków inside piano i klarnetu. W trzeciej opowieści pojawia się leniwy rytm, który wiedzie w nieskończoność kolejne porcje delikatnych uderzeń po strunach i klarnetowych wyziewów. Czwarta improwizacja zdaje się kontynuować wątek części poprzedniej, ale sadowi się o trzy poziomy niżej. Prawdziwy zamęt sieją tu pojedyncze dźwięki klawisza. Kolejna odsłona, to celebracja, elegijne wyniesienia drobnych fonii z samego dna pudła rezonansowego i głębin klarnetowej tuby. Wszystko nabiera rezonującej poświaty i formuje się w jednorodną strugę akustycznego piękna. Przedostatnia improwizacja, to stygnący w bezruchu strumień matowych, wychłodzonych klawiszy i melodyjnego szumu z tuby. Z czasem wszystko nabiera pewnej soczystości, ale broczy po kolana w mrocznej mazi. W finałowej opowieści w dogorywające trzewia artystów wkrada się zaskakująca nerwowość. Szybkie oddechy, drapanie strun, szczypta hałaśliwego anturażu na moment kreują klimat niemalże post-industrialny. Jeszcze piękniejsze jest jego studzenie, wprost w objęcia ciszy zdobionej pojedynczymi dźwiękami. 



 

Dominic Lash, Josh Sinton & Alex Ward Lash.Sinton.Ward

Hundred Years Gallery, Londyn, lipiec 2024: Dominic Lash – kontrabas, Josh Sinton – saksofon barytonowy, flet altowy, głos oraz Alex Ward – klarnet, gitara elektryczna. Jedna improwizacja, 41 minut.

Lash i Ward, to artyści, których cenimy od lat, starając się nie marnować jakiejkolwiek okazji do obcowania z ich muzyką. Tu spotykamy ich w trio z saksofonistą i flecistą Sintonem, muzykiem zza Wielkiej Wody, które lubi improwizować z obywatelami Zjednoczonego Królestwa. Nagranie koncertowe charakteryzuje się sub-doskonałym brzmieniem, ale dobrze to koreluje z ponadgatunkową improwizacją, jaką serwują nam muzycy. Z jednej strony open jazz, szczególnie od Sintona, z drugiej rozhuśtana kameralistyka (gdy Ward gra na klarnecie), czy post-psychodelia (gdy ten sięga po gitarę), wreszcie Lash, który najlepiej czuje się w formule ekstremalnie kreatywnego arco & pizzicato in one note.

Koncert rozpoczyna się porcją leniwych, preparowanych dźwięków – od barytonowej doliny po klarnetowe wzniesienia, w oparach kontrabasowej różnorodności i głosu saksofonisty. Z czasem narracja przybiera formę nerwowych podskoków i free jazzowych spiętrzeń, ale bywa, że przypomina rozciąganie zwiotczałych mięśni w potoku kameralnych eksperymentów. Muzycy dobrze czują się w obu sytuacjach, choć częściej odnajdujemy ich w tej pierwszej. Tuż przed upływem drugiej dziesiątki minut Ward przesiada się na gitarę skutecznie redefiniując gatunkową estetykę spektaklu. Narracja staje nieco mniej intensywna, choć nadal jest gęsta i upstrzona ciekawymi zdarzeniami. Artyści ćwierkają jak wróbelki, by po chwili generować rozlegle strumienie ambientu i post-psychodelii, a potem na dłużej zastygnąć z rzewnej kameralistyce. Powrót do gry na dwa dęciaki i kontrabas odbywa się tu dość niespodziewanie, poprzedzony tajemniczymi frazami ze strony Warda (jeszcze gitara, czy już preparowany klarnet?). W końcowych fragmentach koncertu Sinton sięga po flet, a Lash koncertuje się na smyczkowym frazowaniu. Finalizacja jest melodyjna, istotnie rozciągnięta w czasie.



 

Dominic Lash & Pat Thomas Elements and Properties

Café Oto, Londyn, marzec 2023 (utwory 1,4) oraz Curious Ear in St Margaret's Church, Manchester, luty 2024 (2,3): Dominic Lash – gitara elektryczna, Pat Thomas – fortepian. Cztery improwizacje, 43 minuty.

Dominic Lash pozostaje na scenie, przesiada się jednak na gitarę elektryczną, co czyni ostatnimi laty bardzo chętnie. Cztery improwizacje, zarejestrowane na dwóch koncertach, czyni tu w zacnym towarzystwie Pata Thomasa wyposażonego wyłącznie w akustyczne instrumentarium. Ich wspólna opowieść najchętniej kieruje się ku free jazzowi, ale incydentalnie nabiera zaskakująco … bluesowego posmaku, zarówno ze strony rytmicznie uwarunkowanego pianisty, jak i niekiedy dość melodyjnie frazującego gitarzysty.

Skupione otwarcie bazuje na frazach inside piano i stłumionych, post-bluesowych introdukcjach gitary. Pierwsza improwizacja dość szybko wpada we free jazzowy tumult, sycony adekwatną porcją emocji. Druga opowieść, która stanowi niemal połowę płyty, mieni się intrygującą różnorodnością. Początek tkany jest z gitarowych plam psychodelii i post-klasycznej repetycji piana. Muzycy leniwie snują się po scenie, sięgają po atrybuty ballady, chętnie pochylają nad brzmieniowymi detalami, jakby zbierali siły na bardziej temperamentne resume. Pozostała część albumu, to dwie krótsze odsłony, oparte zarówno na ponadgatunkowej refleksyjności, jak i tanecznym pulsie pianisty i post-bluesowym, niemal rockowym frazowaniu gitarzysty. Końcowa część koncertu lepi się na starcie z drobnych, szumiących fraz, potem przybiera postać free jazzowego marszu, wreszcie kona w ciepłej melodyce.

 



piątek, 31 stycznia 2025

The Relative Pitch’ late autumn: Trance Map! STA! Carne Vale! Abdou, Gouband & Warelis! Agnel & Zerang! ES Trio! Parkins! Scree!


Nowojorski Relative Pitch Records i jego inwazja edytorska z listopada i grudnia ubiegłego roku: czternaście nowych albumów niosących moc wrażeń dla słuchaczy i godziny pracy dla niestrudzonego recenzenta. Poniżej sięgamy po osiem z nich, w bezmiarze milczenia pozostawiając pięć albumów solowych i jeden duet. Kto ciekaw tych ostatnich bez naszej rekomendacji, zapraszamy na relatywny bandcamp, jak zawsze chętny do udostępniania muzyki w streamingu.

W omawianym pakiecie dużo dobrych emocji, całkiem sporo znamienitych postaci światowej muzyki improwizowanej i jak zawsze kilka nowych, tudzież zaskakujących personalnie konfiguracji. Bez zbędnej zwłoki zapraszamy na odczyt i odsłuch brytyjskiego duetu, wielkiej orkiestry australijskiej oraz kilku międzynarodowych składów dwu-trzy-czteroosobowych, a także kwartetu złamanego w septet.

Definitely welcome! 



 

Trance Map Horizons Held Close

Czas i miejsce akcji nieznane: Evan Parker – saksofon sopranowy oraz Matthew Wright - turntable, live processing, sound design. Dwie improwizacje, 48 minut.

Współpraca Parkera i Wrighta, to niemal półtorej dekady elektroakustycznych przygód saksofonu sopranowego i inteligentnej elektroniki, zapoczątkowanej albumem Trance Map, który dał nazwę kolejnym ujawnieniom. Co ciekawe, w wymiarze fonograficznym wszystkie one stanowiły przedsięwzięcia w formule duo+, zatem najnowszy album, to dopiero drugie nagranie purée duetowe. Koncepcja tej jakże swobodnej improwizacji jest dość prosta – płynący szeroką strugą saksofon sopranowy poddawany jest live processingowi, a całość niekiedy bardzo rozbudowanej ekspozycji barwiona mnóstwem elektronicznych drobiazgów i subtelności, w których Wright jest definitywnie mistrzem świata. Nowa płyta nic w tej materii nie zmienia i jak zawsze jest porcją wyśmienitej muzyki.

Opowieść zrodzona w szeleszczącej ciszy dość szybko nabiera tu rumieńców – sopranista ucieka w oddech cyrkulacyjny, a jego flow zaczyna być dekonstruowany na kilka wątków, z których każdy zdaje się prezentować inne odium dętej narracji. Swoją opowieść konstruuje także elektronik – subtelne, rozkołysane electro, syntezatorowe pasma unikalnych meta melodii, wreszcie plejady skwierczeń i drgań. Po upływie kwadransa Parker zdaje się schodzić na drugi plan, wpadając w rozmarzoną pętlę upływającego czasu. Druga improwizacja konstruowana jest z drobnych, cedzonych przez zęby fraz, przypomina ptasie ćwierkania. Sopranowa ekspozycja łapie echo i urokliwe rozwarstwia się. Akcje elektroniczne rozbudowują się po szóstej minucie, przyjmują postać delikatnie pulsującego beatu. W drugiej połowie utworu sopran nabiera soczystości i daje się ponieść efektownej rytmicznie warstwie elektronicznej.




Sound the Alarm A Large Ensemble Instigation for Palestine

Annandale Creative Arts Centre, Australia, czerwiec 2024: Clayton Thomas – kompozycja, dyrygentura, kontrabas, Sam Gill – saksofon sopranowy, Jack Stoneham – saksofon altowy, Matthew Ottignon – saksofon barytonowy, klarnet, Peter Farrar – saksofon c-melody i altowy, Megan Alice Clune - klarnet, Simon Ferenci – trąbka, Phillipa-Haste Murphy – klarnet basowy, altówka, Freya Schack-Arnott – wiolonczela, Julia Magri – kontrabas, Novak Manojlovic – fortepian, Niki Johnson – talerze, instrumenty perkusyjne, Holly Conner - perkusja, instrumenty perkusyjne, Hayley Chan – perkusja, instrumenty perkusyjne, Lauren Tsamouras – organy elektryczne, Hilary Geddes – gitara elektryczna. Trzy utwory, 69 minut.

Sprawcą tego przedsięwzięcia jest świetnie nam znany australijski kontrabasista Clayton Thomas, który odpowiada tu niemal za wszystko. Na scenie szesnastu lokalnych muzyków w bystrze dobranym instrumentarium – siedem dęciaków, trzy strunowce, trzy zestawy perkusyjne, piano, organy i gitara elektryczna, a na pulpitach (?) trzy rozbudowane, jako rzecze sam Thomas, skomponowane improwizacje, które niosą moc wyśmienitej muzyki, przesłanie dla świata i wsparcie dla tych, którzy potrzebują go teraz najbardziej.

Pierwsza odsłona albumu trwa ponad dwa kwadranse, w trakcie których STA pokonuje wyboistą drogę od post-filharmonicznej, strunowej rozgrzewki, poprzez kameralne akcje w podgrupach, nie bez ekspozycji dronowych, po post-jazzową kulminację. Punktem zwrotnym zdaje się tu być centralnie umiejscowiona na osi czasu akcja perkusjonalistów. Kolejne dwie części albumy są nieco krótsze, bardziej skoncentrowane na niuansach dramaturgicznych wieloosobowej kameralistyki. W introdukcji drugiej opowieści nie brakuje pasm o niemal post-klasycznej estetyce. Z drugiej strony w każdym zakamarku narracji zdaje się czaić ekspresja free jazzu. Tu finał okupiony jest efektowną, dość hałaśliwą gitarą. Trzecia improwizacja ściele się rezonującymi frazami dętymi, smyczkami na gryfach kontrabasów i plejadami drobnych, nieco separatywnych mikro eksplozji. Samo zakończenie nasycone jest odrobiną rzewnej, post-kameralnej melodyki, jakże zgrabnie ułożonej do snu.




Foster/ Bennett/ Wick Carne Vale

Pioneer Works, Red Hook, Brooklyn, czas nieznany: Ben Bennett – instrumenty perkusyjne, Michael Foster – saksofony oraz Jacob Wick – trąbka. Pięć improwizacji, 40 minut.

Pięć nieprzegadanych, swobodnych improwizacji, skupionych na frazach preparowanych i dobrze unerwionych wzajemnymi interakcjami, to krew tego albumu. Muzycy mniej nam znani (może poza saksofonistą) proponują dalece wysmakowaną i pełną pozytywnych doznań podróż po obrzeżach dźwięków perkusjonalii, trąbki i saksofonu.

Początek albumu jest niezwykle skupiony, usłany rezonującym talerzem i drobnymi półmelodiami z trąbki. Szemrzący saksofon wchodzi do gry po kilku minutach i udanie lepi się do duetowej ekspozycji, która pod koniec nabiera intensywności. W drugiej odsłonie artyści jeszcze silniej skupiają się nad gramaturą dźwięku, formując wątłą strugę ambientu, rodzaj onirycznego, post-sonorystycznego spaceru. Trzecią część otwiera trąbka, a wspólna ekspozycja na etapie rozwinięcia śmiało zasługuje na miano mrocznej post-ballady, która czerpie jakość z rozśpiewanych, preparowanych odgłosów wciąż jeszcze żywych instrumentów. W czwartej opowieści muzycy przez moment mają ochotę na bardziej linearną narrację, ale broczą po kolana w szczegółach. W ostatecznym rozrachunku dają się ponieść na poły melodyjnej ekspresji. Końcowa improwizacja trwa ponad dwanaście minut i zgrabnie reasumuje ów urokliwy kęs free improvised music. Odrobina dynamiki na etapie preparacji, intrygujące zwarcia i medytacje czynione metodą call and response, post-balladowe interludium i dynamiczne, free jazzowe podsumowanie. 



 

Abdou/ Gouband/ Warelis Hammer, Roll and Leaf

Nagrania domowe, Francja (?), luty 2024: Sakina Abdou – saksofon altowy i tenorowy, Marta Warelis – fortepian oraz Toma Gouband – perkusja, kamienie i liście. Dziewięć utworów, 66 minut.

Francusko-polskie spotkanie rising stars europejskiej sceny improwizowanej w subtelnym, nieinwazyjnym towarzystwie bardziej doświadczonego perkusjonalisty, to być może jedno z bardziej ważkich wydarzeń drugiej połowy roku w rzeczonej stylistyce. Album, zbudowany cierpliwie podczas kilkudniowej sesji w domowych pieleszach saksofonistki, przynosi dużo materiału dźwiękowego, sporo intrygujących splotów dramaturgicznych, ale i cień niedosytu. Niekiedy można bowiem odnieść wrażenie, że muzycy pracują na delikatnie zaciągniętym ręcznym, kryjąc sporo emocji w bezmiarze niezdecydowania.

Otwarcie albumu, szczególnie trzy pierwsze opowieści, zdają się konstytuować ambiwalencje recenzenta. Post-klasyczny minimalizm pianistki, wytłumiona, post-jazzowa narracja saksofonistki ubrana w kameralny suspens, wreszcie repetycje szumiącego zestawu perkusjonalnego. Dopiero w czwartej odsłonie improwizacja nabiera rumieńców. Nerwowa, połamana rytmika szyta plejadą drobnych, niekiedy urywanych fraz kreuje tu dynamikę, który kusi los. W kolejnych ekspozycjach na powrót nie brakuje zadumy, klasycznego posmaku, wreszcie odrobiny post-jazzu, która wykuwa się z kameralnie uformowanej opowieści. Zakończenie szóstej części zwiastuje jednak nadejście czegoś intrygującego. Chwilę potem pianistka bierze sprawy w swoje ręce, osiada na gęstym rytmie i niesie trio ku nowym wyzwaniom. W części ósmej swoje dokłada saksofonistka, która nasyca dęte frazy zabrudzonym brzmieniem i doposaża głosem. Emocje rosną – pianistka skacze po klawiaturze jak gazela, perkusista przypomina zuchwałego kocura. Końcowa improwizacja najpierw sięga po frazy preparowane, potem efektownie rozkołysana wpada w polirytmię delikatnego transu, wiele nam w kontekście całego albumu rekompensując.



 

Sophie Agnel & Michael Zerang Draw Bridge

Experimental Sound Studio, Chicago, kwiecień 2024: Sophie Agnel – fortepian oraz Michael Zerang – instrumenty perkusyjne. Dziewięć improwizacji, 44 minuty.

W ostatnich latach za kojarzenie improwizujących muzyków francuskich i amerykańskich odpowiadała najczęściej inicjatywa The Bridge. Agnel i Zerang zebrali się chyba we własnym zakresie, ale ich spotkaniu także przypięto łatkę mostową. Klasa artystów nie podlega tu dyskusji, a ich album (chyba pierwszy raz w duecie) zasługuje wyłącznie na komplementy, zwłaszcza, że oboje postawili w nim nade wszystko na formułę inside piano i snare drum preparation. 

Otwarcie albumu, to niechybnie klasyka gatunku. Odgłosy z dna pudła rezonansowego piana i ugniatanej glazury perkusyjnego werbla formują się w paradę cierpiących dźwięków, która nabiera pokracznego rytmu. Agnel po raz pierwszy używa klawiatury bodaj w trzecim odcinku, ale wciąż czyni to raczej okazjonalnie. Także wtedy na bardziej konwencjonalne tory narracji sforuje się Zerang, który buduje perkusyjną dramaturgię. Ale i tu puentą jest pisk zarzynanych kurcząt. W kolejnych epizodach artyści pokazują, iż estetyka akustycznego hałasu, to obszar, w którym czują się naprawdę swojsko. W tak zwanym międzyczasie kreują też bardziej subtelny obraz swojej improwizacji. Słyszymy delikatne, metaliczne frazy, nie do końca wiedząc, skąd pochodzą. W trakcie epizodów od szóstego do ósmego Sophie i Michael jeszcze częściej sięgają po brzmieniowe i narracyjne detale, śmiało wyznaczając szczególnie udane momenty całego albumu. Pewnym zaskoczeniem jest ostatni epizod. To gęsty potok dźwięków wprost z rozgrzanej klawiatury i soczysty drumming z preparowanymi zdobieniami niesione ekspresją free jazzu aż po szczęśliwe zakończenie. 



 

ES Trio The Foreign In Us

Experimental Sound Studio, Chicago, marzec 2023: Edith Steyer – saksofon altowy, klarnet, Mabel Kwan – fortepian oraz Michael Zerang – perkusja, instrumenty perkusyjne. Dziesięć utworów, 40 minut.

Na naszej zbiorówkowej scenie (w tym samym studiu nagraniowym) pozostaje Zerang, któremu tym razem towarzyszą aż dwie artystki. Obie z niejednego pieca chleb jadły, także w ujęciu gatunkowym. Nagranie sprawia wrażenie w pełni improwizowanego, jakkolwiek nuta konceptualności zdaje się wić wokół dziesięciu zgrabnych utworów, z których połowa nagrana została w trio, reszta zaś w duetach, każdorazowo z udziałem Steyer, która jest tu zapewne, z racji inicjałów w nazwie formacji, osobą sprawczą.

Album otwierają i kończą ekspozycje sax & drums, pełne free jazzowej swobody, dobrze konstruowanego rytmu i post-aylerowskich melodii. Utwory czwarty i siódmy, to z kolei duety piano & sax, prowadzone zarówno wewnątrz fortepianu, jak i na klawiaturze, z melodyjnym saksofonem, jak i tubą syczącą niczym wąż, czynione w estetyce post-jazzowej, ale i kameralnej. Najbardziej wartościowe na albumie to wszakże ekspozycje trzyosobowe. Świetnie łączą zalety obu duetów, dodając sporo intrygujących koincydencji. Piąta odsłona, to wzajemna wymiana kąśliwych, preparowanych fraz kojona ciepłem saksofonowych post-melodii. Ósma wydaje się abstrakcyjnym post-jazzem, którego nerw szyją perkusjonalne obcierki i samookaleczenia. Najciekawiej jest w utworze dziewiątym, przy okazji najdłuższym. Pozatykana tuba dęciaka i szeleszczące perkusjonalia sieją tu permanentny ferment i rwą narrację na strzępy, z kolei dystyngowane, minimalistyczne piano stara się wszystko porządkować i kierować na bardziej wystudzone tory.



 

Zeena Parkins Dam Against the Spring Tide

Czas i miejsce akcji niewskazane precyzyjnie, prawdopodobnie Berlin: William Winant - wibrafon, krotale, harmonika, Brett Carson - fortepian, organy, Joan La Barbara – głos, Zeena Parkins – łokieć na fortepianie, field recordings (utwory 1-5) oraz Laurent Bruttin – klarnety, Tony Buck – perkusja, orkiestrowe instrumenty perkusyjne, obiekty, Christian Kesten – głos, Magda Mayas - fortepian, clavinet, obiekty, Matthew Ostrowski - elektronika, processing, Zeena Parkins – harfa akustyczna, Sebastian Roux – elektronika, processing (6-10). Łącznie dziesięć części, 68 minut.

Berlińskie dzieło amerykańskiej harfistki, to album niezwykły. Składa się z dwóch multi-kompozycji, z których pierwsza trwa dwadzieścia minut i wykonuje ją akustyczny kwartet doposażony szczyptą nagrań terenowych, z kolei ta druga trwa prawie 50 minut, a podmiotem wykonawczym jest septet (pięciu żywych instrumentalistów, dwóch elektronicznych procesorów). Każda z opowieści podzielona jest na pięć części. Album tyleż niezwykły, co po prawdzie nieodgadniony. Słucha się go z uchem przy głośniku, by nie uronić choćby sekundy, ale czy w pełni satysfakcjonuje, pozostaje pytaniem retorycznym.

