Nowojorski The Relative Pitch Records w permanentnym natarciu! Pierwsze dwa miesiące roku przynoszą dziewięć albumów, z których sześć za moment poddanych zostanie naszej recenzenckiej wiwisekcji. Dla tych, którym wciąż mało ważna wiadomość - cztery nowości marcowe weszły już w stadium pre-orderu.
Bez zbędnej zwłoki sięgamy po dwa europejskie kwartety,
transatlantycki duet, amerykański septet i duet, wreszcie nagranie solowe,
podpisane przez obywatelkę tamtej strony Atlantyku. So, welcome!
Stian Larsen, Colin Webster, Ruth Goller & Andrew Lisle Temple
of Muses
Snorkel Studios,
Londyn, kwiecień 2022: Stian Larsen – gitara elektryczna, Colin Webster –
saksofon altowy, Ruth Goller – bas elektryczny oraz Andrew Lisle – perkusja.
Sześć utworów, 48 minut.
Webster i Lisle tworzą wyśmienity duet od lat, w trio z
Larsenem mają w dorobku przynajmniej dwa albumy, wszakże ekspozycja w kwartecie
z bliżej nam nieznanym basistą, to bezapelacyjna nowość. Jeśli pierwsza trójka
wnosi tu rockowy i freejazzowy temperament, który znamy z wielu ich poprzednich
produkcji, to rzeczony basista targa raczej subtelności post-jazzowego fussion, definitywny posmak świeżości i
intrygującej niepowtarzalności.
Niespełna trzyminutowa, free jazzowa rozbiegówka doskonale
wprowadza nas w temat. W kolejnej opowieści, już bardziej rozbudowanej, kwartet
sięga nie tylko po atrybuty jazzowe, ale także rockowe i psychodeliczne, za co
odpowiedzialni są nade wszystko gitarzysta i basista. Kluczowy dla dramaturgii całego
albumu jest trzeci, ponad 20-minutowy utwór, który pokazuje kwartet we
wszystkich kolorach tęczy. Balladowe otwarcie, dynamiczne rozwinięcie z kolejną
porcją rockowych eksplozji, faza zagęszczonej, jazz-rockowej magmy i błyskotliwa,
transowa finalizacja. Czwarta i piąta odsłona, to pokaz swobodnej, ponadgatunkowej,
świetnie skomunikowanej zabawy. Najpierw trochę ćwiczeń rozluźniających, potem
zwinna, na poły dynamiczna galopada pod jurysdykcją drummera. Album zamyka prawie dziesięciominutowa improwizacja,
który sieje ferment mnóstwem dźwięków preparowanych, rezonujących fraz i
dronowych ekspozycji. Pod koniec efektownie pęcznieje i zostaje spuentowana mięsistym
free jazzem.
Brandon Lopez Nada Sagrada
Roulette Intermedium,
Vision Festival 2023: Brandon Lopez –
kontrabas, Zeena Parkins – harfa elektryczna, Mat Maneri – altówka, Cecilia
Lopez – elektronika, DoYeon Kim – gayageum,
Gerald Cleaver – perkusja oraz Tom Rainey – perkusja. Jeden utwór, 39 minut.
Septet Brandona Lopeza to definitywnie rzecz godna naszej uwagi.
Dobrze zaplanowana improwizacja uformowana w jedną strugę dźwięków, budowanych
intrygującym zestawem instrumentalnym, bystrze udramatyzowanych, soczyście
brzmiących. Być może w środkowej fazie opowieść jest nieco przeładowana
pomysłami, nazbyt bogata w wydarzenia, ale przynajmniej w jej trakcie nie grozi
nam choćby sekunda nudy.
Początek albumu, to drżąca, strunowa, efektownie rozhuśtana porcja
kameralistyki. Muzycy szukają pretekstu do wybuchu, ale spowijający ich mrok skutecznie
studzi buzujący temperament. Opowieść faluje – zdaje się przez moment, że nabiera
rumieńców akcjami podwójnego zestawu perkusyjnego, ale po niedługiej chwili
grzęźnie w strumieniu strunowych lamentów. Raz jesteśmy pod ścianą hałasu,
innym razem … płaczu. W fazach pośrednich opowieść nabiera post-jazzowych barw fussion. W drugiej części utworu muzycy
łapią wiatr w żagle mocą elektrycznej harfy i post-elektronicznego backgroundu, po czym gasną w onirycznej
aurze wystudiowanych subtelności. Serwują nam jeszcze kilka dynamicznych akcji
niesionych niskimi frazami kontrabasu i harfy, a następnie przechodzą do fazy
schyłkowej spektaklu, która przypomina chorobę dwubiegunową. Retoryka chwili
sprowadza się do dylematu, czy jeszcze pohałasować, czy jednak zamilknąć.
John Dikeman, Sun-Mi Hong, Aaron Lumley & Marta Warelis Old
Adam on Turtle Island
Splendor,
Amsterdam, listopad 2022: John Dikeman – saksofon tenorowy, Marta Warelis –
fortepian, Aaron Lumley – kontrabas oraz Sun-Mi Hong – perkusja. Dwa utwory, 51
minut.
Po kwartecie kierowanym przez Johna Dikemana zwykliśmy
oczekiwać temperamentnego free jazzu, pełnego ognistych improwizacji i emocji płynących
z wielostronnej wymiany argumentów. Tu sytuacja jest nieco odmienna. Mamy
warstwę ideologiczną sugerującą refleksję nad losem współczesności i całe mnóstwo
jazzowej, wręcz swingującej melodyki. Jeśli nie słyszeliście jeszcze Dikemana w
wersji lirycznej, macie ku temu niepowtarzalną okazję. Dodatkowo John dobrał
sobie wspaniałych partnerów, którzy świetnie wczuwają się w jego niebanalny
nastrój chwili.
Kameralne otwarcie zagrane jest kolektywnie, a wyposażone w
ciepły tembr saksofonu tenorowego, kontrabasowy smyczek, stonowane piano wprost
z klawiatury i stylową, pozostającą nieco w tle perkusję. Opowieść pachnie
rasowym free jazzem, ale momenty, gdy emocje sięgają stanu wrzenia należą do
rzadkości i stanowią raczej interludium, nie zaś treść główną nagrania. Dominuje
melodia, niekiedy swingujący drive i stonowane
ekspozycje solowe, realizowane w oparciu o żwawy akompaniament. Pierwsze
nagranie szczególnie podobać może się w fazie środkowej, gdy po efektownym szczycie
artyści zanurzają się w mrocznych preparacjach, a potem wychodzą na prostą w estetyce
post-bluesowej ballady. Druga odsłona albumu jest zbudowana jeszcze
skrupulatniej. Kilkuminutowe otwarcie basu i szeleszczących talerzy, wyważona ekspozycja
piana i saksofon, który intonuje pierwszą melodię dopiero po ósmej minucie.
Narracja swinguje, pachnie czarnym jazzem lat 30. ubiegłego stulecia i nie
przestaje zaskakiwać. Ferment kreacji płynie tu nade wszystko od pianistki,
która pracuje także w formule inside
piano. W dalszej części nagrania tonizujący emocje tenorzysta wchodzi w
bystre interakcje z kontrabasowym smyczkiem, a po chwili ciszy przechodzi do
melodyjnej, smutnej, niemal elegijnej finalizacji, niepozbawionej post-barokowych
zdobień.
Fred Frith & Shelley Burgon The Life and Behavior
Guerrilla Recording,
Oakland, maj 2002 oraz marzec 2005: Shelley Burgon – harfa oraz Fred Frith –
gitara akustyczna. Dwanaście utworów, 45 minut.
Jedno z dwóch spotkań akustycznej gitary i harfy w
dzisiejszym zestawie relatywnych
nowości. Tu legenda muzyki kreatywnej, Fred Frith i Shelley Burgon, amerykańska
artystka, której dorobku nie wygooglaliśmy
przed rozpoczęciem pisania tej recenzji. Album konsumuje dwie sesji nagraniowe
sprzed dwóch dekad – całość nie ekscytuje w każdej sekundzie swego trwania, ale
przynajmniej kilka z dwunastu improwizacji (szczególnie tych bardziej
rozbudowanych i pochodzących z młodszej sesji) wartych jest naszej wzmożonej
atencji.
Otwarcie albumu śmiało zasługuje na miano wystudzonej world music. Potem robi się znacznie
ciekawiej, muzycy wchodzą bowiem w stadium bardziej zawansowanych improwizacji
i wzajemnych interakcji. Ich opowieści bywają wyczulone na niuanse i efektownie
minimalistyczne, nie stronią wszakże od rytmu i bogacenia narracji dźwiękami,
które niekoniecznie są efektem pracy na strunach. To, co najlepsze na płycie
dzieje się w utworach najdłuższych, szczególnie piątym, bardziej medytacyjnym
oraz dziewiątym i jedenastym. W tych dwóch ostatnich akcje z obu stron zdają
się być intrygująco nerwowe, dramaturgicznie poszarpane, do tego świetnie
skomunikowane i nasączone mnóstwem brudnych, preparowanych fraz. W jedenastym
epizodzie, bezwzględnie zasługującym na miano najciekawszego, gitara zaczyna
bardzo nisko i pięknie kontrapunktuje wysoko osadzoną harfę. Opowieść skrzy się
od zwarć i pyskówek, nabiera dynamiki, buzuje niemal rockowymi emocjami.
Jacqueline Kerrod & Joe Morris Morpeth Contemporary 2024
Morpeth Contemporary,
Hopewell, Nowy Jork, maj 2024: Jacqueline Kerrod – harfa oraz Joe Morris – gitara
akustyczna. Trzy utwory, 51 minut.
Kolejne strunowe spotkanie i znów podobna sytuacja –
świetnie rozpoznawalny gitarzysta i amerykańska harfistka, z którą stykamy się
po raz pierwszy. Tu opowieść składa się z trzech rozbudowanych improwizacji (z
których pierwsza stanowi połowę albumu) i miewa momenty definitywnie
przegadane, tudzież przesłodzone post-klasyczną ornamentyką. Te ciekawsze
fragmenty, to sytuacje, w których Morris przejmuje inicjatywę, wyciąga Kerrod
ze strefy melodyjnego komfortu i zaciąga w mroczne, niebezpieczne rewiry
swobodnej improwizacji.
Od post-klasycznych subtelności, poprzez leniwe medytacje,
po intrygujące zwarcia i dramaturgiczne spięcia, to schemat dramaturgiczny gemu
otwarcia. Prawie trzydziestominutowa improwizacja szyje nam tu kilka scenariuszy
i niektóre z ich śmiało uznać możemy za więcej niż udane, szczególne te, które
dzieją się po upływie kwadransa. Co ciekawe, to harfistka wnosi tu odrobinę
kreatywnego fermentu. Druga opowieść rozpoczyna się aurze szmerów i rezonujących
fonii, także przechodzi przez fazę medytacji, w ramach zaś reasumpcji wzbogacona
zostaje o warstwę rytmiczną i garść intrygujących interakcji. Ostatnia
improwizacja świetnie ilustruje sytuację, o której pisaliśmy w poprzednim
akapicie. Po kilkuminutowym stadium relaksacji gitarzysta przejmuje dowodzenie
i sprawia, iż zakończenie albumu nie szczędzi nam ekspresji, brudnych,
kanciastych fraz i adekwatnych wypieków na twarzy.
,
Laura Cocks FATHM
Czas i miejsce akcji nieznane: Laura Cocks – flet. Dziewięć
utworów, 38 minut.
Na zakończenie relatywnych
nowości specjalność zakładu, czyli album solowy. Kolejna bliżej nam nieznana amerykańska
artystka i dziewięć bystrze sformatowanych improwizacji na flet solo. Od ciszy
po hałas, od delikatności po agresję, od czystej frazy po wielokrotnie zdeformowane
strzępy dźwięków.
Najpierw Laura oddycha całą masą fletowego korpusu, potem przyspiesza,
ale jednocześnie ociepla tembr swojej wypowiedzi. Gdy jest taka potrzeba, fletowy
strumień bogaci własnym głosem. Mruczy jak Beduin, by po chwili generować zniekształcone
frazy, które w niczym nie przypominają brzmienia drobnego instrumentu dętego. Znęca
się nad nim, topi w mulistej mazi, rozrywa i depcze. Nagle zaczyna medytować i pełnymi
garściami łapie melodie. Śpiewa mroczne kołysanki dla niegrzecznych dzieci.
Prycha i rzęzi jak gruźlik, by po niedługiej chwili zbudować multiopowieść, jakby
miała w rękach i ustach co najmniej kilka instrumentów. W ósmym epizodzie skrupulatnie
buduje flow z pisków i zgrzytów, a
potem całą tę strugę brudu rozkłada na czynniki pierwsze. Przez ostatnie dziewięćdziesiąt
sekund albumu snuje prostą, dynamiczną opowieść, świetnie kontrolując emocje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz