piątek, 14 marca 2025

The Relative Pitch’ 2025: Temple of Muses! Nada Sagrada! Old Adam on Turtle Island! The Life and Behavior! Morpeth Contemporary! FATHM!


Nowojorski The Relative Pitch Records w permanentnym natarciu! Pierwsze dwa miesiące roku przynoszą dziewięć albumów, z których sześć za moment poddanych zostanie naszej recenzenckiej wiwisekcji. Dla tych, którym wciąż mało ważna wiadomość - cztery nowości marcowe weszły już w stadium pre-orderu.

Bez zbędnej zwłoki sięgamy po dwa europejskie kwartety, transatlantycki duet, amerykański septet i duet, wreszcie nagranie solowe, podpisane przez obywatelkę tamtej strony Atlantyku. So, welcome!



 

Stian Larsen, Colin Webster, Ruth Goller & Andrew Lisle Temple of Muses

Snorkel Studios, Londyn, kwiecień 2022: Stian Larsen – gitara elektryczna, Colin Webster – saksofon altowy, Ruth Goller – bas elektryczny oraz Andrew Lisle – perkusja. Sześć utworów, 48 minut.

Webster i Lisle tworzą wyśmienity duet od lat, w trio z Larsenem mają w dorobku przynajmniej dwa albumy, wszakże ekspozycja w kwartecie z bliżej nam nieznanym basistą, to bezapelacyjna nowość. Jeśli pierwsza trójka wnosi tu rockowy i freejazzowy temperament, który znamy z wielu ich poprzednich produkcji, to rzeczony basista targa raczej subtelności post-jazzowego fussion, definitywny posmak świeżości i intrygującej niepowtarzalności.

Niespełna trzyminutowa, free jazzowa rozbiegówka doskonale wprowadza nas w temat. W kolejnej opowieści, już bardziej rozbudowanej, kwartet sięga nie tylko po atrybuty jazzowe, ale także rockowe i psychodeliczne, za co odpowiedzialni są nade wszystko gitarzysta i basista. Kluczowy dla dramaturgii całego albumu jest trzeci, ponad 20-minutowy utwór, który pokazuje kwartet we wszystkich kolorach tęczy. Balladowe otwarcie, dynamiczne rozwinięcie z kolejną porcją rockowych eksplozji, faza zagęszczonej, jazz-rockowej magmy i błyskotliwa, transowa finalizacja. Czwarta i piąta odsłona, to pokaz swobodnej, ponadgatunkowej, świetnie skomunikowanej zabawy. Najpierw trochę ćwiczeń rozluźniających, potem zwinna, na poły dynamiczna galopada pod jurysdykcją drummera. Album zamyka prawie dziesięciominutowa improwizacja, który sieje ferment mnóstwem dźwięków preparowanych, rezonujących fraz i dronowych ekspozycji. Pod koniec efektownie pęcznieje i zostaje spuentowana mięsistym free jazzem.




Brandon Lopez Nada Sagrada

Roulette Intermedium, Vision Festival 2023: Brandon Lopez – kontrabas, Zeena Parkins – harfa elektryczna, Mat Maneri – altówka, Cecilia Lopez – elektronika, DoYeon Kim – gayageum, Gerald Cleaver – perkusja oraz Tom Rainey – perkusja. Jeden utwór, 39 minut.

Septet Brandona Lopeza to definitywnie rzecz godna naszej uwagi. Dobrze zaplanowana improwizacja uformowana w jedną strugę dźwięków, budowanych intrygującym zestawem instrumentalnym, bystrze udramatyzowanych, soczyście brzmiących. Być może w środkowej fazie opowieść jest nieco przeładowana pomysłami, nazbyt bogata w wydarzenia, ale przynajmniej w jej trakcie nie grozi nam choćby sekunda nudy.

Początek albumu, to drżąca, strunowa, efektownie rozhuśtana porcja kameralistyki. Muzycy szukają pretekstu do wybuchu, ale spowijający ich mrok skutecznie studzi buzujący temperament. Opowieść faluje – zdaje się przez moment, że nabiera rumieńców akcjami podwójnego zestawu perkusyjnego, ale po niedługiej chwili grzęźnie w strumieniu strunowych lamentów. Raz jesteśmy pod ścianą hałasu, innym razem … płaczu. W fazach pośrednich opowieść nabiera post-jazzowych barw fussion. W drugiej części utworu muzycy łapią wiatr w żagle mocą elektrycznej harfy i post-elektronicznego backgroundu, po czym gasną w onirycznej aurze wystudiowanych subtelności. Serwują nam jeszcze kilka dynamicznych akcji niesionych niskimi frazami kontrabasu i harfy, a następnie przechodzą do fazy schyłkowej spektaklu, która przypomina chorobę dwubiegunową. Retoryka chwili sprowadza się do dylematu, czy jeszcze pohałasować, czy jednak zamilknąć.



 

John Dikeman, Sun-Mi Hong, Aaron Lumley & Marta Warelis Old Adam on Turtle Island

Splendor, Amsterdam, listopad 2022: John Dikeman – saksofon tenorowy, Marta Warelis – fortepian, Aaron Lumley – kontrabas oraz Sun-Mi Hong – perkusja. Dwa utwory, 51 minut.

Po kwartecie kierowanym przez Johna Dikemana zwykliśmy oczekiwać temperamentnego free jazzu, pełnego ognistych improwizacji i emocji płynących z wielostronnej wymiany argumentów. Tu sytuacja jest nieco odmienna. Mamy warstwę ideologiczną sugerującą refleksję nad losem współczesności i całe mnóstwo jazzowej, wręcz swingującej melodyki. Jeśli nie słyszeliście jeszcze Dikemana w wersji lirycznej, macie ku temu niepowtarzalną okazję. Dodatkowo John dobrał sobie wspaniałych partnerów, którzy świetnie wczuwają się w jego niebanalny nastrój chwili.

Kameralne otwarcie zagrane jest kolektywnie, a wyposażone w ciepły tembr saksofonu tenorowego, kontrabasowy smyczek, stonowane piano wprost z klawiatury i stylową, pozostającą nieco w tle perkusję. Opowieść pachnie rasowym free jazzem, ale momenty, gdy emocje sięgają stanu wrzenia należą do rzadkości i stanowią raczej interludium, nie zaś treść główną nagrania. Dominuje melodia, niekiedy swingujący drive i stonowane ekspozycje solowe, realizowane w oparciu o żwawy akompaniament. Pierwsze nagranie szczególnie podobać może się w fazie środkowej, gdy po efektownym szczycie artyści zanurzają się w mrocznych preparacjach, a potem wychodzą na prostą w estetyce post-bluesowej ballady. Druga odsłona albumu jest zbudowana jeszcze skrupulatniej. Kilkuminutowe otwarcie basu i szeleszczących talerzy, wyważona ekspozycja piana i saksofon, który intonuje pierwszą melodię dopiero po ósmej minucie. Narracja swinguje, pachnie czarnym jazzem lat 30. ubiegłego stulecia i nie przestaje zaskakiwać. Ferment kreacji płynie tu nade wszystko od pianistki, która pracuje także w formule inside piano. W dalszej części nagrania tonizujący emocje tenorzysta wchodzi w bystre interakcje z kontrabasowym smyczkiem, a po chwili ciszy przechodzi do melodyjnej, smutnej, niemal elegijnej finalizacji, niepozbawionej post-barokowych zdobień.




Fred Frith & Shelley Burgon The Life and Behavior

Guerrilla Recording, Oakland, maj 2002 oraz marzec 2005: Shelley Burgon – harfa oraz Fred Frith – gitara akustyczna. Dwanaście utworów, 45 minut.

Jedno z dwóch spotkań akustycznej gitary i harfy w dzisiejszym zestawie relatywnych nowości. Tu legenda muzyki kreatywnej, Fred Frith i Shelley Burgon, amerykańska artystka, której dorobku nie wygooglaliśmy przed rozpoczęciem pisania tej recenzji. Album konsumuje dwie sesji nagraniowe sprzed dwóch dekad – całość nie ekscytuje w każdej sekundzie swego trwania, ale przynajmniej kilka z dwunastu improwizacji (szczególnie tych bardziej rozbudowanych i pochodzących z młodszej sesji) wartych jest naszej wzmożonej atencji.

Otwarcie albumu śmiało zasługuje na miano wystudzonej world music. Potem robi się znacznie ciekawiej, muzycy wchodzą bowiem w stadium bardziej zawansowanych improwizacji i wzajemnych interakcji. Ich opowieści bywają wyczulone na niuanse i efektownie minimalistyczne, nie stronią wszakże od rytmu i bogacenia narracji dźwiękami, które niekoniecznie są efektem pracy na strunach. To, co najlepsze na płycie dzieje się w utworach najdłuższych, szczególnie piątym, bardziej medytacyjnym oraz dziewiątym i jedenastym. W tych dwóch ostatnich akcje z obu stron zdają się być intrygująco nerwowe, dramaturgicznie poszarpane, do tego świetnie skomunikowane i nasączone mnóstwem brudnych, preparowanych fraz. W jedenastym epizodzie, bezwzględnie zasługującym na miano najciekawszego, gitara zaczyna bardzo nisko i pięknie kontrapunktuje wysoko osadzoną harfę. Opowieść skrzy się od zwarć i pyskówek, nabiera dynamiki, buzuje niemal rockowymi emocjami.



 

Jacqueline Kerrod & Joe Morris Morpeth Contemporary 2024

Morpeth Contemporary, Hopewell, Nowy Jork, maj 2024: Jacqueline Kerrod – harfa oraz Joe Morris – gitara akustyczna. Trzy utwory, 51 minut.

Kolejne strunowe spotkanie i znów podobna sytuacja – świetnie rozpoznawalny gitarzysta i amerykańska harfistka, z którą stykamy się po raz pierwszy. Tu opowieść składa się z trzech rozbudowanych improwizacji (z których pierwsza stanowi połowę albumu) i miewa momenty definitywnie przegadane, tudzież przesłodzone post-klasyczną ornamentyką. Te ciekawsze fragmenty, to sytuacje, w których Morris przejmuje inicjatywę, wyciąga Kerrod ze strefy melodyjnego komfortu i zaciąga w mroczne, niebezpieczne rewiry swobodnej improwizacji.

Od post-klasycznych subtelności, poprzez leniwe medytacje, po intrygujące zwarcia i dramaturgiczne spięcia, to schemat dramaturgiczny gemu otwarcia. Prawie trzydziestominutowa improwizacja szyje nam tu kilka scenariuszy i niektóre z ich śmiało uznać możemy za więcej niż udane, szczególne te, które dzieją się po upływie kwadransa. Co ciekawe, to harfistka wnosi tu odrobinę kreatywnego fermentu. Druga opowieść rozpoczyna się aurze szmerów i rezonujących fonii, także przechodzi przez fazę medytacji, w ramach zaś reasumpcji wzbogacona zostaje o warstwę rytmiczną i garść intrygujących interakcji. Ostatnia improwizacja świetnie ilustruje sytuację, o której pisaliśmy w poprzednim akapicie. Po kilkuminutowym stadium relaksacji gitarzysta przejmuje dowodzenie i sprawia, iż zakończenie albumu nie szczędzi nam ekspresji, brudnych, kanciastych fraz i adekwatnych wypieków na twarzy.


 

Laura Cocks FATHM

Czas i miejsce akcji nieznane: Laura Cocks – flet. Dziewięć utworów, 38 minut.

Na zakończenie relatywnych nowości specjalność zakładu, czyli album solowy. Kolejna bliżej nam nieznana amerykańska artystka i dziewięć bystrze sformatowanych improwizacji na flet solo. Od ciszy po hałas, od delikatności po agresję, od czystej frazy po wielokrotnie zdeformowane strzępy dźwięków.

Najpierw Laura oddycha całą masą fletowego korpusu, potem przyspiesza, ale jednocześnie ociepla tembr swojej wypowiedzi. Gdy jest taka potrzeba, fletowy strumień bogaci własnym głosem. Mruczy jak Beduin, by po chwili generować zniekształcone frazy, które w niczym nie przypominają brzmienia drobnego instrumentu dętego. Znęca się nad nim, topi w mulistej mazi, rozrywa i depcze. Nagle zaczyna medytować i pełnymi garściami łapie melodie. Śpiewa mroczne kołysanki dla niegrzecznych dzieci. Prycha i rzęzi jak gruźlik, by po niedługiej chwili zbudować multiopowieść, jakby miała w rękach i ustach co najmniej kilka instrumentów. W ósmym epizodzie skrupulatnie buduje flow z pisków i zgrzytów, a potem całą tę strugę brudu rozkłada na czynniki pierwsze. Przez ostatnie dziewięćdziesiąt sekund albumu snuje prostą, dynamiczną opowieść, świetnie kontrolując emocje.

 

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz