sobota, 21 września 2019

Fear Falls Burning! Still in the flame! Play at Higher Volume!



Belgijski gitarzysta Dirk Serries jest na tych łamach odmieniany przez wszystkie przypadki od dawien dawna. Za niedługi już czas zawita do Polski, będzie gościem specjalnym trzeciej edycji Spontaneous Music Festival, która – nie bez powodu – przyjęła nazwę własną New Wave Of Impromptu.

Obok improwizowanych, tak swobodnych, jak i predefiniowanych występów, Serries zagra także, specjalnie na potrzeby poznańskiego wydarzenia, solowy set ambient. Czytelnicy Trybuny znają także i tę sferę muzycznych zainteresowań Belga, wiedzą doskonale, iż to, co dziś zwykło się nazywać muzyką dark-ambient ma własny pomnik wykuty w skale przez tego właśnie artystę.

Dziś w ramach przygotowań do zbliżających się koncertowych ujawnień gitarzysty, proponujemy całkiem rozbudowane overview jego dokonań pod szyldem Fear Falls Burning.


Intro

Fear Falls Burning, nazwa własna zaczerpnięta z Fausta Goethego, swój artystyczny żywot rozpoczęła w roku 2005, a zakończyła w 2012. Po tym okresie przez lata rosły już tylko archiwa muzyczne projektu, ale całkiem niespodziewanie, wiosną bieżącego roku, pojawiła się nowa płyta Function Collapse (Consouling LP 2019, pisaliśmy o niej dokładnie tutaj!)





Doskonałym wprowadzeniem do muzyki Fear Falls Burning, w każdym niemal wymiarze tego wydarzenia artystycznego, jest rozbudowane liner notes do czteropłytowego boxu The Vinyl Masters.

Muzyka gitarowa Serriesa, uprawiana pod szyldem FFB, wyrwana jest z rockowego kontekstu, zdaje się sprawiać wrażenie antidotum na znużenie uprawianą przez niego, niemal przez trzy dekady, muzyką elektroniczną, laptopami i całym tym e-sztafażem lat 90. ubiegłego stulecia. Dirk nigdy nie czuł się gitarzystą w pełnym tego słowa znaczeniu, używał tego instrumentu od początku w inny, quasi elektroniczny sposób, koncertując się na kreowaniu rozbudowanej formy dramaturgicznej. Z drugiej strony muzyka dronowa, czy noise nigdy nie była jego celem. Raczej interesował go powolny proces budowania tonacji, pasma melodycznego, like a slowly envolving tune, bardziej tworzenie harmonii niż dronowa dewastacja. Podłączyć gitary do przetworników, przetworniki do miksera, a potem przekazać wszystko do strefy amplifikacji – i poczekać, co dostanie się na wyjściu.

Konsekwentny, permanentny proces budowania z małych, pozornie prostych fraz, niebywałych kompozycji narracyjnych i dramaturgicznych, prześledzimy za moment wspólnie, sięgając po najważniejsze wydawnictwa opatrzone logotypem Fear Falls Burning. Zaczniemy od rozbudowanego bloku stricte solowych ekspozycji gitarowych, które powstały w latach 2005-2007. W kolejnym rozdziale pochylimy się nad pięciopłytowym zestawem duetów Serriesa z innymi artystami (choć w żadnym przypadku tworzonymi jednocześnie), by na koniec omówić dwa być może najbardziej wartościowe albumy FFB, w których gitarzysta sięga po pomoc perkusistów, a nawet basistów i w jednym przypadku … black metalowego wokalisty!


Wykuwanie skały/ Forging rocks

Nim przejdziemy do omówienia pierwszego okresu Fear Falls Burning, słowo o instrumentarium, jakie stosuje w nim Dirk Serries. Na ogół sytuacja sceniczno-studyjna wygląda następująco: muzyka tworzona jest w czasie rzeczywistym, nagrywana na dwie ścieżki, niepoddawana potem jakimkolwiek działaniom postprodukcyjnym. Muzyk używa dwóch gitar elektrycznych (Ibanez Prestige & Epiphone Les Paul standard plus), które dostarczają dźwięki do kilku urządzeń (contemporary Boss, Danelectro, Marshall, Electro-harmonix and Line 6 effects). Innymi słowy – gitara, miksowanie w czasie rzeczywistym plus amplifikacja. Jakie to proste, nieprawdaż?

Przegląd zaczynamy od pierwszej płyty Fear Falls Burning, czyli He Spoke In Dead Tongues (Projekt/Ikon 2CD 2005, bandcamp 2013). Zawiera ona dziewięć opowieści, które trwają łącznie 146 minut, przy czym dwie najbardziej rozbudowane - po trzydzieści kilka minut każda.




Pierwszą opowieść rozpoczynają łagodne pasma gitarowe, płynące zabrudzonym strumieniem, tworzące coś na kształt loopa. Po 4 minucie zdają się one rozlewać w szersze pasma, jakby dekonstruowane live na stole mikserskim. Drugą konstruuje groźny, niemal harshowy riff gitarowy, który repetuje. Wokół niego tworzą się ambientowe tła, tak niskie, jak i wysokie. Z czasem motyw główny, niczym natrętny loop, nabiera siarczystości, tło zaś gęstnieje i notorycznie pulsuje. Trzecia opowieść, to gitarowe pętle rysowane na dużym pogłosie, z echem, które zbliża nas do estetyki dub-guitars. Po niespełna trzech minutach następuje dominacja post-elektronicznych dronów lepkiego ambientu. Czwarta, i znów kontrast – masywny, zgiełkliwy riff gitarowy, obudowany pasmami pulsujących dronów. Po pewnym czasie do zabawy włączą się drugi riff, bardziej dubowy – rodzaj zmutowanego post-rocka. Czas na piątą opowieść, pierwszą z owych dwóch rozbudowanych form. Narracja toczy się z niemal brylantową niespiesznością. Dużo napowietrzonego ambientu, powolne gitarowe loopy, mnóstwo echa i szmeru pustej przestrzeni. Jest i posmak psychodelii, drugie dno narracji – wszystko zmysłowe i bezczelnie piękne. Niebogobojna mantra upalonego slow ambient. A na finał – rytm i repetycja czystego brzmienia gitarowego.

Dysk drugi otwierają dwie zdarte klisze gitarowe, jednak czysta, druga brudna jak noc – koegzystencja dysonansu estetycznego. Po chwili są już w troje, po czym gasną pod strumieniem post-syntetyki amplifikatorów. Siódma opowieść rodzi się na samym dnie ciszy, ledwo żywym ambientem. Narracja budowana jest tu z epickim rozmachem – kilka przenikających się wątków, z dużą dawką syntetycznych strumieni dźwiękowych, którym towarzyszy jedynie wspomnienie gitarowego brzmienia. Mrok, niepokój, dronowa gramatura całości. Ósma część, i znów dubowa gitara, lekka jak puch, a w tle siarczysty skowyt amplifikatora. Powolna, budowana w zupełnej ciemności, kolejna ponad półgodzinna mantra. Narracja snuje się, jak wąż czarnoksiężnika. Przed 10 minutą spiralna gitara dodaje kilka nowych akcentów – coś na kształt quasi jazzowej frazy, odrobina post-psychodelii. Niezwykle bogata dramaturgia, raz dominuje post-syntetyka, innym razem powraca gitarowy flow. Na finał dwupłytowego He Spoke… pulsujący, gitarowy dub. Repetycja dwóch metronomów, czereda małych dronów i motyw gitarowy, który nie daje za wygraną. Wysokie pasma syntezatorowe i brudna gitara z nutą psychodelii. Jak fale oceanu, inside & outside, przerwane gwałtownym wyłączeniem wtyczki z gniazda zasilania. Plug out!

Drugi krążek First By A Whisper, Then By A Storm (Ikon CD 2005, Tonefloat LP 2007, bandcamp 2013), przynosi w wersji winylowej cztery utwory, w kompaktowej osiem, a w bandcampowej edycji rozszerzonej aż czternaście. Oczywiście nasze ucho nadstawiamy nad tą ostatnią wersją. Odsłuch całości – na którą składają się tym razem głównie krótsze formy narracji - zajmie nam ponad 138 minut.




Otwarcie jest dość nietypowe – mikrozwarcie na gryfie gitary i garść ciszy, powtarzane kilkukrotnie. W komentarzu siła harmonicznego akordu gitary. Wszystko pięknie rozlewa się w ocean dźwięków, by równie stylowo zgasnąć. Druga część, to dubowa, gitarowa pulsacja, która stanowi zaczyn narracji. Mechanika repetycji zwrotnej, w powłoce mrocznego ambientu, który po czasie płynnie przechodzi do trzeciej opowieści, którą kreują wysokie pasma dronów na ultra pogłosie. Zdaje się, że demony wciąż są wśród nas, a pogrobowcy z drugiej części konają w bólach. Na wybrzmieniu garść soczystego noise! Czwarta historia, to dwa ciche strumienie gitarowe i basowy pulsar outside & inside. Wyjątkowo powolne, ambientowe lenistwo. Dla odmiany piąta, to rodzaj zmutowanych melodii z gitarowego fuzza, które rosną jak na drożdżach, hałasują, by po paru minutach przekształcić się w dialog masywnych ścian dźwięków. Kolejna część trzyma się mocy – harsh and strong guitar! Mgławy ambient w tle, który wiedzie całość bez chwili ciszy wprost w opowieść siódmą – clearly, gently & slowly as well! Dubowa gitara wyłania się z krypty, tuż za nią kolejne gitarowe wątki, które tworzą pasmo niezmutowanych fraz, po czym łączą się w jedną rzekę dźwięków, zupełnie odartych z rockowej powłoki. W taki sposób upływa nam historia numer osiem.

Migotliwe pasma małych gitar otwierają opowieść numer dziewięć. Post-elektronika w gęstej mgle, która po paru minutach zanurza się w fonii generatorów większych mocy. Prymat syntetyki nad gitarą, który trwa majestatycznie aż do ostatniego dźwięku. Kolejna opowieść, to ledwie cztery minuty, które wypełnia gitarowy slow motion. Jednak już jedenasta część budzi nas z letargu dronami gęstej post-syntetyki. Echo ambientu, wielowarstwowa, powietrzna narracja. Jakby gitara nie była tu zaczynem wszystkiego - trochę post-dubu i równie efektowne wybrzmiewanie. W dwunastej części powraca migotliwy ambient, znany już z części dziewiątej – po czasie dominacja post-gitarowego drona z basowym tłem, jakby kolejne stadium błyskotliwego upadku, który zdaje się nie mieć końca. Wreszcie na finał całego zestawu – dwa miksy dziewiątej części, dokonane przez Aidana Bakera. Dwa odbicia tej samej historii, ale estetycznie odległe od siebie niczym galaktyki. Pierwsze, jakby jazgot suchej przestrzeni bezgranicznego kosmosu, dron w dronie, życie po życiu. Drugie - masywny, coraz bardziej intensywny potok brudnych, usterkowych fonii post-gitarowych, który płynie jak lawa, gorąca i tłusta. Na wybrzmieniu garść zgrzytów i mikro plądrofonii.

Czteropłytowy box CD The Vinyl Masters (Tonefloat LP 2006-07, 4CD 2014), zgodnie z nazwą, zawierający remastery nagrań upublicznionych wcześniej na czarnych krążkach (każdy z bonusem koncertowym, czasami także studyjnym), omawiamy w kolejności, w jakiej płyty zostały posadowione w tejże edycji, a zatem niezgodnie z szykiem pierwotnym.




Jako pierwsza - The Carnival Of Ourselves (blisko 68 minut, w tym bonus: 28 minutowy koncert z Hamburga). Nagranie otwiera pulsujący dron gitary, smagły riff i drżąca baza. Repetytywna narracja, jakże dociekliwie konstruowana pod względem dramaturgicznym. Na obu flankach, w tak zwanym międzyczasie, budują się pasma mgławego ambientu. Po kilku minutach ich struktura ulega zagęszczeniu, glazura fonii zdaje się nabierać porowatości. Jeszcze przed upływem kwadransa, pojawiają się akcenty chaotycznej para-psychodelii, co znacząco podnosi poziom tajemniczości całej ekspozycji. Na finał części pierwszej wszystko zlewa się do jednego strumienia i zmysłowo przygasa, aż do momentu wyjęcia wtyczki z gniazda zasilania. Druga część toczy się na sporym pogłosie – guitar in slowly dub, delikatna, stylowa melodia, która z czasem rozlewa się w lepki ambient. Powiewność i strukturalna lekkość początku ekspozycji pęcznieje, matowieje, wręcz czernieje wewnętrznym niepokojem. Szeroki strumień lawy o temperaturze pokojowej zalewa przestrzeń i bezskutecznie szuka zakończenia. Nim ono ostatecznie nastąpi, nasze uszy wypełni jeszcze dron z harshowym posmakiem. Koncertowy dodatek kreują dźwięki wysnute z niemal całkowitej ciszy. Po chwili budzą się kolejne pasma - dron, który zdaje się tańczyć i podśpiewywać, a także następny element, również pozbawiony basowej podbudowy. Narracja toczy się nad wyraz leniwie, budowana dźwiękami gitary, które brzmią niczym elektronika, trochę jak soundtrack do surrealistycznej fantastyki. Po 20 minucie ów kolokwialny ambient pęcznieje drobinkami brudnej fonii.




Jako druga - I'm One Of Those Monsters Numb With Grace (prawie 74 minuty, w tym bonus: studyjne nagranie, ponad 34 minuty). Początek zdobi bardzo rozwarstwiona, syta narracja, budowana na zasadzie dysonansu – harshowy akord, który pulsuje z dołu do góry, a w tle dwa drony czystego ambientu. Po 10 minucie na czwartego do brydża wchodzi kolejny agresywny akord. Po kwadransie wszystkie strumienie zlewają się w jedną masywną ścianę czystego ambientu, która zdaje się nie mieć końca. Druga część oryginalnego winyla rodzi się z ciszy – dwa, trzy wątki czytelnej, ale lejącej się przez ręce gitary. Po kilku minutach basowy dron kruszy ulotność chwili. Mutacja zdaje się tu gonić mutację – po 13 minucie całość nabiera post-elektronicznego brzmienia, ze szczyptą hałasu i gitarowej psychodelii. W finale bardzo demoniczne, piękne repetycje gęstych dronów. Dodatek studyjny kreują bardzo delikatne pasma gitary, które po czasie tłamsi mocno sfuzzowany akord. Znów popłoch zdaje się siać pulsar basowy i garść mokrej post-elektroniki, które zmysłowo koegzystują. Bukiet fonii, sunący całą dostępną przestrzenią, tysiące wątków, one man orchestra!




Jako trzecia - Woes Of The Desolate Mourner (69 minut, w tym bonus: 49 minutowy koncert z Utrechtu). Pierwotny winyl był ledwie siedmiocalówką, tu dostajemy pełną wersję nagrania, 20 minut z sekundami (także koncert, Nijmegen). Na wejściu wysoki, syntezatorowy flow, który rozbłyska i gaśnie. Po chwili dostaje brata bliźniaka do towarzystwa, a potem basową macochę do kruszenia oporu. Po 6 minucie mamy już stojący, masywny dron zabrudzonej fonii, która niezwykle długo i drobiazgowa wybrzmiewa, by ostatecznie zakończyć swój żywot repetycją surowej gitary. Bonusowy koncert, to już prawdziwa epopeja. Jedna gitara repetuje na żywo, drugą stanowi zgrzytliwy loop, środkowa zaś czystą fonią buduję płynną melodię, jakże charakterystyczną dla FFB. Potem dzieje się już naprawdę wiele, nowe wątki, akcenty harsh, ale nad wszystkim zdaje się panować owa piękna melodia. W połowie koncertu zupełnie nowa narracja – doom garage guitar is dancing! W tle rodzi się strzelisty, wielowątkowy ambient z odrobiną brudu. Fonia wyje jak stado wygłodniałych kojotów, potem także plaster przesteru. A na samym końcu zostaje tylko pierwotny loop.




Jako czwarta - The Rainbow Mirrors A Burning Heart (prawie 71 minut, w tym bonus: 33 minutowe nagranie studyjne). Pierwszą stronę winyla kreuje na starcie wysoki, masywny dron gitary, któremu towarzyszy adekwatnie intensywne tło – krzyk post-gitarowej elektroniki. Gęsta całość, trochę wbrew ogólnie stosowanym metodom twórczym, zdaje się po czasie rozlewać w nawet pojedyncze elementy składowe. Po 12 minucie zwrot w kierunku siarczystego, bogatego brzmienia. Blok fonii trwa w najlepsze – zdaje się,  że to najbardziej dronowy fragment całego post-winylowego boxu. Drugą stronę otwiera cisza gitarowego rezonansu, lekka jak piórko. Potem scenę ogarnia pasmo syntezatorowe, a po kolejnych dwóch minutach strumień solidnego harshu, a także gitarowy fuzz, którego volume rośnie w szybkim tempie. Ogień opanowuje scenę, metaliczny ambient z akcentami noise. Epicka dronautyka! Po kwadransie piękne wygaszanie partiami dźwięków. Bonus studyjny – cichy, niemal balladowy ambient, rodzaj chill-outu wyjątkowo smukłej urody. Narracja narasta kwieciście i pęcznieje różnymi składnikami – dwa gitarowe slide’y repetują na flankach, reszta dronów hasa po całej przestrzeni. Po 24 minucie gitary przygasają, pozostała fonia staje w miejscu, krzyczy i repetuje. Po pewnym czasie dociera do naszych uszu gigantyczny loop, który pulsuje. Na ostatniej prostej modulowany, post-gitarowy dron tańczy nad swoim grobem, niczym zdarty winyl z zapaskudzoną igłą.

W trakcie procesu eksploracji dorobku Fear Falls Burning lądujemy w … garażu. Jesień roku 2005 plus studyjna dogrywka w styczniu roku następnego. Powstaje nagranie, które pierwotnie nazwane zostaje The Amplifier Drone, zaś w digitalnej reedycji otrzymuje tytuł Echoes On Dead Air (Tonefloat LP 2006, bandcamp 2013), co stanowi zbitek tytułów utworów z pierwowzoru. Słuchamy wersji drugiej, bogatszej o jeden fragment. Całość trwa 50 minut z sekundami.




Płytę wypełniają silnie sfuzzowane pasma gitarowe z filigranową dawką melodyki, innymi słowy amplifikowane drony (drony ze wzmacniacza, tłumacząc dosłownie tytuł nagrania). Rockowy posmak garażowej surowizny, przyczajone tygrysy porykujące z lenistwa. Na ogół kilka pasm fonii, podawanych jednocześnie, gęstych jak ołów, które bezskutecznie poszukują ambientowej nostalgii, tak charakterystycznej dla formuły FFB. W trzeciej części kilka incydentalnych gitarowych sprzężeń, które brzmią niczym Steve Vai, zamroczony po nokautującym ciosie rywala. Trochę estetyki umierającego w mrocznych konwulsjach rocka. Nieco łagodniejszy wymiar ma część piąta, w trakcie której ambientowej powłoce tła towarzyszą strumienie niepohamowanych melodii, jakby znany rockowy band zagubił się na pogrążonej mrokiem plaży. Na tym tle najciekawiej prezentuje się finałowa, blisko 12-minutowa ekspozycja, którą tworzy gigantyczny loop, tworzony przez gitarowy fuzz, rodzaj mechanistycznego industrial, który brzemiennie trwa. Echa w martwym powietrzu – rodzaj eksperymentu, raczej dla zaprzysięgłych fanów.

Kolejny winyl, który w cyfrowej reedycji doposażony zostaje w dodatkowe utwory, zwie się When Mystery Prevades The Well, The Promise Sets Fire (Tonefloat LP 2007, bandcamp 2013). Poza bazowym materiałem zawiera bonusy wcześniej dostępne na kompilacjach, a także jeden premierowy utwór. Całość trwa 63 i pół minuty, i wbrew składankowemu charakterowi, zawiera bardzo spójną i jednorodną wypowiedź artystyczną Serriesa.




Pierwotna część płyty rozpoczyna się spokojnym, gitarowym ambientem, brodzącym w brudnych pasmach fonii, które cedzone przez gęste sito, multiplikują się. Pojawiają się także akcenty dub & percussion, które po czasie, wraz z zadaną bazą, przekształcają się w blue ambientową mgławicę, a następnie zmysłowo przygasają. Druga strona winyla bardziej stawia na brzmienia gitarowej syntetyki, która przypomina nagrania poprzedniego projektu Dirka, czyli vidnaObmana, znów ze zdobieniami perkusjonalnymi, w aurze post-dubu. Urody całości dodaje basowy motyw, który pojawia się w połowie strony. Bonusowe fragmenty trzymają klimat części winylowej – płynny dirty ambient, drobne sprzężenia, posmak żywej gitary, sfuzzowany dron, który stoi na straży porządku stylistycznego. Na zakończenie wszystkie te elektroakustyczne cuda zlewają się w jeden potok fonii. Ostatni fragment wydaje się być najspokojniejszy, choć i on z czasem nabiera gęstości, brudu i pulsacji – bijące serce post-elektroniki z samego dna zdewastowanego wzmacniacza.

Pierwotnie dziesięciocalówka, w edycji cyfrowej uzupełniona o dwa bonusy ze składanek różnych artystów, to nagranie We Slowly Lift Ourselves From Dust (A Silent Place LP 2007, bandcamp 2013) - łącznie niespełna 45 minut muzyki.




Otwarcie jest bardzo masywne – dron basowy, który zdaje się miażdżyć wszystko, co napotyka na swojej drodze. Narracja, mimo akcentów czystego ambientu, ma nieco klaustrofobiczny posmak. Fear Falls Burning, tytan siania niepokoju! Druga strona małego winyla wita nas, dla odmiany, bardzo łagodnym strumieniem gitary. Po czasie ambientowe pasmo nabiera nieco syntetycznego koloru, leniwie narasta i pęcznieje. Krainę łagodności narusza mikro usterka na prawej flance, jakby dysk został uszkodzony. Pierwszy bonus bazuje na estetyce gitarowego dubu, który pulsuje i skacze po wilgotnej łące. Chill-outowy ambient dla umęczonych życiem, który kończy się tajemniczym loopem. Ostatni fragment płyty otwiera beat post-techno, obok znów gitarowy dub i dodatkowa, sfuzzowana mikrofraza. Misternie skonstruowana, kilkuminutowa perełka, znów zakończona pętlą.


Nieustający ciąg kolaboracji/ An endless series of collaborations

Sięgamy po niezwykle efektowne wydawnictwo – pięć czarnych krążków, a na nim same duety! Once We All Walk Through Solid Objects (Tonefloat 5LP 2007, bandcamp 2014), to zbiór spotkań Serriesa z zaprzyjaźnionymi muzykami bardzo różnej proweniencji. Zaproszeni na okoliczność tego wydawnictwa goście (wskażemy ich jako tytuł wykonawczy, po szczegóły personalne odsyłamy już na discogs.com), przysłali swoją premierową muzykę, do której belgijski gitarzysta dograł własne partie instrumentalne, przy okazji modyfikując (post-produkując) materiał, z którym pracował. Zatem dwanaście nieco wirtualnych duetów (tyle zawiera reedycja cyfrowa, w oryginale dziesięć), trwających łącznie niemal 215 minut.




W reporterskim skrócie sprawdźmy, co dzieje w trakcie każdego z nich. Fear Falls Burning vs Bass Communion – syntetyczny, dubowy puls, gitara epoki post-techno i płynny, wytrwały ambient. W ramach wisienki na torcie dęty hałas, który przypomina upalone dudy. Drone in noise cierpliwie gaszony. Fear Falls Burning vs Final – siarczyste brzmienia post-gitarowe, rodzaj zmutowanej, dekonstruowanej ballady, która mechanicznie syntetyzuje swoje brzmienie. Zwycięzcą zdaje się być jednak żywy instrument. Fear Falls Burning vs Freiband – drżenie materii nieożywionej, echo głuchej ciszy i płaszcz syntetycznego ambientu, trwający bez końca. Fear Falls Burning vs Harvestman – drżący strumień gitarowego ambient wprost z ciszy zupełnej. Kilka warstw fonii, rock vs. ambients - walka, w której nie ma przegranych. Fear Falls Burning vs Birchville Cat Motel – strugi gitarowych sprzężeń, mroczne pasma post-syntezatorowej elektroniki. Zmysłowy, psychodeliczny soundtrack dla samobójców, symfonia klaustrofobii.  Fear Falls Burning vs Byla – pływające, sfuzzowane mikro dźwięki. Stojący dron wysokiej mocy, post-dubowa pulsacja, dźwięki … gitary klasycznej. Po czasie wszystko nabiera lekkości, a potem przyduszone zostaje do ziemi. Motywy uporczywie powtarzane aż po kres nagrania. Fear Falls Burning vs Aidan Baker – urywane frazy dwóch gitarowych potoków ambientu, swąd przetworników i amplifikatorów. Świszczące powiewy wychłodzonego powietrza, które gęstnieją aż do osiągnięcia stanu stałego. Fear Falls Burning vs Johannes Persson – pulsujące brudem mutanty gitarowych fonii, masywne, ciekłe. Posmak rockowego świata, z jego emocjami i intensywnością. Monumentalny mur dźwięków, którego nie sposób skruszyć. Fear Falls Burning vs Jefre Cantu-Ledesma – wyjątkowy mroczny chrobot gitarowych fuzzów, z dna ciszy po głuchą przestrzeń meta kosmosu. Kind of black ambient, medytacja zbiorowego przestrachu. Drżenie i szelest, bez nadziei na jakiekolwiek zakończenie. Bodaj najpiękniejszy moment całego zestawu duetów! Fear Falls Burning vs Stefano Pilia – płynna, zmysłowa narracja, more than ambient. Melanż żywego z syntetycznym narasta aż po ekstatyczny finał plug out! Fear Falls Burning vs Asmus Tietchens – tajemnicze strzępki fonii, deep ambient, jeśli kosmos szumi, to właśnie w ten sposób. Baśń ze środka ziemi, najbardziej cichy fragment całego zestawu. Fear Falls Burning vs Yellow 6 – dysonans fonii, jedna migocze na wietrze, druga tonie w czerstwym fuzzie. Gitara vs. gitara, która brzmi jak wysoko zestrojony syntezator. Leniwe pulsacje inside & outside wieńczą ponad trzy i półgodzinny zestaw duetów.

W uzupełnieniu imponującej porcji duetów, powracamy do kolaboracji z artystą, ukrywającym się pod pseudonimem Birchville Cat Motel. Płyta zwie się dość banalnie Fear Falls Burning & Birchville Cat Motel (Conspiracy CD 2007, bandcamp 2014), trwa 49 minut z sekundami i składa się z jednego traku.




Dialog dwóch gitar, z których jedna snuje palczastą opowieść, druga zaś przypomina zmutowany biały szum, który zaciska pętlę na szyi tej pierwszej. Z czasem całość przypomina kosmiczne sprzężenie mocy na palącym się przetworniku gitarowym. Gigantyczny strumień fonii okraszają from time to time grzmoty basowe. Gęstość przekazu rośnie w tempie geometrycznym – wielobarwna ściana dźwięku, której wszystkie elementy składowe, to odcienie mrozu. Raz na kilka minut pojawiają się nowe akcenty, ale giną one w czeluści drona. Być może najbardziej intensywna, demoniczna pozycja w dyskografii Fear Falls Burning wygasa drżącym, boleśnie rozwarstwiającym się strumieniem dźwiękowym. Nim zabrzmi cisza ostateczna, dociera do nas fonia przypominająca brzęczenie zepsutego urządzenia elektrycznego.


Spektrum poszerzone/ Widened spectrum

Jak domniemywać należy z rozbudowanego opisu, zawartego w boxie zremasterowanych winyli (patrz: wyżej), perkusja w koncepcji artystycznej Fear Falls Burning pojawiła się nieco przypadkowo, w rezultacie wspólnego, koncertowego spotkania Serriesa i rockowego bandu Cult Of Luna. Z dzisiejszej perspektywy nie ma to jednak kluczowego znaczenia. Dość powiedzieć, iż żywa perkusja (choć na ogół nie nagrywana równolegle z partią gitarową) pojawia się po raz pierwszy na płycie Frenzy Of The Absolute (Conspiracy  CD/2LP 2008), stając się przy okazji współsprawcą bodaj najciekawszego wydawnictwa w dorobku FFB (co ciekawe, tego samego zdania jest główny bohater naszej dzisiejszej, wielowątkowej opowieści). Płyta ma dwie edycje i co nie często spotykane, wersja winylowa zawiera więcej materiału (łącznie prawie 80 minut). Dodajmy, iż w rolę pierwszych perkusistów w dziejach Fear Falls Burning wcielili się Dave Vanderplas (dwukrotnie), Tim Bertilsson oraz Magnus Lindberg.




Słowo się rzekło, zatem płytę otwierają miarowe uderzenia w werbel i drżące talerze. Towarzystwo stanowią dwa dronowe pasma gitarowe, które wypełniają obie flanki czeluścią mrocznych emocji. Narracja zdominowana jest przez mantrę rockowego zestawu perkusyjnego, który bije niczym serce niebezpiecznego monstrum. Drony stoją obok, jak cerbery u bram piekła. Ale to one nabierają mocy i gęstości, a perkusja na kilka chwil milknie. Jej bystry powrót z zaświatów wzmacnia mroczny, niemal transcedentalny przekaz gitarowych strumieni. Drugą stronę winyla otwierają pasma płynnego black ambientu, garść metalicznych sprzężeń przetworników gitarowych i blask talerzy perkusyjnych (w tej części jedynie do tego ogranicza się rola drummera). Są i basowe akordy, które mącą flow narracji, ale nie zmieniają jej kierunku. Trzecia strona pulsuje post-gitarowym dronem, perkusja zaś milczy. Po czasie do gry wchodzą znów talerze, zatopione w rezonansie, a w połowie strony już miarowe uderzenia w werbel i tomy. Na tym tle szaleją, gotujące się w płynnej lawie, pasma gitarowe. Pełny rockowy drumming doprowadza tę część do końca. Nie jest to jednak koniec tej strony winyla. Po krótkiej ciszy włącza się ambientowe, spokojne pasmo fonii, już bez perkusji, przy okazji stanowiąc otwarcie części nagrania niedostępnej w wersji CD. Czwarta strona, to prawdziwa dronowa nawałnica. Siarczyste, gęste i niebezpieczne przy bliższym poznaniu, pasma fonii leją się z każdej strony sceny. Wyposażone w meta melodię demolują nasze uszy niemal zupełnie bez udziału perkusisty. Być może doświadczamy właśnie najgłośniejszego fragmentu dumnej historii Fear Falls Burning. Na wybrzmieniu docierają do nas dźwięki rezonujących talerzy (a jednak!) i rechot martwych przetworników gitarowych. Po ostatnim dźwięku cisza winyla niepokojąco skwierczy.

Czas na ostatnią pozycję dyskograficzną Fear Falls Burning w przestrzeni czasowej, jaka wyznaczała working time dla tego przedsięwzięcia artystycznego. Podwójna dziesięciocalówka Disorder Of Roots (Tonefloat CD/2LP 2012) rozszerza wątek dodatkowego instrumentarium – znów spotykamy perkusistów: znanych z poprzedniej płyty Tima Bertilssona i Magnusa Lindberga oraz nowego Phila Petrocelliego, a w ramach kolejnych elementów składowych: grającego na gitarze basowej (z użyciem elektroniki) Franka Kimenaia oraz last but not least w ostatnim utworze, Michiela Eikenaara, który używa głosu. Podobnie, jak w poprzednim przypadku, wszystkie ścieżki dźwiękowe powstały niezależnie od siebie, w różnych okolicznościach i datach. Całość trwa 52 minuty i 4 sekundy – cztery strony winyla lub jedna edycji kompaktowej.




The Roots Rebellion. Rockowy swąd gitarowych pasaży, wielowątkowy ambient brudnych pasm fonii, wreszcie basowy pulsar zdobiący bogatą narrację – aura otwarcia nie mogła chyba być bardziej intrygująca. Strumienie dźwięków toczą się outside & inside – gitara, bas, elektronika w gęstym sosie tłustych i repetujących fonii. W 8 minucie nagłe przygaszenie opowieści stwarza pole dla perkusisty, który wchodzi do gry mocnym, slow doom rockowym ciągiem zdarzeń akustycznych. Całość zdaje się pęcznieć na potęgę i nabierać hałasu pod skrzydła. Virtue Of The Vicious. Perkusja i syczące z trwogi pasma gitary, kind of very deep ambient with drums. Po 90 sekundach bas zaczyna toczyć narrację właściwą – znów niemal heavy rockową z adekwatną warstwą brudu pomiędzy strunami. Druga opowieść, dla odmiany, z czasem zyskuje na wyrazistości, choć finalnie gitara nabiera garść rocka w usta, a wszystko zdaje się płynąć wyjątkowo siarczyście. Chorus Of Dissolution. Gitara z dna amplifikatora snuje rockowe wątki. Doom drums budzą się z mroku oczekiwania po około stu pięćdziesięciu sekundach. Gitara kroczy wraz z nimi bardzo dostojnie, rysuje meta melodyczne pętle. Wszystko zdaje się być jednak nieco przytłoczone owym full drummingiem. Bas staje się dobrze słyszalny dopiero w momencie, gdy perkusja zamilknie – żłobi wtedy głęboką rynnę, którą wypełniają masywne brzmienia. Wydaje się, że na finał wraz z gitarą odzyskują właściwym im rezon. I Provoke Disorder. Perkusja, slow ambient gitary i masywny bas, pozornie nic nowego, ale to właśnie wieńcząca dzieło pieśń, o jakże prowokacyjnym tytule, ostatecznie przykuje naszą uwagę do tego nagrania. Narracja toczy się tu wyjątkowo powolnie, niczym marsz pogrzebowy, który czeka na puentę. Rockowy posmak nasila się, truly dead blues! W połowie szóstej minuty do gry wpada intensywny black vocal i melorecytuje, wykrzykuje ważne, egzystencjalne treści. Blues nabiera metalowej magii. Bębny mantrycznie prowadzą orszak skazańców. Gdy głos milknie, reszta załogi buduje ekspansywną ścianę dźwięku, co dodaje narracji dodatkowej, niepokojącej głębi. Smak napalmu o poranku i powracające porykiwania demona. Finał ekscytuje, kryjąc dramaturgiczne niedostatki wcześniejszych faz nagrania. Nalot dywanowy mega dirty ambientu. Wreszcie Last minute – samotna gitara w kurzu niepotrzebnej fonii.


Koncertowe lustro/ Concert mirror

Wylistowane i w miarę szczegółowo omówione wyżej płyty nie wyczerpują – co oczywiste – przebogatej płytoteki pod nazwą Fear Falls Burning. Szczególnie warto pogłębiać dział kolaboracji i wsłuchiwać się w jego kolejne incydenty wydawnicze. Z pewnością sięgnąć należy do kilku wspólnych nagrań z formacją Nadja, która pierwotnie była jednoosobowym bandem kanadyjskiego gitarzysty Aidana Bakera, a od pewnego czasu jest duetem (na basie dołączyła Leah Buckareff).

Bezwzględnie wartym odsłuchu (i oglądu) jest także wielopłytowe wydawnictwo The Infinite Sea Of Sustain (Soleilmoon DVD 2006, bandcamp 2013). Pierwotnie zestaw, to konglomerat płyt DVD z koncertów FFB, w wersji zaś bandcampowej zawiera aż 21 różnych koncertów w wersji audio z lat 2005-2009 (poza jednym przypadkiem, solowych ujawnień Serriesa). W trakcie odsłuchu bardzo rozbudowanej całości (pojedynczy koncert trwa od 30 do 60 minut) napotkamy na wiele wątków, które pojawiały się już na studyjnych płytach. Tu, w wersji live, docenić możemy kunszt Serriesa w łączeniu ich w długie sekwencje koncertowe, znów perfekcyjnie wykreowane pod względem dramaturgicznym, zbudowane z małych elementów masywne, wielowątkowe konstrukcje dark-ambientowe. Tu znajdziecie je wszystkie: https://fearfallsburning.bandcamp.com/album/the-infinite-sea-of-sustain-expanded


Outro/ vidnaObmana

Na pożegnanie z niebywałą chmurą ambientu, jaką wyprodukował Serries pod szyldem Fear Falls Burning, sięgamy do jego … poprzedniego projektu vidnaObmana, w ramach którego już od wczesnych lat 80. ubiegłego stulecia, realizował muzykę tworzoną za pomocą instrumentarium elektronicznego.

W bieżącym roku muzyk udostępnił zremasterowaną wersję ostatniej płyty vidnaObmana, epickie, czteropłytowe wydawnictwo An Opera For Four Fusion Works. Każda z płyt zawiera elektroniczne rekonstrukcje i twórcze rozwinięcia muzyki, jaką dostarczyli do stołu mikserskiego Serriesa jego współpracownicy. Act One: Echoes If Steel zawiera dźwięki gitary akustycznej i elektrycznej, a także głosu postaci, jaka ukrywa się pod nazwą Dreams In Exile, Act Two: Phrasing The Air – brzmienie saksofonu sopranowego, na którym gra Bill Fox, Act Three: Reflection On Scale – dźwięki fortepianu Kennetha Kirschnera, zaś Act Four: The Bowing Harmony – głos Stevena Wilsona. Nagrania powstały w latach 2000-2004. W procesie przetwarzania przygotowanych przez współpracowników dźwięków, Dirk używa syntezatora, sięga po gitarę elektryczną (zatem krok pierwszy, by vidnaObmana mógł przekształcić się w … Fear Falls Burning!), smyczek elektroniczny i całą gamę przeróżnych narzędzi dodatkowych i przetworników dźwięków.

Efekt całości jest doprawdy niebywały – od niemal chill-outowych pląsów spokojnej gitary, przez oniryczny saksofon i kongenialne pasma minimalistycznego piana, po zabawy z głosem ludzkim. A wszystko skąpane w elektronicznym, post-syntetycznym sosie dramaturgicznej maestrii belgijskiego muzyka. Koniecznie sięgajcie po te dźwięki: https://vidnaobmana.bandcamp.com/album/an-opera-for-four-fusion-works

Gorąco zapraszamy na koncerty Dirka Serriesa w ramach New Wave Of Impromtu, 3.Spontaneous Music Festival, jaki odbędzie się w Poznaniu od 3 do 6 października 2019 roku.

Solowy, ekskluzywny koncert ambient odbędzie się 4 października w Sali Pawilon o godzinie 21.00. Przy okazji uwieńczy 51 urodziny muzyka!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz