wtorek, 21 września 2021

Hung Mung! The Place Of Dead Roads!


Barcelońska formacja, której nazwa sławi imię chińskiego boga chaosu Hung Mung, debiutowała fonograficznie w styczniu ubiegłego roku. Działo się to na srebrnym krążku kompaktowym w naszej krajowej, iberyjskiej serii wydawniczej. Owa płyta, to jednak ledwie początek góry lodowej! Dziś, u progu jesieni kolejnego roku grupa dostarcza nam już swoje … ósme wydawnictwo (wszystkie kolejne dostępne jedynie w plikach elektronicznych w zacnych szeregach Discordian Records). W tak zwanym międzyczasie grupa udanie koncertowała w Polsce, na poznańskim Spontanicznym Festiwalu, a u progu nowego roku rozrosła się już na stałe z tria do rozmiarów kwartetu.

Nagrania z najnowszej płyty The Place Of Dead Roads pochodzą dokładnie z tej samej sesji, w trakcie której powstały nagrania do poprzedniego albumu The Art Of Chaos. Jeśli pierwszy rzut dźwięków z owej płodnej sesji studyjnej jawił się nam jako całkiem dynamiczny, o tyle ten najnowszy tonie w półmroku zmysłowych, jakże powolnych improwizacji. Oto Hung Mung i jego dźwiękowe yang & ying.

 


Pierwsza improwizacja tkana jest z drobnych, niemal filigranowych fraz, które budzą się do życia doposażone w sporą porcję echa. Muzycy prowadza skromne gry rozpoznawcze, badają wzajemnie swoje skłonności do kreacji. Syczące tło, będące zapewne efektem pracy syntezatora, ślamazarna, post-rockowa gitara, równie ślimaczy tryb pracy perkusji i saksofon, który zdaje się brzmieć niczym zepsuta sygnałówka. Na tym etapie utworu pęcznieje głównie flow kreowany przez syntetykę, sprawiając, iż cała opowieść zaczyna pachnieć post-industrialnie. Niewielkiej porcji oliwy do ognia dolewają także udane dialogi tejże syntetyki z budującym coraz większe emocje saksofonem. Całość przypomina wszakże mroczną meta balladę, zatopioną w brzmieniach post-rocka i matowej elektroniki.

Druga opowieść przenosi nas na kilka minut do świata typowych dla sceny barcelońskiej fake sounds. Mnożą się pytania, kto odpowiada za dany dźwięk, w jakich okolicznościach powstaje dźwięk kolejny. Coś stuka, coś rezonuje, coś szumi i oddycha czerstwym, brudnym powietrzem. Ślimacze tempo improwizacji wcale nie sprzyja ocenie zastanej sytuacji fonicznej. Ów niemal programowy brak dynamiki zdaje się być efektem dużej konsekwencji i determinacji muzyków w budowaniu swobodnej improwizacji. Pozostaje nadstawiać uszu i zastanawiać się, kto kryje się za tymi coraz bardziej frapującymi dźwiękami. Zatrważająco piękny dysonans poznawczy dobrze koreluje tu z niemal medytacyjnym charakterem całej improwizacji. Frazy budowane na zaciągniętym hamulcu ręcznym wydają się smakować nam równie dobrze, jak salwy ekspresji, którymi ten skład raczył nas na swojej poprzedniej płycie, powstałej wszak tego samego dnia.

W trzeciej improwizacji muzycy na moment opuszczają jaskinie złych mocy i wyjątkowo powolnych narracji. Intensywnie drżące perkusjonalia i nieśmiało podśpiewujący saksofon czynią duetowe wprowadzenie. Po niedługiej chwili pozostałe instrumenty także wchodzą w ów tygiel niespodzianek – elektronika syczy, a gitara znajduje garść całkiem jazzowych zagrywek. Tempo opowieści wydaje się być bardziej żwawe, a nowe porcje ekspresji znaczą kolejne fazy utworu. Na finał tej części dramatu gitara łapie pod koła nieco rockowych emocji, a syntezator nabiera niespodziewanej taneczności. Utwór ostatni na powrót wtłacza nas do mrocznej komnaty dramaturgicznej powolności. Pierwsze dźwięki być może pochodzą ze strony perkusjonalii, być może są jednak efektem pracy syntezatora. Dźwięki saksofonu giną w głuchej przestrzeni echa. Flow ponownie przechodzi w tryb niezobowiązującej medytacji. Uroczy suspens, niemal rytualne zawieszenie narracji, która leniwie czeka na tak zwany ciąg dalszy. Opowieść wydaje się zmierzać delikatnie ku górze, tak przynajmniej stara się frazować saksofon. Gitara najpierw broczy po kolana w dark ambiencie, potem ślimaczy się post-rockowymi frazami. Garść niespodzianek serwuje perkusjonalny arsenał dźwięków niemożliwych. O tło znów udanie dba syntezator, który także teraz nie ma zamiaru wychodzić przed szereg i ciągnąć improwizację za uszy. Woli pozostawać w tyle i siać dramaturgiczny niepokój. Oto, jak Martwe Drogi zdają się jakże uroczo odwzorowywać mroczną stronę Sztuki Chaosu. Ostatnie dźwięki toną w ciemnościach, płyną długimi strumieniami, które zmierzają donikąd.

 

Hung Mung The Place Of Dead Roads (Discordian Records, DL 2021). Liba Villavecchia – saksofon altowy, Diego Caicedo – gitara elektryczna, El Pricto – syntezator modularny oraz prictar (utwór 4), Vasco Trilla – perkusja, instrumenty perkusyjne. Nagrane w lutym 2021 roku, Heartwork Recordings, Barcelona. Cztery improwizacje, łącznie: 36 minut bez kilku sekund.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz