wtorek, 27 września 2016

Wooley! Antunes! Corsano! – trzy epizody zwieńczone trzema czarnym krążkami


Tydzień bez muzyki Nate’a Wooleya na tej stronie, to tydzień niemal stracony. O wyjątkowości muzyki i artystycznej osobowości nowojorskiego trębacza, przekonuję się na każdym kroku, czy to sięgając po jego kolejne nowe płyty, czy też w amoku wiecznego szperacza, odnajdując starsze nagrania, wszakże bezdyskusyjnie konstytuujące powyższe walory.

Dziś czas na opowieść o jego najnowszej, wydanej latem płycie Purple Patio, która zupełnie niespodziewanie przerodzi się w historię, mającą swe korzenie w słonecznym i ciepłym maju 2012 roku. Przy okazji, stanowić ona może przyczynek do retorycznych rozważań o pokrętnych losach edytorskich, zarejestrowanego materiału z muzyką improwizowaną.

Tak się bowiem składa, że wydawane sukcesywnie na przestrzeni ostatnich lat, winylowe płyty Nate’a Wooleya, poczynione wspólnie z kontrabasistą Hugo Antunesem i perkusistą Chrisem Corsano, zarejestrowane zostały w ciągu… niespełna trzech tygodni, właśnie w owym urokliwym, wiosennym miesiącu. Blok recenzji wszystkich owoców tej współpracy zaczniemy oczywiście od płyty najnowszej, także dlatego, że … powstała ona jako pierwsza!




Purple Patio!

Czas i miejsce zdarzenia: 12 maja 2012r, Portugalia (a jakże!), zamknięta przestrzeń studyjna, Sa Da Bandeira (prawdopodobnie w Porto).

Ludzie i przedmioty: Nate Wooley (trąbka), Hugo Antunes (kontrabas), Jorge Queijo (perkusja), Mario Costa (perkusja) i Chris Corsano (…perkusja). Dwóch jankesów nieco po czterdziestce, kontra trzech, o co najmniej dekadę młodszych, tubylców! Brzmienie imion i nazwisk wskazuje jasno who is who. Dla Nate’a i Chrisa to kolejna przystań ich współpracy (dotychczas jedynie w obrębie permanentnego wykonywania Seven Storey Mountain). Wątek zaś portugalski, to w życiu trębacza rzecz raczej nowa.

Jak gramy: Z perspektywy odsłuchu muzyki, bez dostępu do komentarza odautorskiego, trudno ocenić, czy muzycy dotargali na okoliczność tego spotkania jakieś notatki scenariuszowe, czy coś wcześniej uzgadniali, czy też zwyczajnie poszli na żywioł. Osobiście optowałbym za tym pierwszym rozwiązaniem.

Efekt finalny: Pięć improwizowanych fragmentów muzycznych, opatrzonych tytułami, które do dobrych sklepów muzycznych dostarcza litewski wydawca, posiłkując się tytułem Purple Patio (NoBusiness Records, LP 2016), sygnowanym nazwiskami pięciu muzyków, wymienionych w kolejności, jak akapit wyżej.

Subiektywne wrażenia: Niewątpliwie ów oryginalny skład instrumentalny znacząco wpłynął na charakterystykę tego nagrania. Trzy zestawy perkusyjne dość skutecznie wypełniają florę akustyczną studia, po prawdzie, w wielu momentach nie pozostawiając zbyt dużej przestrzeni dla trąbki (bez wspomagania) i kontrabasu. Gdy improwizacja przebiega w dynamicznym tempie, ich wyważona, ale konsekwentnie kolektywna gra determinuje efekt końcowy i zdaje się popadać w oczywisty jazzowy feeling. Jeśli jednak muzycy postanawiają nieco zwolnić, otwiera się przed nimi fascynująca perspektywa. Delikatne granie na talerzach i szczotkowanie membran bębnów, tworzy bowiem fantastyczne tło dla sonorystycznych igraszek trębacza, wspartych na twardym, cierpkim soundzie kontrabasu. Muzyka snuje się pod sufitem, niczym kulawy wąż, a nasze uszy płoną z radości. Po chwili znów popadamy w nieskromną galopadę trzech jurnych drummerów, którzy nie biorą jeńców. Wooley jednak nie daruje i konsekwentnie wgryza się w fakturę ich gry. Gdy udaje mu się przebić tę ścianę, udowadnia, iż być może jest największym trębaczem swych czasów.




Posh Scorch!

Czas i miejsce zdarzenia: 27 maja 2012r. Bruksela, Klub Les Ateliers Claus, nagranie z udziałem publiczności.

Ludzie i przedmioty: Nate Wooley (trąbka i amplifikacje), Hugo Antunes (kontrabas), Giovanni Di Domenico (piano Fendera, elektronika), Daniele Martini (saksofon tenorowy), Chris Corsano (perkusja). Do bazowej trójki dołączył włoski zaciąg belgijskich rezydentów, który znamy choćby z ostatnio recenzowanego na tej stronie wydawnictwa kwartetu Tetterrapadequ.

Jak gramy: Nuty? Nie! Scenariusz improwizacji? Jeśli w ogóle, to w bardzo ogólnym zarysie, być może taki, jaki bywa wykorzystywany w trakcie kolejnych wykonań Seven Storey Mountain.

Efekt finalny: Jeden fragment, trwający 37 minut i 16 sekund, podzielony na dwie części, z uwagi na wymagania winylowej edycji. Światu udostępnia belgijska inicjatywa wydawnicza, pod tytułem Posh Scorch (Orre Records, LP 2013), sygnowanym personalnie przez pięciu muzyków, w kolejności, jak wyżej. Płyta do kupienia na bandcamp w edycji fizycznej (zawiera voucher umożliwiający dostęp do plików mp3 oraz zapisu video z koncertu), także do ściągnięcia w jakości audio (cena jest wtedy relatywnie niższa).




Subiektywne wrażenia/ przebieg wydarzeń: Ta istotnie niebywała podróż muzyczna rozpoczyna się w oparach fenderowej mgły. W oczekiwaniu na dźwięki pozostałych instrumentów, słyszymy pomruki i westchnienia publiczności, która chyba czuje pismo nosem i wie, że będzie się działo. Trąbka, perkusja, kontrabas i saksofon (fonicznie od lewej do prawej) wchodzą delikatnie w konsystencję koncertu i pojedynczymi dźwiękami znaczą swoją obecność, przy pracującym skrajnie z prawej strony fenderze. Narracja ciągnie się dość leniwie, ale bardzo ciekawie pod względem akustycznym. Szczotkowanie i polerowanie glazury instrumentów zajmuje muzykom jeszcze kilka chwil, a czas umila im fender grający spokojnymi akordami. Ktoś skowycze z oddali (głos ludzki, czy jednak saksofon?). Głosy wszystkich instrumentów zaczynają się układać w swoisty wielodźwięk, który w aurze ledwie sugerowanej oniryczności, zaczyna systematycznie narastać. Głośno, coraz głośniej! Muzycy wzajemnie się poganiają i komplementarnie eskalują poziom emocji i ekspresji. Po jej wybrzmieniu, powraca palcówką fender, uspakajając wszystkich uczestników spektaklu. W międzyczasie krótkie solo realizuje kontrabas, a na to czeka już trębacz, który z tłumikiem między palcami rozpędza kolejną konstruktywną i dalece kolektywną galopadę, ze znaczącą rolą wierzgającego na wszystkie strony saksofonu. Wyciszenie tej erupcji po paru gorących pasusach, pozwala nam… obrócić winyl na drugą stronę. Muzycy są już dobrze rozgrzani, instrumenty palą im się w rękach, co czyni skutecznymi i pięknymi, liczne przekomarzania się wszystkich ze wszystkimi. Tu każdy jest bohaterem i każdy ma coś ważnego do powiedzenia. Mnogość nieoczywistych, nawet tajemniczych dźwięków spowija przestrzeń wokół naszych uszu. Muzyka gęstnieje. Fender pięknie improwizuje na tle rozjuszonej perkusji. I znów na ostro, i znów kolektywnie, po sam sufit salki koncertowej! A po chwili… znów zmysłowo, znów telepatycznie, niemal bezboleśnie muzycy odnajdują ciszę i ukojenie. Niespodziewanie rytm podaje trębacz, bekając z najgłębszych otchłani swego niedużego instrumentu. Czujemy w kościach, że zbliża się finał. Muzycy dolewają paliwa, nastrój robi się niemal industrialny i… pstryk. Gaśnie świeca ekscytacji, znów przy uroczej palcówce fendera… Czas iść do domu, a przedtem zafundować muzykom gigantyczną ścianę oklasków.




Malus!

Czas i miejsce zdarzenia: 28 i 29 maja 2012r. Brugia, Studio De Werf

Ludzie i przedmioty: Nate Wooley (trąbka, amplifikacje), Hugo Antunes (kontrabas, amplifikacje), Chris Corsano (perkusja, amplifikacje w jednym fragmencie).

Jak gramy: Opis wydawnictwa sugeruje muzykę skomponowaną przez wszystkich muzyków (być może w drodze improwizacji). Jeśli jednak przed wejściem do studia mieli oni w głowach jedynie ideę, by pięknie improwizować, to są ... geniuszami (w sumie, i bez tego za takich mogą się już powoli uważać).

Efekt finalny: Siedem fragmentów opatrzonych tytułami, o łącznym czasie trwania, zamykającym się w godzinie lekcyjnej. Winyl dostarczany ponownie pod flagą litewską i tytułem Malus (NoBusiness Records, 2014), sygnowanym trojgiem nazwisk.

Subiektywne wrażenia: W trakcie całego nagrania pozostajemy zdecydowanie we florze akustycznej, a amplifikacje Nate’a i Hugo są na tyle subtelne, że nie naruszają równowagi tego ekosystemu. Gdy jednak w przedostatnim fragmencie po dodatkowe zasilanie występuje także Chris, na chwil kilka uciekamy w rzeczywistość amplifikowaną i być może jest to najpiękniejszy fragment tej … jakże pięknej płyty. Muzycy z niebywałą swobodą kreują proces improwizacji (patrz: uwagi w rubryce jak gramy), a podział obowiązków jest bardzo demokratyczny. Przekornie sam Wooley w wymiarze czasowym gra tu chyba najmniej, często w skupieniu przysłuchując się temu, co wyczyniają solo lub w duecie jego kompani (a dzieje się, dzieje!). Choć to ich trzecie zarejestrowane spotkanie w życiu (… w trakcie 17 dni, dodajmy), to grają jakby to była ich trzydziesta wspólna płyta w dorobku (synergia, empatia! You know what I mean). Szczególnie udane są szemrane fragmenty, czynione w okolicach ciszy, które w mrocznej aurze, prowadzą nas po tajemniczych zakamarkach wyobraźni każdego z muzyków. Także w takich momentach trębacz lubi przyczaić się z boku i mrucząc jak borsuk, obserwować popisy, z udziałem szczególnie pobudzonego kontrabasisty. W momentach sonorystycznego uniesienia muzycy pięknie nawiązują do starej zasady improwizacji w grupie, z czasów genialnego Johna Stevensa - Słuchaj i Reaguj!


Uwagi końcowe

Zachwytami na krążkiem Malus, dzieliłem się już z czytelnikami m/i magazynu w wersji drukowanej, jakieś dwa lata temu. Reprint recenzji jest dostępny na Trybunie, dokładnie w pierwszym poście ze stycznia br.

Niewątpliwie największym wygranym tej majówki jest Hugo Antunes. Dowodem rzeczowym, przede wszystkim ostatni z omawianych krążków. A dyskografia portugalskiego kontrabasisty (dodajmy, rezydenta Brukseli), póki co, jest niezwykle skromna. Poza w/w krążkami doszukałem się … jednej autorskiej płyty w kwintecie Roll Call (Clean Feed Records, 2010), na dwie perkusje, dwa saksofony i kontrabas, a także wydawnictwa poczynionego z belgijskimi przyjaciółmi, w ramach formacji Mount Meru (Arbres, Buzz-Records, 2013). Obiecuję pilnie śledzić nazwisko Antunes i dokopywać się, co pewien czas, do kolejnych udanych ekscesów improwizatorskich.

A Nate Wooley? Cóż, myślę, że czas oswoić się już z epitetem zapisanym w trzynastym wierszu ósmego akapitu tego tekstu.



2 komentarze:

  1. Czytając dobry tekst o Wooley'u chciałbym zwrócić uwagę na Corsano.To świetny improwizator ,grający bardzo różną muzykę od Bjork ,poprzez free rockową(?) Rangde do free jazzu i impovu.Jest mało znany a ma na koncie kilkadziesiąt płyt.Duety i większe składy z Paulem Flahertym ( legenda w środowisku free ) ,Trio Chikamorachi z A.Sakata , E.Parker , J.McPhee , W.Shoup i dużo innych.Fantastyczny improvisator.Tak przy okazji może poszukajcie płyt mało znanych , omijanych w recenzjach muzyków a wydaje mi się że bardzo wartych słuchania jak Jack Wright , Randall Colbourne , Spencer Yeh , Greg Kelley , Ben Gerstein ,Andrew Drury,Bill Orcutt.To naprawdę bezkompromisowe granie .Duża przyjemność.Miłego słychania ,pozdrowiam KM

    OdpowiedzUsuń
  2. Witam ponownie :))) Tak, znamy i cenimy Chrisa Corsano na tej stronie. Doszukałem się pięciu opowieści z jego udziałem, na ogół przy okazji wspólnych nagrań z Nate'em Wooleyem, raz natomiast z Evanem Parkerem. W przygotowaniu kilka ciepłych słów o jego najnowszym wydawnictwie z Joe McPhee (otoROKU), Pozdrawiam A.

    OdpowiedzUsuń