Kompozycja kwartetowa bazuje na dialogu fortepianu (na ogół wprost z klawiatury) i wibrafonu. Wokół nich krążą plejady zdobień i dekonstrukcji, które wydają się ciekawsze od wątku głównego. Ten balansuje między stonowanym post-jazzem, a skorą do figli post-klasyką. W ramach dramaturgicznych ornamentów urokliwe, oniryczne pasaże organów, plamy ambientu, odgłosy miejskiej cywilizacji i piękna, dronowa (smyczek na strunie piana?) finalizacja.

Dużo więcej wrażeń dostarcza epopeja septetowa. Otwiera ją ponad trzynastominutowa ekspozycja harfy, która rozwarstwia się na tyle wątków, iż niewykluczone, że w dziele tworzenia uczestniczyło więcej instrumentów. Kolejny odcinek budowany jest pełnym instrumentarium – głosem narratora w języku niemieckim, rozbudowanym akcesorium akustycznym, na ogół preparowanym i dość tajemniczym (słyszymy choćby gitarę niewylistowaną w albumowym credits), wreszcie plamami nieinwazyjnej elektroniki, zapewne głównie processingowej. Trzecia i czwarta część mają bardziej zwartą strukturę narracyjną – ta pierwsza przyjmuje formę onirycznego drona nasączonego elektronicznymi zdobieniami, ta druga jest narracją perkusji, klarnetu i harfy, wokół których snują się drobne frazy pozostałych uczestników spektaklu. W finałowej części powraca narrator, a warstwa instrumentalna jest reaktywną plejadą short-cuts, czasami topionych w onirycznej flaucie nieznanego pochodzenia. Całość przypomina słuchowisko radiowe z pociętą na jego potrzeby warstwą instrumentalną.



 

Chris Brown/ Ben Davis/ Zeena Parkins/ William Winant Scree

Czas i miejsce akcji nieznane: Zeena Parkins – harfa, Chris Brown – fortepian, elektronika, William Winant – instrumenty perkusyjne oraz Ben Davis – wiolonczela. Osiem improwizacji, 41 minut.

Na zakończenie przeglądu relatywnych nowości kwartet, którego pobieżna analiza personalna mogłaby wskazywać, iż czeka nas spotkanie z dobrze rozumianym hałasem, wszak nazwiska Parkins czy Winant niosą w sobie pewien bagaż konsumenckich doświadczeń. Rzeczywistość, być może także wpływ pozostałych członków kwartetu, pokazuje, iż Scree jest albumem stonowanym, niekiedy kameralnym, często zaskakującym, choć nie zawsze trzymającym dramaturgię.

Pierwsza odsłona nieco zaciemnia obraz całości. Jest szorstka, rozdygotana, nasycona emocjami, które mogłoby sugerować free jazzowy kierunek narracji. Począwszy jednak od drugiego utworu kwartet zanurza się w strumieniu akustycznej, incydentalnie elektroakustycznej podróży po bezdrożach multigatunkowości. Strunowe instrumenty, które dominują w kwartecie frazują tu zarówno post-klasycznym ciepłem, jak i dezynwolturą preparacji. Perkusjonalia często dostarczają frazy rezonujące, a ich wkład w warstwę rytmiczną uznać należy za definitywnie śladowy. Opowieść przyobleka barwy kameralne, choć w wielu momentach nie brakuje intrygujących, nerwowych spięć. Szczególnie ciekawie jest w opowieści piątej, gdy nasze uszy wypełniają elektroakustyczne zgrzyty, a także w siódmej, nasyconej mnóstwem brudnych, zniekształcanych fraz strunowych. Ostatnia opowieść reasumuje album, zdaje się konsumować wszystkie jego wątki stylistyczne i estetyczne. Przyznać trzeba, że sporo się ich nazbierało w trakcie tego niedługiego albumu.

 

 

 

wtorek, 28 stycznia 2025

Burkhard Beins in Eight Duos!


Ubiegły rok obfitował w okrągłe urodziny znamienitych postaci muzyki free jazzowej i improwizowanej. Także na tych łamach hucznie obchodziliśmy osiemdziesiąte urodziny Evana Parkera, czy też siedemdziesiąte Johna Butchera. W roli hołubionych jubilatów wystąpili także Agustí Fernández, czy też o dekadę od niego młodsi Mats Gustafsson i Ken Vandermark.

W październiku 2024 okrągłe, sześćdziesiąte urodziny celebrował także niemiecki multi-instrumentalista Burkhard Beins, muzyk tysiąca talentów, choć rzadziej goszczący na pierwszych stronach nieistniejących gazet poświęconych wyłącznie muzyce improwizowanej. W ostatni weekend października w Berlinie odbyło się jubileuszowe koncertowanie, a luksemburska oficyna Ni Vu Ni Connu dostarczyła potrójny winyl, zawierający osiem duetów jubilata poczynionych z artystami różnych proweniencji. W każdym z nich Beins zaprezentował się w innym zestawie instrumentalnym, co doskonale obrazuje, jak wszechstronnym, multigatunkowym jest muzykiem. W trakcie nagraniowych sesji królowała improwizacja, ale na tych łamach świetnie wiemy, iż nie jest to jedyna metoda pracy twórczej tego wyśmienitego artysty.

Osiem nagrań duetowych zarejestrowano wiosną 2023 roku, a pomieszczono na sześciu stronach winylowych. Cztery duety trwają po około dwadzieścia minut i samodzielnie wypełniają stronę czarnego krążka, cztery powstałe, to interwały dziesięciominutowe i krótsze, dzielą zatem stronę z innym duetem.



Paradę duetów otwiera spotkanie z Andreą Neumann, która preparuje fortepian i korzysta ze stołu mikserskiego, dzięki któremu jej akustyczne frazy potrafią przepoczwarzać się w elektroakustyczne porcje wytrawnego hałasu. Beins korzysta z talerzy, które delikatnie amplifikuje oraz bębna basowego, na którym ugniata tajemnicze przedmioty. Ta improwizacja zlepiona jest z trzech samodzielnych opowieści. Pierwsza z nich jest skupiona, niemal rytualna, skoncentrowana na frazach w pełni akustycznych, rozrzucanych po przestrzeni, której echo zdaje się nie mieć końca. W drugiej części fonie płynące z inside piano pokrywają się kurzem czegoś definitywnie post-akustycznego i przybierają formę perkusjonalną. Wtóruje im pracujący w podobnej stylistyce Beins. Z kolei wątek trzeci nasycony jest pokrętną melodyką, dochodzącą z pudla rezonansowego fortepianu i napotykającą na dźwięki ugniatania przedmiotów na werblu. Poziom intensywności tego odcinka każe nam określić go mianem post-industrialnego.

Druga strona winyla konsumuje dwa duety. Ten pierwszy, w towarzystwie Michaela Renkela, to podwójny zestaw instrumentów perkusyjnych i strunowych. Artyści szarpią za struny, polerują je, uderzają w akcesoria perkusjonalne. Generują frazy czyste, ale także intensywnie preparowane. Nie brakuje brzmień gitarowych i przypominających cytrę. Z jednej strony zgrzebność post-bluesa, z drugiej rytuał celebrowania fraz akustycznych. Drugi duet, z Quentinem Tolimierim, to z kolei jazzowa narracja na klawiaturę fortepianu i perkusję. Opowieść ma kompulsywny drive, nabiera adekwatnej dynamiki i wpada we free jazzową repetycję. Dużo emocji, choć sama estetyka bardzo odległa od pozostałych duetów.

Na trzeciej stronie odnajdujemy nasze dobre znajome z ostatniej edycji Spontaneous Music Festival. Najpierw Andrea Ermke i jej mini dyski wyposażone w niepowtarzalne sample. Beins także korzysta z sampli, ale jego podstawowym narzędziem pracy jest syntezator analogowy. Kilkuminutowa narracja lepi się tu z wielu wątków, inteligentnie wplatanych w zwój narracji – skąpanych w deszczu miejskich odgłosów, wielokolorowych szumów i szmerów, wtrętów harsh-ambientu generujących klimat niemal post-industrialny i syntetycznych, niekiedy basowych pulsacji. Dramaturgię opowieści tworzą także dwukrotnie zamykające się z hukiem drzwi. Stronę uzupełnia duet w pełni akustyczny, z frazującą zarówno w formule inside, jak i outside piano Anaïs Tuerlinckx. Beins towarzyszy jej na instrumentach perkusyjnych. Po delikatnym otwarciu, pełnym separatywnych, drżących fonii opowieść nabiera intensywności, ale i mroku. Frazy piana szukają tu nieba, te z drżącego werbla wiją się po podłodze. Po krótkim wystudzeniu flow kreują filigranowe dźwięki fortepianowych strun i szeleszczących talerzy. Udręczona akustyka lepi się ostatecznie w dron rozśpiewanego rezonansu.

Druga strona drugiego krążka oddana została w ręce preparującego trąbkę Axela Dörnera i pracującego na werblu i obiektach jubilata. Blisko dziewiętnastominutowa improwizacja, to stan permanentnej zmiany dramaturgicznej. Opowieść początkowo sprawia wrażenie minimalistycznej, a muzycy wydają się oblepieni plastrami ciszy. Z czasem nie skapią nam jednak dobrze skonstruowanych eksplozji hałasu i narracyjnych zagęszczeń. Nawet jeśli delikatniejszym w tym gronie wydaje się Beins, także on, w konsekwencji wyłącznie udanych decyzji, jest w stanie opanować spektrum narracji. Gdy obaj muzycy zmyślnie preparują, dysonans poznawczy odbiorcy rośnie, a wskazanie źródła dźwięku wydaje się dalece utrudnione. Bywa, że frazują imitacyjnie, wtedy lepią się w jednorodny strumień intensywnego szumu. Ciekawym pomysłem, w kontakcie całości, jest faza subtelnie preparowanej trąbki, wspartej akcją perkusyjną.

Trzeci winyl na stałe przenosi nas do świata dźwięków nieakustycznych. Na pierwszej jego stronie odnajdujemy duet dwóch gitar basowych, podłączonych pod elektronikę. W roli partnera jubilata Tony Elieh. Najdłuższą improwizację w zestawie inauguruje ciężkie, dość leniwe, basowe frazowanie na lewej flance i porcja soczystej, na poły hałaśliwej elektroniki na flance przeciwnej. Flow dość szybko osiąga niemal noise’ową intensywność, ale już po kilku minutach klei się w jednorodny dron gęstego, szorstkiego ambientu, czyniąc ów moment bodaj najpiękniejszym fragmentem całego trójpaku. W środkowej części utworu muzycy zagłębiają się w hałaśliwej elektronice, by po niedługim czasie powrócić do basowego frazowania, tu czynionego z pewną dozą rytmu. Nim opowieść wygaśnie, muzycy serwują nam jeszcze porcje śpiewnego ambientu, zgrzytającego electro beatu, wreszcie minimalistyczny, basowy dialog, ostatecznie zatopiony w smudze ambientu.

Urodzinowy trójpak domyka duet z Martą Zapparoli. Tu ucieczka od akustyki jest już ostateczna – na stołach mikserskich lądują radiowe anteny i odbiorniki, magnetofony, walkie talkie, syntezator analogowy i dozowniki sampli. Artyści już na starcie budują wielowarstwowy dron, wypełniając go brzęczącym i pulsującym szumem. Systematycznie dokładają do niego kolejne elementy, sprawiając, iż w jego wnętrzu zaczynają toczyć się prawdziwe wojny światów. Po laserowym spiętrzeniu, w tyglu studzonych, całkiem mrocznych emocji pojawiają się sample z odgłosami, jakby nagle wszystkie stacje radiowe na ziemi rozpoczęły swój gadający broadcast. Ów zgiełk w eterze przechodzi różne stadia intensywności – najpierw jest plejadą elektroakustycznych iskierek, potem porcją zgrzytających usterek na łączach, wreszcie gasnącym, post-elektronicznym mrowiskiem.


Burkhard Beins Eight Duos (Ni Vu Ni Connu, 3 LP 2024)

LP1 A: Andrea Neumann - inside piano, mikser, Burkhard Beins – amplifikowane talerze, bęben basowy. LP1 B: Michael Renkel - struny, instrument perkusyjne, Burkhard Beins – struny, instrumenty perkusyjne; Quentin Tolimieri - grand piano, Burkhard Beins –perkusja. LP 2 A: Andrea Ermke – mini dyski, sample, Burkhard Beins – syntezator analogowy, sample; Anaïs Tuerlinckx - grand piano, Burkhard Beins – instrumenty perkusyjne. LP 2 B: Axel Dörner – trąbka, Burkhard Beins – werbel, obiekty. LP 3 A: Tony Elieh – gitara basowa, elektronika, Burkhard Beins – gitara basowa, elektronika. LP 3 B: Marta Zapparoli – anteny, odbiorniki, magnetofony, Burkhard Beins – syntezator analogowy, walkie talkie, sample. Nagrane w Morphine Raum, Berlin, marzec-kwiecień 2023. Osiem utworów, łącznie 117 minut.