poniedziałek, 20 kwietnia 2020

John Russell, Olie Brice, Henry Kaiser, Ray Russell! The Dukes Of Bedford!


Otaczający nas świat doprawdy zwariował, a tezy mówiące o jego końcu w obecnym kształcie nie są już wyłącznie domeną szarlatanów i ludzi niespełna rozumu.

W świecie muzyki improwizowanej także dzieje się dość sporo. Muzycy na kwarantannach, podani lockdownowi, nie ustają w kreatywnych działaniach, tudzież metodach pozyskiwania środków na przeżycie.

Dziś przed nami płyta niezwykła! Spotkanie trzech gitarowych weteranów bardzo szeroko rozumianej muzyki improwizowanej i młodego (wciąż!) kontrabasisty, nie dość, że zdaje się być artystycznie fascynujące, to jeszcze jego dźwiękowy efekt został nam upubliczniony (co prawdy tylko w formie plików), dokładnie w … 13 dni od daty rejestracji nagrania. Tak, świat definitywnie zwariował!

John Russell, Henry Kaiser i Ray Russell na gitarach akustycznych i elektrycznych (przy czym ten pierwszy częściej korzysta z akustycznej, pozostali dokładnie odwrotnie!) oraz Olie Brice na kontrabasie. Nagranie z londyńskiego Westpoint Studios, z 11 marca br., osiem swobodnych improwizacji - pierwsza w kwartecie, sześć w trio, ostatnia zaś w duecie – łącznie 57 i pół minuty. Wydawcą są połączone siły dwóch labeli - Fractal Music oraz Balance Point Acoustics. Premiera nagrania miała miejsce 24 marca br. Każda z improwizacji ma tytuł zaczerpnięty od imienia i nazwiska jednego z Książąt Bedford (średniej wielkości miasto w Wielkiej Brytanii), na przestrzeni okresu od XIV do XX wieku. Jak się okazuje, prawie każdy z nich nazywał się … Russell!




Jako się rzekło, zaczynamy w kwartecie! Szarpnięcia za struny, plamy elektrycznych dźwięków, gitarowe grepsy, masywny kontrabas. Lewa gitara bez prądu (John), dwie pozostałe naładowane ładunkami elektrycznymi. Każdy z instrumentów brzmi inaczej, barwiąc narrację dodatkową urodą. Kontrabas trzyma szkielet opowieści (ma swoje efektowne pięć sekund!), gitary harcują, od surowego mięsa strun po post-psychodeliczne igraszki. Mocne otwarcie płyty! Druga improwizacja, już w trio (odpoczywa Ray), budowana jest przez dwie gitary akustyczne i kontrabas, początkowo traktowany techniką pizzicato, potem zmysłowym arco. Brice czyni same cudy, gitarzyści trochę się ścigają, ale szybko osiągają dramaturgiczny konsensus. Finał pełen niuansów, ale i efektownych … grzmotów.

W trzeciej części odpoczywa Henry. Na lewej flance efektowna akustyka, na prawej psychodelizująca gitara podłączona pod skromny prąd. Dudniący bas i gitary w repetycji. John bystrze improwizuje, Ray plami dywan niebanalnymi dźwiękami – obaj muzycy w swobodnej narracji poszukują się wzajemnie odrobinę po omacku, ale dramaturgiczna nieśpieszność całości zwiększa szanse na powodzenie przedsięwzięcia. W kolejnej opowieści odpoczywa znów Ray. Najdłuższa, trwająca niemal kwadrans narracja skrzy się prądem i wyładowaniami atmosferycznymi. Bukiet zwinnych preparacji, nietypowych, gitarowych brzmień. Wszystkie instrumenty zdają się przypominać post-nuklearne mutacje kontrabasu! John wchodzi na poziom psychodelii, jakiej być może jeszcze nigdy u niego nie słyszeliśmy! Henry dla kontrastu odmienia gitarowe fussion przez wszystkie przypadki. Rockowa rebelia na tle hałaśliwego, traktowanego smyczkiem kontrabasu. What a game! Moc gitarowego zgiełku i niemal barokowej zadumy dużego strunowca. Po dziesiątej minucie burza sprzężeń i … ambientu. Gitary dyskutują namiętnie, ale smyczek zwinnym dronem gasi zdecydowanie najpiękniejszy fragmenty płyty!

Piąta improwizacja (Henry odpoczywa), to łagodne slow motion dwóch gitar, jednej akustycznej, drugiej … też jakby akustycznej. Kontrabas próbuje mącić spokój kolegów, ci zaś, łobuziaki, nabierają bluesowego kolorytu, a Ray nawet teksańskiego! W szóstej części, być może w nagrodę, Ray odpoczywa, a pozostali muzycy proponują nam w pełni akustyczną opowieść. Flow zdaje się być bardziej abstrakcyjny niż do tej pory – piękno wyjątkowo surowych strun, skromne pizzicato. Dopiero na koniec tej części muzycy dokładają nieco ognia do swojej wypowiedzi, bawią się w efektowne przeciąganie liny. Siódma opowieść i zgodnie z prawej serii, to Henry odpoczywa. Minimalistyczny, akustyczny flow, do którego dopiero na pewnym czasie dołącza gitara elektryczna Raya, ale daleko jej do rockowej ekspresji. Napięcie post-psycho-ambient buduje także półdron kontrabasu. Krótki, ale bystry epizod!

Czas na finałową improwizację. Tylko dwie gitary – Johna i Henry'ego – ale za to z dużą dawką prądu! Na wejściu proponują nam brudną balladę dla szczęśliwych straceńców. Prąd skrzy się na gryfach, fonie poddawane są modulacjom. John nabiera bluesowego posmaku, Henry tańczy niczym upalona baletnica. Po paru chwilach muzycy, całkiem zgodnie, czynią odważny krok w kierunku hałasu. Garść psychodelii, post-rockowe ornamenty, odrobina smutku pomiędzy strunami, ale wszystko zatopione w gęstej strukturze narracji. Finałowe wybrzmiewanie półambientowymi plamami pięknie podsumowuje ten wyjątkowo intrygujący guitar summit!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz