wtorek, 17 września 2019

Daniel Thompson & Alex Ward! Up Toward The Floor!



Zachwytów nad brytyjską muzyką improwizowaną ciąg dalszy! Po dorastającej młodzieży (Sloth Racket), czas na dojrzałych mężczyzn, którzy śmiało wkraczają w wiek średni! Dwóch gitarzystów - pierwszy zagra na akustycznej, drugi na elektrycznej. Kto wie, być może ci akurat muzycy, to najbystrzejsze ogniwa ewolucji w zakresie wskazanego instrumentarium na ziemiach dumnego Albionu!

Daniel Thompson - gitara bez prądu, Alex Ward – z prądem! Co ciekawe, w trakcie odsłuchu okaże się, że brzmienia obu wersji najsłynniejszego wiosła świata nie będzie tak łatwo odróżnić od siebie. To kolejny dowód potwierdzający niebywałą klasę tychże muzyków. Na Trybunie wiemy o tym doskonale, albowiem dociekliwym egzegezom ich twórczości poświęciliśmy wyjątkowo dużo czasu.

Studyjne rejestracje z roku 2017 i 2019, docierają do nas w bystrych plikach elektronicznych pod tytułem własnym Up Toward The Floor (Copepod Records, bandcamp 2019). Płyta składa się z pięciu bardzo swobodnych improwizacji z tytułami. Odsłuch całości zajmie nam dokładnie 35 minut i 13 sekund.




Na starcie wydawać by się mogło, iż przestrzenie studia nagraniowego Stowaway zgromadziły dwie reinkarnacje Dereka Baileya – jedną akustyczną, drugą elektryczną. Porównanie dla każdego free impro gitarzysty na pewno nobilitujące, ale my wiemy, iż tych facetów stać na więcej! Przed nami zwarta, reaktywna, bogata w dźwięki opowieść. Od pierwszej sekundy nagrania, muzycy wydają się być wzajemnie splątani strunami i gryfami obu gitar. Toczą się dumnie po parkiecie niczym jedno muzyczne ciało. Rozmowa na zwinne flażolety i puste akordy, to kluczowy moment pierwszej improwizacji. Stylistyczna dominacja minimalizmu, a na finalnym wybiegu, pętląca się galopada tylko dobrych dźwięków. Drugą część rozpoczyna skromna wymiana poglądów, dźwięk akustyczny odpowiada na dźwięk elektryczny i vice versa. Oba zdają się brzmieć niemal … identycznie! Skromne pogaduszki przy popołudniowej herbatce, delikatnie doprawionej wysokogatunkowym rumem. Po stu sekundach Panowie idą w stylowe tango, z dużą dawką dynamiki i wzajemnych uprzejmości. Garść indywidualnych opisów (Thompson!) i klasowe gaszenie płomienia narracji.

W ramach introdukcji do trzeciej improwizacji, duch Baileya zdaje się ponownie nawiedzać gitarzystów. Przy okazji zmieniamy datę sesji i jesteśmy już w roku 2019. Ward ma bardziej amplifikowane brzmienie, delikatnie brudzi parkiet szmerem ze wzmacniacza. Thompson idzie z nim ramię w ramię. Obaj świetnie na siebie reagują. Po stronie z prądem małe dawki post-psychodelii, po stronie akustycznej, zręczne piłowanie strun, tak charakterystyczne dla stylu Daniela, jakby muzyk pocierał struny jakimś metalowym przedmiotem. Na obu gryfach przejawy zwinnej preparacji, także akcenty filigranowych pasaży imitacyjnych, w efekcie których znów akustyka całuje elektrykę prosto w usta.

Czwarta piosenka przypomina balladę, która brodzi po kolana w mulistej rzece – głucha cisza zaniechania dynamicznych reakcji na dźwięk. Małe frazy, ciche, ale brzęczące fonie spływające z cienkich strun. Szczypta w pełni kontrolowanej psychodelii, odrobina dynamiki, ale wciąż w obrębie narracji, którą można by określić jako guitar slow motion. Po 4 minucie naturalnie spowolnienie opuszcza obu muzyków. Akcja, reakcja, wet za wet, a wszystko szyte wyjątkowo gęstym ściegiem, znów trochę imitacyjnie. Szukanie ostatniego dźwięku niespodziewanie pachnie dobrą kołysanką, oczywiście dla wyjątkowych łobuzów. Finałowa improwizacja rodzi się z dynamicznego piłowania strun. Początkowa delikatność w podejściu do problemu, szybko ustępuje nadchodzącej mocy i nabiera wręcz meta rockowej poświaty (Ward!). Jest chwila na odrobinę dyskusji w estetyce Baileya. Po czwartej minucie krok w kierunku onirycznych brzmień, także powrót do metalicznego żłobienia strun, tu już z obu stron. Na ostatniej prostej zmiana zdaje się gonić zmianę – imitacyjne zabawy w tanecznym dark blues! Wieńczące tę doskonałą płytę dźwięki rezonują i repetują.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz