poniedziałek, 23 września 2019

Henrik Olsson! Hand of Benediction!



Skandynawia – wbrew klimatycznym uwarunkowaniom – od zawsze dostarcza światu muzyki jazzowej i improwizowanej dużo emocji, a katalog wybitnych nazwisk rośnie step by step. Dziś trzy nowe postaci, przynajmniej z perspektywy Trybuny! I płyta, która od pierwszej do ostatniej sekundy kipi pomysłami i zrywa z nas wszelkie estetyczne i gatunkowe przyzwyczajenia.

A oto nasi bohaterowie - Henrik Olsson na gitarze elektrycznej i bowed psaltery (cokolwiek to jest), Jeppe Skovbakke na elektrycznym basie i kontrabasie oraz Rune Lohse na perkusji. Band zwie się Hand of Benediction, a w pięknym dziele autorskim wspomagają go: Julie Kjær na flecie i klarnecie basowym (utwór 5 i 7) oraz Kristian Tangvik na tubie (utwór 7). Płytę dostarcza doskonale nam znany, duński label Barefoot Records (CD, 2019), a całość odsłuchu zajmie nam 34 minuty i 12 sekund.




Dźwięczna gitara, jak bałałajka podłączona do prądu wysokiej mocy lub wiosło gitarzysty Interpol, nafaszerowanego LSD dobrej jakości. Solowe, urocze intro multiplikujących się pasm gitarowych, echo i powiew wilgotnego powietrza. Wygląda na to, że ta płyta nie mogła zacząć się lepiej.

Druga opowieść toczy się z rockowym nerwem - połamany rytm, czerstwa melodyka i brudna tonacja, posmak wyrafinowanego noise. Ekspansywne solo gitary, które sprawia, że znów mamy wrażenie, iż w bandzie jest więcej tego rodzaju instrumentów. Trzecia część – garść sampli na wejściu, brzmienie podobne do syntezatora. Gitara znów pędzi rwanymi, rockowymi frazami, a sekcja trzyma ją na barkach mocnym uściskiem. Bogata instrumentacja całości, łamanie szyku ekspozycji, basowe palcówki i głos z sampla. Improwizacja zdaje się toczyć tu na wielu płaszczyznach – sposobów artykulacji dźwięku, formy i struktury zadanych meta kompozycji, wreszcie przebiegu dramaturgicznego całości. Czwarta część kieruje nasze zmysły postrzegania w kierunku amerykańskiej szkoły awangardowej gitary – pachnie tu Markiem Ribotem czy Eugene’em Chadbourne'm. Rock chory na potrzebę ciągłej zmiany, permanentnej improwizacji, nieustannej zmiany formy i natężenia emocji. Nerwowe ruchy wzdłuż, nerwowe w poprzek – a poziom jakości pikuje ku samej górze. W tej grze równie nieprzewidywalna wydaje się być gitara basowa.

Piąta piosenka przynosi drobną zmianę. W grze pojawiają się instrumenty dęte, które rysują ciepłe, niemal bajkowe intro. Brzmienie syntezatorów w towarzystwie niespokojnej, dubowej gitary po 90 sekundach uruchamia wajchę free improv. Szczypta plądrofonii i gitarowych preparacji na dokładkę. Szósty utwór ponownie rusza z rockową werwą, pachnie funkiem aż na kilometr. Poziom kreacji bucha ogniem, dramaturgiczne adhd bierze nas w błyskotliwe tango z drobinkami harshu na wybrzmieniu! Brawo!

Siódemka znów sięga po pomoc ze strony gości. Prawdziwie filmowe, ilustracyjne intro, które po niedługim czasie przekształca się w rockowy tygiel do pary z improwizującą tubą! I znów pachnie dobrym Markiem Ribotem. Ósma lekko dedynamizuje narrację – spokojna gitara na pogłosie, rodzaj meta ballady podszytej niepokojem o nasze wspólne jutro. Zmiana goni tu zmianę, bas proponuje ciekawą ekspozycję, gitara w niczym mu nie ustępuje – gęsta lawa z akcentami upalonego syntezatora.

Dziewiątka wita nas dubową powłoką. Słodka, zaczepna gitara i kolejny, pewnie … dziewiąty już pomysł, jak bystrym gitarowym trio zawładnąć nami przez dłuższą chwilę. I znów się udaje – po 3 minucie garść sampli dodaje całości pikanterii, podobnie, jak posmak post-elektroniki i czerstwego ambientu. Wreszcie pieśń zamknięcia – powrót mocnego basu i ekstremalnie rozimprowizowanej gitary. Narracja gęsta, ciasna i smolista, połamany rytm, a na ostatniej prostej inteligentne rozkładanie strumienia dźwiękowego na proste elementy składowe. Niespełna 35 minut minęło właśnie w mgnieniu oka – a wrażeń tyle, że dwutomową powieść można by napisać.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz