czwartek, 16 września 2021

Skerebotte Fatta! Kyaness! Crunch! DWBH! Duo Libertaire! I/O! Il Sogno! The September Summary as good, as always!


Dobrej muzyki improwizowanej nigdy za dużo! Tak przynajmniej zdają się myśleć artyści i ich szaleni wydawcy (czasami, to te same osoby!). Nowe dźwięki płyną do nas wyjątkowo szerokim korytem, zatem nie pozostaje nam nic innego, jak zaprezentować comiesięczną zbiorówkę świeżych recenzji jeszcze świeższych płyt!

Dziś słodka siódemeczka! Gatunkowy melting pot - garść free jazzu, dużo swobodnej improwizacji, szczypta zmyślnych reinterpretacji Monka, odrobina elektroniki, która dobrze wspiera akustyczne frazy, wreszcie duża porcja zmysłowej post-psychodelii. W gronie artystów zarówno nasi dobrzy znajomi, jak i czereda muzyków, którzy na łamach Trybuny debiutują.

Zaczynamy po polsku, bo definitywnie warto! Potem szwedzka Grecja, brytyjski konkret, dużo Francji, Portugalia, a na koniec międzynarodowe trio z Danii z ważnym akcentem polskim!

Zapraszamy na odczyt, potem odsłuch, a finalnie na zakupy! Kupujcie płyty z muzyką improwizowaną, traktujcie to, jak bardzo ważny obowiązek!

 


Skerebotte Fatta  Appaz (For Tune Records, CD 2021)

Zaczynamy od dobrze nam znanego duetu, który tworzą saksofonista Jan Małkowski oraz perkusista Dominik Mokrzewski. Muzycy swoją nową płytę nagrali pod koniec listopada 2020 w warszawskim studiu WerMik. Zamieścili na niej sześć swobodnych, free jazzowych ... kompozycji własnych, których tytuły to nazwiska ich ognistych idoli, pisane wspak. Całość trwa 39 minut z sekundami.

Duet warszawskich muzyków zdaje się być bardzo konsekwentny na swojej drodze artystycznej. Muzycy nie wywarzają bram, nie rozciągają … rozszerzonych technik wydobywania dźwięków ponad miarę zdrowego rozsądku. Grają swoją, duchową, niemal spirytualną odmianę free jazzu, która czerpie garściami z historii gatunku, ale też nadają jej własny, jakże indywidualny sznyt. Być może, to zasługa niebywałej cierpliwości w budowaniu ekspresyjnych narracji, dużej melodyjności i rytualnego, prostego, ale jakże uroczego bębnienia. Na tej swobodnej, niemal lekkiej, ale jakże ognistej płycie (fire music, to bardzo dobry trop!) muzyków stać chyba na wszystko. Także na to, by free jazzowa ekspresja nie była tu celem samym w sobie, a jedynie środkiem do osiągniecia bardziej złożonych zamierzeń dramaturgicznych.

Płytę otwiera bystra ballada, inspirowana Brötzmannem, początkowa dalece wystudzona, pod koniec kipiąca emocjami, masywnym rytmem i niebanalną melodyką. Druga historia, to pieśń dla RayD (Dickaty’ego), budowana wysoko zawieszonym saksofonem i niemal rytualnym drummingiem. Z kolei Ayler stawia na śpiewność i taneczność. Emocje buduje zmyślnie wybijany rytm i melodyjny brud rodzący się w tubie dęciaka. Kolejna inspiracja to … Zappa. Minimalistyczna, bardzo spirytualna narracja nabiera mocy nie bez udziału krótkiej, solowej ekspozycji perkusji. Muzycy skaczą tu w ogień po długich przygotowaniach i jakże uroczą płoną! Następny jest Braxton, który w wersji warszawiaków wydaje się być zaskakująco prostą narracją. Saksofon leni się przez cały utwór, perkusja dla kontrastu idzie w półgalop. Szósty Lloyd rodzi się w ciszy, a pełnego blasku nadają mu rozbrykane perkusjonalia. Saksofon po fazie kolejnego lenistwa rozpala tu ogień jakże krwistego zakończenia. Finał płyty, to popis perkusisty, który buduje filigranowy, jakże nerwowy flow godny tytułowego Benninka. Saksofon pozostający nieco w tle, na sam koniec wypuszcza całe połacie melodyjnych, tanecznych fraz wprost z sopranowej, małej tuby.

 


Oda Dyrnes & Zoe Efstathiou  Kyaness (Alkekung Records, LP 2021)

Po ognistych, męskich frazach czas na kobiece, jakże zmysłowe improwizacje, których dostarczają - grecka pianistka Zoe Efstathiou i norweska wiolonczelistka Oda Dyrnes. Nie znamy daty, ani dokładnego miejsca (prawdopodobnie Szwecja) rejestracji sześciu swobodnych improwizacji, pełnych pięknych, niemal wyłącznie preparowanych dźwięków. Wiemy natomiast, iż płyta Kyaness trwa niespełna 32 minuty.

Od początku spektaklu dłonie obu kobiet spoczywają na strunach, które drżą i produkują dźwięki, tworzące strumień gesty, kanciasty, odrobinę jednak leniwy, doposażony plejadą kobiecych, dalece niemęskich subtelności. Artystki szorują struny, układają na nich dziwne, nieznane przedmioty, lubią klimat dobrze wentylowanego zakładu szlifierskiego. Pięknie dbają o niuanse, ale wcale nie stronią od zachowań noszących znamiona dynamicznych. Ich konsekwencja i determinacja sprawiają, że permanentnie molestowane struny zaczynają śpiewać, jęczeć, głęboko oddychać i w bojaźni budować zmysłową improwizację. Choćby w trzeciej części, gdy mała zabawa w dobrze skorelowane ze sobą short-cuts przeistacza się w działania niemal mechaniczne - masywne szarpnięcia i subtelne uderzenia, testy rozciągliwości strun, a pośród nich nieco przypadkowy dźwięk fortepianowego klawisza.

Piąta improwizacja wydaje się w tym niedługim zestawie muzycznych historii kluczowa, trwa bowiem ponad dziesięć minut i składa się z trzech części, wydzielonych sekundowymi porcjami ciszy. Najpierw garść półdźwięków z piana, bardzo filigranowych, wzbogacona matowym brzmieniem szarpanych strun cello. Kolejny wątek budowany jest przez jakże kameralny suspens – cello stęka, a piano drży nie tylko preparowanymi dźwiękami. Wreszcie trzeci wątek - dwie bystre przebieżki po strunach piana i wiolonczeli, ale prowadzone w różnych tempach. Pierwszy z instrumentów pięknie tu śpiewa czystym rezonansem. Ostatnia improwizacja, niezbyt długa, rodzaj płytowego resume – skromne zabawy z echem i rezonującymi strunami, które aż gwiżdżą z zadowolenia. Zupełnie tak samo, jak recenzent!

 


Hutch Demouilpied/ Matt Hutchinson/ Sue Lynch Crunch (Empty Birdcage Records, DL 2021)

Teraz na 27 minut przeniesiemy się do londyńskiego Vortexu, by odczytać nagranie swobodnie improwizującego tria w składzie: Hutch Demouilpied – trąbka i flety, Matt Hutchinson – fortepian oraz Sue Lynch – saksofon tenorowy i klarnet. Trzy części zarejestrowane zostały w czerwcu 2019 roku, w ramach świetnie nam znanej imprezy Mopomoso (album dedykowany jest pamięci Johna Russella).

Muzycy wchodzą w swobodną improwizację z marszu, bez specjalnych przygotowań mentalnych – abstrakcyjne piano wprost z klawiatury, saksofonowe przedechy i trąbka, która brzmi niczym lamentujący głos kobiecy. Wszystko w tej improwizacji dobrze się zazębia - narracja bystrze skacze od zmysłowego chamber po ekspresję free jazzu. Dynamikę dostarcza tu na ogół pianista, ekspresję saksofonistka, a trębacz robi swoje, stojąc na stronie i zawadiacko zaczepiając przechodniów. W momentach, gdy opowieść staje się bardziej kameralna, dostajemy także drobną porcję preparowanych dźwięków. Finał pierwszej improwizacji jest dynamiczny, nie bez fajerwerków.

Na początku drugiej opowieści pojawia się flet i klarnet. Najpierw sekwencja drobnych preparacji, syczących fraz i gołe struny piana. Szczególnie dobrze dzieje się na osi flet-klarnet. Narracja pnie się na swój szczyt, po czym leniwie przygasa dając okazję dysponentom dętych instrumentów na powrót do saksofonu i trąbki. Tym razem droga nie wiedzie na szczyt, ale broczy w meandrach rzewnych pieśni post-żałobnych. Muzycy nabierają jednak mocy, czasami nawet wzajemnie na siebie pokrzykują. Mimo rosnącej ekspresji nie gubią jednak głęboko zaszytej w sercach melancholii i pewnego rodzaju dramaturgicznej zadumy. Wraz z upływem czasu improwizacja staje się coraz bardziej nerwowa, a dźwięki coraz krótsze, bardziej urywane. Pod koniec trąbka znów mówi ludzkim głosem i zabiera trio na ostatnie wzniesienie. Finał koncertu, to kilkuminutowe encore grane klawiszami piana, trąbką i saksofonem. Takie zmyślne post-jazzy-chamber, rodzaj artystycznego podsumowania, nie bez klasycyzujących fraz fortepianu. Narracja znów wybiera się na wzniesienie, ale droga doń wydaje się dość wyboista.

 


DWBH  Don’t Worry Be Happy (Intrication, CD 2021)

Pod wyżej wskazaną nazwą własną odnajdujemy świetnie nam znanego trębaczka austriackiego Franza Hautzingera, jego życiową partnerkę, francuską wokalistkę i klarnecistkę Isabelle Duthoit oraz dwóch francuskich muzyków, których spotykamy po raz pierwszy, ale … dziś nie ostatni - Pascala Brecheta na gitarze elektrycznej oraz Thierry’ego Waziniaka na perkusji i instrumentach perkusyjnych. Dodajmy, iż dwaj ostatni są tu także wydawcami, w ramach nowego labelu z muzyką improwizowaną. Zamieszczona na albumie dalece swobodna improwizacja podzielona została na siedem części z tytułami i trwa łącznie 62 minuty (miejsce i czas akcji nieznane).

Płyta o jakże wesołym tytule zaczyna się z wysokiego C, wbija w fotel i naprawdę dużo obiecuje w zakresie tak zwanego ciągu dalszego! Od pierwszego dźwięku kolektywna, zwarta, gęsta narracja – trębackie preparacje, drobiazgi na gitarowych przetwornikach, bystry, lekko zawieszony drumming i głos, przypominający świergot upalonego wróbla, który po czasie zdaje się zlewać z klarnetowymi frazami, także dbającymi o poziom brzmieniowej dyfuzji. Muzycy kreują dynamikę ekspozycji, a także stymulują nasze emocje w stopniu ponadnormatywnym. Ekspresja sięga chwilami freejazzowego wzniesienia, a głos, który zdaje się mieć tu sto twarzy, w każdej chwili zdolny jest zaskoczyć i dodatkowo ubarwić tę krwistą improwizację.

Kwartet bystrych improwizatorów niestety nie jest w stanie utrzymać tak wysokiego poziomu intensywności do końca płyty. Każda z kolejnych sześciu improwizacji pełna jest intrygujących, chwilami naprawdę udanych dźwięków, ale też każda z nich wydaje się być delikatnie przegadana i po prostu zbyt długa. Dobrze nam znana teoria, iż swobodna improwizacja winna trwać nie więcej niż 40 minut, i tu znajduje swój jakże praktyczny wymiar. Niemniej warto podkreślić, iż bardzo nam się podoba to, co wyczynia Duthoit ze swym głosem (choćby część trzecia) i zadziornym klarnetem (część czwarta), walory Hautzingera są nam powszechnie znane, z kolei Waziniak dobrze dba o dramaturgię, często trzyma narrację w trybie suspended, nigdy nie proponuje nazbyt wielu dźwięków. Wreszcie Brechet, gitarzysta silnie siedzący w jazzie i fussion, być może w kilku momentach mógłby bardziej poskramiać swoją kreatywność. Reasumując – gdyby płyta zakończyła się tuż po czwartej, prawie 16-minutowej improwizacji, chwilami skrzącej się pikantnym, elektroakustycznym posmakiem, nikt by nam tym nie stracił.

 


Duo Libertaire  Hint Of Monk (Intrication, CD 2021)

Dwóch Francuzów z poprzednio omawianej płyty zostaje z nami. Thierry Waziniak (perkusja, instrumenty perkusyjne) oraz Pascal Brechet (gitara) zapraszają tym razem na bardzo swobodne … reinterpretacje utworów Theloniusa Monka. Jedenaście części, 45 minut z sekundami, miejsce i czas nagrania ponownie nieznane.

Frywolna, jazzowa gitara, która zna doskonale historię gatunku i równie swobodna perkusja, podobnie jak na poprzedniej płycie, dobrze dbająca o dramaturgię spektaklu, często bazująca na intrygującym suspensie. Muzycy płyną strumieniem monkowskich melodii, udanie je cytując lub sugerując dalece luźne z nimi skojarzenia. Bystrze łapią dynamikę i przewrotną melodykę tak charakterystyczną dla kompozycji amerykańskiego pianisty. Budują opowieść, która mogłaby być świetnym soundtrackiem do filmów noire lub starej, francuskiej Nowej Fali. Ich interpretacje Monka zdają się być pokrętnie abstrakcyjne, jak i definitywnie proste niemal w tej samej frazie. Kreują narrację, którą z całą pewnością zaliczyć winniśmy do jazzowego chill-outu, niepozbawioną jednak nerwu improwizacji, wszak to ona jest głównym narzędziem pracy obu Francuzów.

W trzecim utworze proponują swoją autorską impresję, która wydaje się być kolejnym monkowskim evergreenem. Ciekawie brzmią w piątej odsłonie, gdy talerze zaczynają rezonować, a gitara śpiewa swobodnymi flażoletami. W interpretacji jednej z najlepszych melodii Monka Trinkle Tinkle artyści stosują przewrotne metrum i świadomie uciekają od oryginalnej konstrukcji rytmicznej. W końcowych piosenkach gitarzysta koncentruje się na eksponowaniu tematu (czego na ogół nie czynił w pierwszej części płyty), perkusista zaś swawoli na całego. Ot, taki taniec wyzwolonych bikiniarzy!

 


I/O: Carlos Santos & Ulrich Mitzlaff  Studies on Colour Field Modulation (Creative Sources, CD 2021)

Czas na obiecaną Portugalię! Studio w podlizbońskim Algés - Orquestra de Câmara Portuguesa (OCP), wrzesień ubiegłego roku, a w nim dwóch muzyków: Carlos Santos – elektronika i obiekty oraz Ulrich Mitzlaff – violonczello (połączenie skrzypiec i wiolonczeli) i obiekty. Panowie improwizują w dwóch częściach, a całość trwa niewiele ponad 35 minut.

Swoją jakże błyskotliwą przygodę elektroakustyczną muzycy rozpoczynają w mgławicy szumów i szmerów. Opowieść z jednej strony pachnie niemal field recordingiem, z drugiej zaś jest zapewne efektem działań elektroniki i być może live processingu. Po niedługiej chwili domyślamy się, iż część dźwięków dociera do nas wprost z gryfu strunowca. Pojawiają się akcenty percussion i dźwięki smyczka, który ociera się o struny. Tworząca tło elektroniczna poświata zdaje się brzmieć w tym momencie nad wyraz akustycznie. Miztlaff raz za razem wrzuca do strumienia narracji nowe elementy, a praca Santosa sprawia, iż słyszymy dwa, a nawet trzy wątki narracji generowane przez instrument strunowy, pozostające na różnym etapie elektroakustycznego rozwoju. Z czasem rośnie też ilość drobnych, pure elektronicznych dźwięków. Artyści bardzo udanie zarządzają tu dramaturgią. Ich opowieść wspina się na drobne wzniesienia, czasami pogrąża się w melancholijnych dolinach, ale nigdy nie nudzi. Opowieść budują zarówno drobne, szarpane frazy pizzicato, jak i długie, barwne drony multiplikowanego arco, brzmiące niczym chłodny ambient. Na koniec mamy jeszcze samplowane ludzkie glosy i post-barokowe frazy strunowca, płynące w onirycznej aurze elektroniki.

Druga improwizacja w swej początkowej fazie wydaje się być nad wyraz filigranowa. Kreują ją smyczek, który delikatnie pociera o struny i być może także o pudło rezonansowe oraz niemal imitacyjne dźwięki elektroniki. Całość przypomina spacer po zamglonym lesie, tuż przed świtem. Po pewnym czasie frazom strunowca udaje się wydostać na powierzchnię elektronicznej narracji. Uroczo piłowane struny zaczynają swoją pieśń pożegnalną. Oto mroczna post-elektronika dobywana wprost z pajęczastego strunowca, który zdaje się mieć nieskończoną ilość macek. Na finał rzeczona elektronika lepi się w intrygujący dron, a violoncello kreśli smugi cienia.

 


Il Sogno  Graduation (Gotta Let It Out and Auand Records, CD/2LP 2021)

Na standardowej płycie kompaktowej, wedle osiągnięć współczesnej techniki, mieści się mniej więcej 79 minut i 57 sekund muzyki. Trio Il Sogno zdaje się, że pomieściło na swojej nowej płycie niemal dokładnie tyle dźwięków. W każdym razie mamy na niej piętnaście impro kompozycji utrzymanych w duchu łagodnej psychodelii i całkiem bystrego fussion jazzu. Poznajmy muzyków: Emanuele Maniscalco – wurlitzer, syntezator, Tomo Jacobson – kontrabas oraz Oliver Laumann – perkusja, instrumenty perkusyjne. Nagranie z października 2019 roku, zarejestrowane we włoskiej Brescii i jej Teatrze Wielkim.

Graduation jest po prawdzie nagraniem niebywale długim, ale wiele wskazuje na to, iż przyjęta przez muzyków koncepcja stylistyczna broni się tu od pierwszego dźwięku do owej osiemdziesiątej minuty. W każdym razie pomyślunku i kreatywności nikomu nie brakowało w trakcie tej żmudnej, chwilami wyczerpującej podróży. Już początek kreśli nam ramy wydarzenia – kontrabasowy smyczek, który po introdukcji zamienia się w żywe, srebrzyste pizzicato, cały arsenał środków pianisty, który niemal od startu rysuje tu linię melodyczną, często kreując dwa, a nawet trzy wątki narracyjne, wreszcie perkusja, która robi to, co do niej należy, czyli dba o właściwy kierunek podróży. Muzycy pośród tysiąca pomysłów i melodii, jakie przewijają się przez całe nagranie, raz za razem wrzucają do tygla narracji pałkę dynamitu, siejąc niepokój, szyjąc improwizacje dalece nerwowym ściegiem. Śmiało uciekają wtedy w psychodelię, tudzież frazy pełne tajemniczości, stawiające dramaturgiczne znaki zapytania. Tak dzieje się choćby w utworze drugim i zwłaszcza piątym, który jest długą, ponad dziesięciominutową, poszarpaną i jakże stylową, niemal stuprocentową improwizacją. Dużo kreatywnej nerwowości odnajdujemy także w utworze czternastym.

Il Sogno lubi też zaskakiwać niemal biesiadną melodyką, nie boi się struktur rytmicznych idealnie nadających się do tańca i śpiewania. W takiej estetyce pozostaje trzecia piosenka, a zwłaszcza niemal wodewilowe zakończenie, lekkie jak puch pod spódnicą korpulentnej baletnicy. Wszakże chlebem powszednim tej edycji tria jest fussion jazz. W tej stylistyce utrzymana jest większość kompozycji, w tych ramach świetnie pracują wszelkie klawiatury, jakich używa pianista, a sekcja kontrabasu i bystrej perkusji płynie strumieniem pełnym wyłącznie udanych fraz. Tu za przykłady mogą posłużyć kompozycje numer cztery, sześć, siedem, czy dziewięć. Podoba nam się także kompozycja dziesiąta, która smakuje dark ambientem. Z kolei jedenastka świetnie zmieściłaby się na soundtracku do serialu wszechczasów, czyli lynchowego Twin Peaks.

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz