piątek, 20 grudnia 2024

The New Wave Of Jazz’ Axis: Tonus! Lemadi Trio! Transition Unit! Verhoeven Quintet!


Belgijski label New Wave Of Jazz, dowodzony przez Dirka Serriesa, zamyka rok bieżący sześcioma wydawnictwami. O dwóch styczniowych premierach pisaliśmy sto lat temu, jak zwykle ciepłymi i nasyconymi radością z odsłuchu słowami. Dziś czas na cztery premiery jesienne.

Szaro-białe okładki NWOJ towarzyszą nam już od dekady, ale od roku ubiegłego Dirk proponuje nam także okładki czarno-białe, zdobione artystycznymi zdjęciami Martiny Verhoeven, a wszystko pod nowym szyldem, rodzajem sublabelu o nazwie Axis. Wszystkie jesienne premiery, to właśnie dzieła opatrzone tą nazwą własną.

W gronie artystów na każdym premierowym krążku odnajdujemy niemal te same nazwiska, w układzie instrumentalnym również zaskakująca koherentność. A jednak każde z nagrań jest inne. Tonus, to tradycyjnie abstrakcyjny post-minimalizm, trzy pozostałe, to swobodny, niczym nieskrępowany post-jazz, z odmiennym wszakże poziomem intensywności – od zmysłowej kameralistyki po erupcje gorącego free jazzu. So, what ever you want!



 

Tonus Analog Deviation (CD, 2024)

Studio domowe, Brecht, sierpień 2023: Dirk Serries - archtop guitar, Benedict Taylor – altówka, także w wersji połamanej oraz Martina Verhoeven – fortepian. Dwie improwizacje, 52 i pół minuty.

Idea minimalistycznego improwizowania pod nazwą Tonus towarzyszy artystycznej drodze Dirka Serriesa od lat. W wymiarze personalnym miała tysiące twarzy i tyleż konfiguracji – od małych składów do sporych rozmiarów orkiestr. Świetnie pamiętamy Oktet, jaki performował na Spontanicznym Festiwalu dokładnie pięć lat temu. Tegoroczna edycja Tonusa powraca do ulubionej chyba formy trzyosobowej i proponuje nam … dalece temperamentną i reaktywną wersję, która zdaje się sytuować na przeciwległym biegunie ekspresji i intensywności w stosunku do przywołanego, poznańskiego Oktetu. Emocje, emocje, emocje, i któżby je kojarzył w Tonusem?

Pierwsza z wielominutowych improwizacji rozpoczyna się w aurze definitywnie minimalistycznej. Altówka zgrzyta, jęczy, z bólem wydaje nawet najdrobniejszą frazę, z oddali docierają strzępy dźwięków fortepianowych strun, a półpętle z gitary przypominają drobne koraliki w pieczołowicie kleconym paciorku. Frazy Martiny i Benedicta wydają się teraz wyjątkowe mroczne, jedynie leniwe podrygi Dirka pochodzą z wyższych warstw narracji. Mimo typowych dla Tonusa charakterystyk opowieść ma zaskakująco linearny kształt, a interakcje pomiędzy artystami są nad wyraz częste. Pianistka potrafi uderzać w struny lub klawisze z intrygującą intensywnością, altowiolinista nie skąpi zwinnych post-melodii, a akcje gitarzysty chętnie przyjmują postać rozbudowanych konfiguracji akordów. W tej części albumu szczególnie urocze są okolice trzynastej minuty, wypełnione plejadą fraz preparowanych. Z kolei w okolicach osiemnastej minuty muzycy wchodzą w zwinne interakcje cedząc przez zęby doprawdy filigranowe porcje fonii, obtaczane krótkotrwałymi plastrami ciszy.

Koncepcja generowania nanofraz zdaje się wypełniać także start drugiego seta. Muzycy reagują tu na siebie metodą zbliżoną do naszej ulubionej call and response. Z czasem pojawiają się drobne zarysy rytmu, będące efektem gitarowych repetycji Serriesa. Wokół krążą obłoki szmerów i szumów, na ogół od Verhoeven, nie brakuje też pojękujących fonii od Taylora. Czuć posmak bluesa, słychać dźwięk fortepianowych klawiszy. Nim upłynie kwadrans muzycy serwują nam coś na kształt eskalacji, szukają dynamiki, zaczepiają się wzajemnie, wchodzą w nieustanne, post-kameralne zwarcia, choć bywa, że ich narzędziem zbrodni jest pojedynczy dźwięk. W końcowej fazie improwizacji na gryfie gitary pojawia się smyczek. Każdy strzyga teraz uszami i zachęca partnerów do wzmożonych interakcji, a improwizację wieńczą zagrywki definitywnie dalekie od tonusowej idei minimalizmu.



 

Lemadi Trio Canonical Discourse (CD, 2024)

Studio domowe, Brecht, marzec 2024: José Lencastre – saksofon altowy, Dirk Serries - archtop guitar, Martina Verhoeven – crumar piano. Cztery improwizacje, 54 minuty.

To portugalsko-belgijskie trio ma nazwę własną od swych narodzin, a prezentowane nagranie jest drugim w jego dorobku. W warstwie muzycznej zdaje się być post-jazzem, który świetnie czuje się w kameralnych okolicznościach, zdobiony plejadami smakowitych lub bardzo smakowitych dźwięków preparowanych. W zakresie brzmienia nie bez znaczenia jest fakt, iż pianistka nie korzysta tu z grand piano, ale bardziej filigranowego crumar piano.

Pierwsze dwie improwizacje stanowią o jakości całego przedsięwzięcia. Obie są silnie reaktywne, wyczulone na drobiazgi, szyte dobrymi pytaniami i jeszcze lepszymi odpowiedziami. Obie rodzą się w mroku zaniechania, pełne są preparowanych dźwięków, szczególnie ze strony pianistki. Grane na wdechu, symbiotyczne frazy budują tu kolektywny flow bez zmrużenia oka. W momentach, gdy Verhoeven przenosi się na klawiaturę, artystów natychmiast dopadają emocje free jazzu. W chwilach wystudzenia ich narracja nabiera nostalgii, rezonującej poświaty i wykwintnej, saksofonowej post-melodyki. W pierwszej odsłonie warto także odnotować imponujący brzmieniowo duet inside piano i gitarowego smyczka, z kolei w drugiej szczególnie udane są fragmenty perkusjonalnego piana i niemal rockowej gitary, którym wtóruje rozkrzyczany saksofon.

Początek trzeciej opowieści spoczywa na barkach gitarzysty. Pianistka stuka po pudle rezonansowym, a saksofonista cedzi kolejne, melodyjne frazy. Narracja dość szybko nabiera free jazzowych rumieńców, po czym zastyga w ciszy rozmodlonego inside piano. Druga faza tej improwizacji okazuje się dość przewidywalna. Post-jazzowa powolność, dbałość o czystość frazy, rodzaj dramaturgicznego rozdroża. Ostatnia improwizacja ma nieco molowy klimat, ale w zakresie emocji, jakie budzi, bliżej jej do poprzedniczki niż do dwóch pierwszych, nasączonych wyjątkową jakością opowiadań. Wyważony, dobrze zbilansowany chamber jazz towarzyszy już nam do końca albumu, który z pewnością mógłby być o kilka minut krótszy.



 

Transition Unit Face Value (CD, 2024)

Estúdio Timbuktu, Lizbona, maj 2023: José Lencastre – saksofon altowy i tenorowy, Rodrigo Pinheiro – fortepian oraz Dirk Serries - archtop guitar. Sześć improwizacji, 51 minut.

Kolejne trio także ma nazwę własną, skład instrumentalny niemal bliźniaczy z poprzednim, powstało wszakże w Lizbonie, a w rolę pianisty (grand piano!) wcielił się świetnie rozpoznawalny w naszej części świata Rodrigo Pinheiro. Być może za przyczyną preferencji estetycznych tego ostatniego nagranie zdecydowanie sytuuje się w jazzowym klimacie, z pewnością zasługę na miano kategorii open, ale wycieczki w kierunku soczystego free nie należą tu do rzadkości.

Improwizacja otwarcia śmiało zasługuje na miano dostojnie kroczącego chamber jazz – odrobina mroku, gitarowy smyczek i bardziej linearnie frazujące piano z klawisza. Druga opowieść startuje z pozycji wystudzonej ballady, kończy zaś w oparach rzęsistego, dynamicznego jazzu. Muzycy stylowo kooperują, a wszystkie elementy ich gry zdają się idealnie do siebie pasować. Od opowieści trzeciej emocje zaczynają rosnąć. Gitara śle kilka post-rockowych zadziorów, wystudzone piano łapie rytmiczny pazur free jazzu, podobnie jak melodyjny, zalotny, a jednak czupurny saksofon. Wszakże najciekawiej jest na spowolnieniu, gdy pianista proponuje intrygującą ekspozycję wspierając się gitarowymi zdobieniami.

W czwartej odsłonie artyści dokładają do obrazu całości garść nowych elementów – ambientowe tło, rezonujące frazy inside piano i bolesny tembr dęciaka. Mroczna, budowana długimi pociągnięciami pędzla narracja najpierw wytacza kameralny arsenał, potem zmyślnie ucieka w dynamiczny free jazz. Świetne momenty notuje tu saksofonista, który bierze na swoje barki odpowiedzialność za kształt całej improwizacji. Piąta historia tkana jest znów bardzo kolektywnie i odbywa drogę od kameralnego, spokojnego otwarcia, po intensywne, post-jazzowe rozwinięcie. I znów na wiele ciepłych słów zasługuje saksofonista. Końcowa opowieść jest silnie unerwiona i nasączona intrygującą tanecznością. Lekka, bystra, bez jednego zbędnego dźwięku. Dużej w niej melodii, niemal rockowe zagęszczenie oraz nostalgiczna, dość wolno postępująca finalizacja.



 

Martina Verhoeven Quintet Indicator Light – Live at Paradox 2023 (CD, 2024)

Paradox, Tilburg, luty 2023: Gonçalo Almeida – kontrabas, Onno Govaert – perkusja, Dirk Serries – gitara, Martina Verhoeven – fortepian oraz Colin Webster – saksofon altowy. Jedna improwizacja, 43 i pół minuty.

Ten międzynarodowy kwintet znamy doskonale, podobnie jak każdego z artystów z osobna. Nagranie koncertowe z tilburskiego Paradoxu nie wnosi zatem nic nowego do naszej wiedzy o współczesnej muzyce improwizowanej o silnie free jazzowych korzeniach, ale słucha się tej erupcji kolektywnej i indywidualnej kreatywności doprawdy wyśmienicie.

Inauguracja koncertu jest spokojna, minimalistyczna i opiera się w dźwiękach gitary i kontrabasu. Nerwowa perkusja i plamy inside piano pojawiają się po dwóch minutach, a zaraz potem ciepły, jazzowy tembr saksofonu. Kwintet bez zbędnej zwłoki wchodzi w tryb marszowy nasączony swingującymi synkopami. Gdy szefowa bandu przechodzi na klawiaturę, formacja bez trudu sięga po free jazzowe atrybuty. Dzięki temu, jeszcze przed upływem dziesiątej minuty, scena płonie ogniem soczystej wymiany uprzejmości. Pierwszy stopping jest dość gwałtowany i szybko przenosi nas do kameralnych, mrocznych otchłani zdobionych dwoma smyczkami, dętym dronem, pianistycznym drżeniem i perkusjonalnymi igraszkami. Rozhuśtana narracja, wsparta na mantrującym smyczku kontrabasu, sprawnie powraca do wysokiego poziomu ekspresji sprzed kilku minut. Nim upłynie dwudziesta minuta na scenie ma już miejsce prawdziwa rzeź niewiniątek.

Kolejne stadium koncertu nie jest typowym wystudzeniem, a raczej umiarkowanie ekspresyjną, jazzową akcją w wykonaniu saksofonowego trio, a niedługo potem kwintetu. Trzecią dziesiątkę minut wieńczy z kolei fragment, którą śmiało możemy uznać za jeden z najbardziej urokliwych momentów koncertu. Na tle dogrywającego dęciaka rodzi się filigranowe duo gitarowego smyczka i dźwięków z samego dna pudła rezonansowego fortepianu, które po kolejnych kilku chwilach uzupełnia kontrabasowy smyczek. Owe chamber games z czasem ewoluują w kolejną tego wieczoru swingującą ekspozycję, zarówno w wersji pełnej, jak i bez udziału saksofonu. Ostatnie pięć minut spektaklu, to czas na prawdziwą eksplozję mocy. Każdy dociska teraz gaz i sprawia, iż rzeczywistość po obu stronach sceny staje w ogniu aż po kres wydarzenia.




wtorek, 17 grudnia 2024

Discordian Records strikes again: Ingel Rild! Cirera, Caicedo, Garrabella & Ponsa!


Kataloński Discordian Records dostarczył w tym roku osiem smakowitych albumów, z których przynajmniej trzy wylądują na naszym rocznym podsumowaniu i staną się jednymi z 50 powodów, dla których ów szalony okres w dziejach wszechświata warto będzie zapamiętać. Jeśli przypomnimy sobie kilka innych wyśmienitych płyt wydanych tego roku w Barcelonie i okolicach, a opublikowanych w innych wydawnictwach, teza o wyjątkowości muzyki improwizowanej, jaka powstaje na tamtych ziemiach, tradycyjnie nie będzie podlegać dyskusji.

Dziś sięgamy po dwie ostatnie nowości DR. A na nich same znajome nazwiska, równie znajome instrumentarium, tudzież brzmieniowe koincydencje, a jednak – oba albumy definitywnie polecamy Waszej wnikliwej analizie słuchowej – znów dacie się zaskoczyć! Nie może być inaczej, wszak Barcelona makes the world go round!



 

Ingel Rild Extreme Entity Workout (DL, 2024)

Don Malfon – preparowany saksofon barytonowy i altowy oraz El Pricto – syntezator modularny. The Golden Apple, Barcelona, maj 2023. Dziesięć utworów, 38 minut.

Malfon i Pricto nagrali razem mnóstwo płyt, ale jako duet debiutują. Na studyjne spotkanie w Złotym Jabłku przygotowali trzy koncepcje improwizacji (obleczone w zwarte tekstury), każdej z nich nadając tytuł. Wątek pierwszy, pełen pięknych, noise’owych rzygowin, ma tu aż pięć odsłon, dwa kolejne wątki, silniej skoncentrowane na brzmieniu, rezonansie i budowaniu mrocznego klimatu, odpowiednio trzy i dwie odsłony. Zmyślnie uformowane opowieści trwają od trzech do sześciu minut i, jak to bywa w przypadku wybitnych artystów, nie zawierają jednego zbędnego dźwięku. A nazwa duetu, to anagram Dillingera (po dodatkowy background ideologiczny, oczywiście w pełni diskordiański, zapraszamy do bandcampowego credits).

Rzeczony pierwszy wątek, to kolejne na albumie utwory nieparzyste (z wyjątkiem dziewiątki, za który wskakuje dziesiątka). Są najbardziej zwartymi, dosadnymi emocjonalnie epizodami. Syntezator zgrzyta zębami, kąsa niczym żmija, rozsiewa zło z miną aniołka, z kolei zatubowany saksofon drży, rzęzi, smaga biczem niczym cyrkowy wodzirej. Szorstkie, ostre, ale często imitacyjne frazy są solą tych mikro eksplozji. Baryton potrafi tu szybować, flow syntezatora bywa gęsty niczym napalm o poranku. Zdaje się, że każda fraza, to kolejna wariacja pracy młota pneumatycznego lub świdra górniczego. Jednak wiele z tych opowieści wydaje się całkiem zwiewnych, a poziom hałasu nie zawsze bywa ekstremalny. Wątek drugi moglibyśmy śmiało określić mianem post-industrialnych impresji. Dużo w nich rezonansu, pisku nieszczelnego układu wentylacyjnego, rozsianych po szerokim spektrum narracji akustycznych i syntetycznych plam. Pytania o potencjalne źródło danego dźwięku towarzyszą nam tutaj nieustannie. Wątek trzeci, to narracje, którym najbliżej do gęstego, siarczystego dark ambientu. Leniwe dźwięki lepione z mułu i gliny, długie pociągnięcia pędzlem, czasami zastygle plamy. W każdej z opowieści wątku drugiego i trzeciego, wraz z rozwojem sytuacji dramaturgicznej, muzycy zagęszczają opowieść i czasami tylko krok dzieli ich od poziomu hałasu, jaki dostarczają utwory wątku pierwszego. Album reasumuje piąty wyziew elektroakustycznego krzyku – blasty zmutowanego saksofonu i post-perkusjonalny dygot syntezatora skutecznie rozstawiają nas po kątach. Tak, to nagranie może z nami zostać na dłużej.



 

Albert Cirera/Diego Caicedo/Javi Garrabella/Enric Ponsa Nocturna Discordia #269 (DL, 2024)

Albert Cirera – saksofon tenorowy i sopranowy, Diego Caicedo – gitara elektryczna, Javi Garrabella – bas elektryczny oraz Enric Ponsa – perkusja. Soda Acústic, Barcelona, listopad 2021. Trzy improwizacje, 42 minuty.

Mięsisty, permanentnie preparowany saksofon i prawdziwie elektryczne, gitarowo-perkusyjne uzupełnienie do kwartetu, to narzędzia pracy muzyków, który trzy lata temu zwarli szyki w ramach tradycyjnego, cotygodniowego improwizowania w Soda Acústic. Dwie pierwsze opowieści trwają po mniej więcej dziesięć minut. Ta trzecia, jak nietrudno policzyć ponad dwudziestominutowa, to esencja koncertu – wielobarwna, emocjonalna, wypełniona po brzegi naszymi ulubionymi, typowo barcelońskimi fake sounds.

Pierwsza improwizacja ma dwie fazy. Początkowo przypomina trzeszczący post-jazz, szyty preparowaną tubą saksofonu tenorowego, zgrzytającą gitarą i sekcja rytmu, która połyka kilometry w rozważnym marszu. Wokół muzyków systematycznie narasta chmura podprogowej psychodelii. Mniej więcej w połowie utworu kwartet schodzi do podziemia. Syntetyczny szum z basówki, rezonująca tuba, gitarowe plamy i punktowy post-drumming budują klimat mrocznego niedopowiedzenia. Druga improwizacja ma podobną strukturę, lepi się z preparowanych fraz dęciaka i gitary, przenoszonych do kolejnych etapów narracyjnego wtajemniczenia twardo brzmiącymi akcjami basu i perkusji. Faza wytłumienia syci się tu nade wszystko gitarowym pogłosem, a próba powrotu do wzmożonej ekspresji zostaje tym razem zwieńczona powodzeniem.

Trzecia, kluczowa dla dramaturgii dzieła narracja pleciona jest w fazie startu z drobnych, na ogół zniekształcanych fraz. Mroczna aura sprzyja rozbudzaniu kreatywności, a każdy z muzyków dokłada adekwatne trzy grosze. Improwizacja mieni się plejadą dźwięków, których źródła pochodzenia nie jesteśmy w stanie wskazać, a idea fałszywych fonii świeci tryumfy. Po ósmej minucie opowieść na pewien czas staje się duetem saksofonu i perkusji, a nowe szaty przyobleka po kilku kolejnych minutach, tym razem za sprawą post-metalowo brzmiącej gitary. Na etapie rozbłysku narracja zyskuje nowe barwy dzięki saksofonowi sopranowemu, a łamany rytm basu i perkusji intrygująco zapętla i tak już gęstą sieć dźwiękowych interakcji. Zwieńczenie koncertu jest stylowe, skrupulatnie budowane wstecznym odliczaniem aż po ostatnią frazę.




 

piątek, 13 grudnia 2024

The Shrike Records’ collection: Hazard Calls! The Worm Turns! Fulcrum! Good Friday Plowshares Missile Silo Witness! If Only Silence Was Round!


Londyński Shrike Records z dumą wieńczy czwarty rok działalności edytorskiej. Dwadzieścia dwa albumy, a na nich śmietanka brytyjskiej sceny w swobodnych akcjach free impro (na ogół w premierowych zestawieniach personalnych), a także garść okazjonalnych gości z innych części świata. Bezmiar udanych koincydencji dźwiękowych, barwna, jakże konsekwentna linia graficzna (brawa dla Johna Trice’a) i organizacyjna koherentność (brawa dla Marka Daviesa) – wszystko to sprawia, że po ptasie albumy sięgamy zawsze z ogromną przyjemnością.

Dziś zanurzamy nasze receptory słuchu i wzroku w ostatnich pięciu albumach SR, które ukazały się od kwietnia do września bieżącego roku. Na kompaktowych dyskach sami dobrzy znajomi z ofertą swobodnego post-jazzu i mnóstwem ponadgatunkowych naleciałości, z kolei na winylach garść niespodzianek, zarówno personalnych, jak i brzmieniowych – to jakby rodzaj estetycznej awangardy w stosunku do wątku podstawowego wydawnictwa. 

So, welcome to Free London!



 

Alex Ward/ Dominic Lash/ Mark Sanders Hazard Calls (CD, 2024)

Alex Ward – klarnet, Dominic Lash – kontrabas oraz Mark Sanders – perkusja, instrumenty perkusyjne. Lake Street Community Centre, Oxford, kwiecień 2024. Pięć improwizacji, 62 minuty.

Tych artystów słyszeliśmy w tysiącu swobodnie (i nie tylko) improwizowanych konfiguracjach. Ward i Lash grają ze sobą niemal od kołyski, a cała trójka jest znakiem jakości tak wielu sesji nagraniowych i koncertów, iż nie sposób zreasumować tego w kilku słowach. Ich spotkanie z Oxfordu nosi wszakże sporo znamion wyjątkowości. W takim zestawieniu personalnym nie grywali często (jeśli w ogóle), dodatkowo Ward sięga tu jedynie po klarnet, a swą temperamentną gitarę elektryczną pozostawia na backstage’u. Między innym dzięki temu ich soczysta, jakże wytrawna improwizacja zyskuje silnie kameralny sznyt, często zatapia się w czupurnej liryce i chętnie porusza po oceanie wystudzonych emocji. W tej sytuacji scenicznej wszelkie spiętrzenia i drobne wybuchy ekspresji mienią się jeszcze piękniejszymi barwami.

Muzycy podzieli opowieść na pięć odcinków. Cztery pierwsze są kilkunastominutowe, ten ostatni nieco krótszy. Początek jest definitywnie kameralny, a tworzą go nerwowy klarnet oraz zawieszona w czasie i przestrzeni post-jazzowa sekcja rytmu. Narracja jest precyzyjna, nieśpieszna, choć demon free jazzu zdaje się być przyczajony w każdym jej zaułku. Balansuje na krawędzi ekspresji, lepi się z lamentów smyczka, skomleń klarnetu, drżących talerzy i czujnego, punktowego drummingu. Otwarcie drugiej historii tonie w rezonansie, którego porcje dokłada po kolei każdy z muzyków. Leniwa, wystudiowana post-ballada, poruszająca się wężowym krokiem, z czasem przekształca się w koherentny półgalop. Trzeci epizod introdukowany jest jeszcze precyzyjniej. Szum ciszy, szmer talerzy, roztargnione stemple basu w poszukiwaniu dramaturgicznego punktu zaczepienia. Improwizacja najpierw pęcznieje mocą pizzicato, dociera na drobny szczyt, po czym zwalnia niesiona nostalgią arco wprost w mrok wyrafinowanych preparacji. Puenta improwizacja jest na powrót dynamiczna, definitywnie efektowna.

Kolejna opowieść jest nerwowa od pierwszych sekund. Coś trzeszczy na werblu, klarnet prycha z irytacji, bas drży jak osika. Całość przypomina taniec na rozgrzanym dachu. Falująca ekspresja zostaje tu skutecznie stonowana post-barokowym interludium smyczka. W oparach ciszy o nasze emocje dba pogrążony w dronowej ekspozycji klarnet. Ostatnia historia jest najbardziej dynamiczną częścią albumu. Otwiera ją klarnecista pogrążony w oszczędnym rytmie. Podobnie zachowują się drummer i kontrabasista, a wszyscy przypominają roztańczone pasikoniki na wilgotnej, porannej łące. Tempo rośnie, a o wzrost ekspresji dbają nisko osadzony smyczek, klarnet uciekający ku niebu i ruchliwe, perkusyjne szczoteczki. Ów kompulsywny wyziew energii towarzyszy nam do ostatniego dźwięku.



 

Darin Gray/ Pak Yan Lau/ Steve Noble/ Alan Wilkinson The Worm Turns (CD, 2024)

Darin Gray – bas bezprogowy, preparacje, elektronika, Pak Yan Lau – fortepian preparowany, syntezator, toy piano, gong rods, elektronika, Steve Noble – perkusja, instrumenty perkusyjne oraz Alan Wilkinson – klarnet, klarnet basowy, saksofon altowy, głos. Cafe Oto, Londyn, maj 2023. Cztery improwizacje, 40 minut.

Oto sytuacja dość typowa dla SR - koncert muzyków, którzy wcześniej nie improwizowali w zadanej konfiguracji personalnej (z zastrzeżeniem „najprawdopodobniej”) zarejestrowany w londyńskim Cafe Oto. Niebanalny zestaw instrumentalny (niespodzianki możliwe w każdej sekundzie występu), ponadpokoleniowy zestaw artystów i wielokolorowy melanż stylistyk, estetyk i sytuacji dramaturgicznych. Kwartet rozpoczyna definitywnie w kłębach soczystego free jazzu i tamże koncert swój kończy, ale w tak zwany międzyczasie (część druga i trzecia) dzieją się rzeczy doprawdy niezwykłe, śmiało konstytuujące jakość całego przedsięwzięcia.

Rzeczone, free jazzowe otwarcie ewoluuje od agresywnych, ciętych short-cuts po ocean rozległych i ekspresyjnych wydechów. Bas daje na poły syntetyczny background, piano cielesność melodii, klarnet basowy chwile grozy, a perkusja precyzję narracyjną. Opowieść niesie się na ogół efektownymi wzniesieniami, ale nie unika kameralnych dolin. Wilkinson dokłada glos, a każdy z pozostałych garść brzmieniowych niuansów. Początek drugiej części obiecuje wiele i nie zawodzi. Perkusja inicjuje, inside piano zachęca do kooperacji, szeleszczą struny, elektronika snuje się po podłodze, a dęte pomruki dopełniają obrazu onirycznej trwogi sytuacyjnej. Po fazie wznoszenia i opadania improwizacja nabiera rumieńców, niesiona ekspresją klarnetu i porcją fraz preparowanych z każdego ośrodka dźwiękowego. Z czasem wszystko przepoczwarza się w strugę polirytmicznej narracji, niesionej niemal gamelanowym tembrem.

Start trzeciej opowieści trzyma się zadanej estetyki, choć tworzą ją filigranowe akcje inside piano i instrumentów perkusyjnych. Narracja formuje się w drony, w smudze których rozpoznać możemy jedynie brzmienie klarnetu basowego, reszta jest bowiem plejadą fonicznych zagadek. Opowieść balansuje teraz na krawędzi post-jazzu i abstrakcyjnej kameralistyki, okazjonalnie bywa bardzo ekspresyjna. Subtelna elektronika świetnie podkreśla wyśmienite akcje klarnecisty i multimedialnej w tej chwili pianistki. W fazie finałowej tej części koncertu towarzyszą nam dęte rozśpiewanie, smyczek na gryfie basu, szeleszczące inside & outside piano i perkusyjne, tudzież perkusjonalne stemple jakości. Zgodnie z anonsem na ostatnie sześć minut albumu muzycy powracają do estetyki free jazzu, tu lepionej z melodyjnych fraz saksofonu altowego i drżących z emocji basu, piana z klawiatury i perkusyjnej dynamiki. Improwizacja przez kilka chwil wydaje się dość przewidywalna, ale rozdygotany, emocjonalny finał wiele rekompensuje.



 

Rachel Musson/ John Edwards/ N.O. Moore/ Steve Noble Fulcrum (CD, 2024)

Rachel Musson – saksofon tenorowy, John Edwards – kontrabas, N.O. Moore – gitara elektryczna oraz Steve Noble – perkusja. Iklectik Arts Lab, Londyn, grudzień 2023. Dwie improwizacje, 58 minut.

Kolejny kwartet w zestawie shrike’owych nowości dostarcza już samo free jazzowe mięcho! Nie grozi nam wszakże odium przewidywalności, albowiem na scenie (bez oklasków) odnajdujemy czworo na tyle kreatywnych artystów, iż cokolwiek by nie zakiełkowało w ich szalonych głowach, efekt foniczny stawia nas do pionu i każe bez ustanku popadać w zadowolenie.

Umiarkowanie ekspresyjny początek tylko rozbudza oczekiwania. Bas i perkusja tyczą twardy szlak, dęciak swobodnie pokrzykuje, a gitara kłębi się w oparach amplifikacji. Podróż od wystudzonego post-jazzu do korpulentnego free nie trwa tu długo, a jedynym interwałem jest moment kameralnego oddechu w okolicach ósmej minuty. Opowieść pulsuje emocjami, raz za razem podsycanymi akcjami pizzicato & arco kontrabasisty. Dość szybko osiąga szczyt i przenosi ciężar odpowiedzialności na mantrujący smyczek. Tu narracja, wbrew pozorom, staje się jeszcze gorętsza! Zdaje się, że w tym kwartecie każdy może być ogniskiem zapalnym. Wyraźne uspokojenie ma miejsce dopiero po dwudziestej minucie. Muzycy pochylają się wtedy nad pojedynczymi frazami, a opowieść zyskuje tajemniczy, post-bluesowy posmak. Pojawiają się akcenty preparowane, szczególnie ze strony perkusisty i gitarzysty, dosyłających zgrzyty i ambientowe plamy. Finał pierwszego seta, który trwa dłużej niż dwa kwadranse, znów pełen jest kreatywnych akcji z każdej strony, odrobinę wszakże pozbawiony mocy, jaka dewastowała opowieść kilka chwil wcześniej.

Drugi set jest o kilka minut krótszy, w każdym wymiarze nieco inny od pierwszego. Inicjacja prowadzona kolektywnie skupia się na ciszy, szeleszczących przedmiotach, drobnych piskach i obcierkach. Nie brakuje brudu i fraz na poły dronowych. Narracja rozwija się tym razem bardzo powoli, ale konsekwentnie, głównie dzięki pieczołowitości drummera. Moc tym razem idzie nade wszystko od strony gitarzysty, który definitywnie wybudza się z letargu, w jakim przebywał przez dużą część pierwszej odsłony albumu. Muzyk wrzuca rockowy bieg i zaczyna taniec szaleństwa. Niesie kwartet na wzgórze, syci opowieść soczystą solówką godną stadionów świata. Po chwili kameralnego zawahania improwizacja płynie najpierw gęstą strugą power trio, a po powrocie saksofonu pełnowymiarowym power quartet! Następnie scena zostaje oddana na wyłączność saksofonistce. Gdy koledzy wracają, wraca też moc i prawdziwie free jazzowy ogień. W fazie finalizacji najpierw następuje jeszcze większe zagęszczenie, ale bez udziału perkusji, potem – na końcowe trzy minuty - improwizacja przyjmuje postać pożegnalnej post-ballady, której swobodny rytm wystukuje perkusista.



 

Bruce Russell & Thierry Monnier via Fermata Ark Good Friday Plowshares Missile Silo Witness (LP, 2024)

Bruce Russell – gitara, amplifikacje, elektronika, field recordings, rozmowy, tape machine, Thierry Monnier – gitara, amplifikacje, elektronika, Fermata Ark – post-produkcja, aranżacja, syntezatory, elektronika oraz Mark Wastell - tam tam (utwór 2), Dirty Electronics - elektronika (2). Lyttelton, Nowa Zelandia, luty 2020. Dane dotyczące miejsca i czasu post-produkcji nieznane. Cztery utwory, 45 minut.

Album o bodaj najdłuższym tytule w historii labelu zdaje się być także nagraniem najbardziej odległym od typowej dla SR estetyki. Dwie gorące, skąpane w ogniu artyleryjskiego ostrzału gitary elektryczne, słowo mówione, sporo elektroniki na wejściu, ale i etapie post-produkcji, międzynarodowe towarzystwo i jeszcze dalekie Antypody w ramach miejsca realizacji dźwięków bazowych. Dobry Piątek… bez wątpienia zasługuje na miano wydawnictwa szczególnego.

Z dziką i niebezpieczną aurą albumu zaznajamia nas głos z offu i syczenie amplifikatorów. Gitarowy zgiełk, który po chwili opanowuje szerokie spektrum nagrania płynie gęstym wzniesieniem i mulistą doliną, dodatkowo rozsiewany elektroniką realizowaną na żywo i zapewne tą post-produkcyjną. Od awangardy ciężkiego rocka, po abstrakcję swobodnej improwizacji. Sporo dzieje się także na backgroundzie, gdzie królują brzmienia elektroniczne, field recordings, głosy i samplowane komentarze. Incydentalnie pojawiają się akcenty rytmu, ambientowe rozwarstwienia, tudzież psychodeliczne, złowrogie pasma post-dźwięków. Tutaj the sky is not a limit! Przez moment uciekamy w chmurę ptasich igraszek, mówi do nas głos z tekstem, po czym wracamy do hałaśliwego pogorzeliska rocka. Zakończenie pierwszej strony winyla śmiało mogłoby stanowić soundtrack do głośnego w czasach zimnej wojny obrazu The Day After.

Drugą stronę krążka inicjuje gitarowa pętla, dość wysoko osadzona, zaciskająca się na szyi bezbronnej ofiary. W czwartym utworze, drugim na tej stronie, gitary zdają się frazować nieco lżejszym, odrobinę mniej brudnym tembrem. Z jednej strony zgliszcza prog-rocka, z drugiej kolejne stadium gitarowej fermentacji. Syntetycznie rozwarstwiająca się narracja przypomina teraz stłumiony krzyk, a nastrój monotonnej, ale narastającej grozy potęgują zniekształcenia i usterki. Zdaje się, że P.H.Lovecraft czułby się w takim środowisku, niczym ryba w wodzie. Samo zakończenie albumu jest tyleż ambientem, co hukiem kołującego myśliwca. Jeszcze tylko głos z offu dokłada ostatni komentarz.



 

Albert Newton (Charles Hayward/ John Edwards/ Pat Thomas) If Only Silence Was Round (LP, 2024)

Charles Hayward – perkusja, John Edwards – kontrabas oraz Pat Thomas – elektronika. Lewisham Arthouse, lipiec 2023. Sześć improwizacji, 47 minut.

Nawiązując od preambuły dzisiejszego omówienia - co może być awangardą w stosunku do swobodnej, atonalnej i upiornie nielinearnej improwizacji? Może połamane rytmicznie post-electro, może rozhuśtany fussion-funk, a może gęsta, niefiltrowana magma post-industrialu? Tajemniczy Albert Newton w trzech osobach – perkusisty, kontrabasisty i elektronicznego pianisty – podsyła nam pewien trop!

Start jest gęsty, grany masywnym kontrabasem, tu jak zwykle zawieszonym pomiędzy zwiewnym pizzicato, a turbulentnym arco, połamanym rytmem perkusji i elektroniką, która strzyka moczem jak złośliwy kocur, albo cedzi zwarte strumienie fonii, niczym post-romantyczny syntezator. Pod powierzchnią tej strugi korpulentnych dźwięków czai się coś bezczelnie funkowego, a nawet punkowego. Słuchać to doskonale w momentach, gdy narracja łapie rytm, gdy przyspiesza i wyswobadza się z uścisku gęstych, tłustych zapętleń. Bywa, że elektronika ucieka w wyższe pasma, tudzież atakuje pełnym spektrum hałasu. Akustyczna sekcja post-rytmu łapie wtedy definitywnie rockowy, tudzież post-rockowy flow. Na starcie trzeciej odsłony tempo na kilka chwil opada, a opowieść, która z pewnością nosi znamiona improwizacji, nasiąka mulistym, zgrzebnym post-industrialem. Z kolei zakończenie pierwszej strony winyla, czyli utworu czwartego, stawia na upiorną klimatyczność, przypomina soundtrack do niemego filmu o podboju kosmosu.

Druga strona, to dwie opowieści. Początek jest spokojny, by nie rzec minimalistyczny. Muzycy dość szybka łapią jednak rytm i uciekają w dalece taneczną ekspozycję. Potem dostają się w obszar spiętrzeń, turbulencji i silnego wiatru. Ale gdy ponownie wpadną w sidła rytmu, nie odpuszczą do samego końca. Opowieść nabiera jeszcze bardziej funkowego odczynu i syci się szczyptą psychodelii niesioną post-melodyjnym flow syntezatora. Po upływie kwadransa, już w trakcie drugiej części tej strony, narracja spowalnia, z trudem łapie oddech, ciężko dygocze. Do końca albumu króluje już leniwa melodia pchana filuternym post-rytmem.




wtorek, 10 grudnia 2024

Dominik Strycharski & Grzegorz Tarwid na zakończenie tegorocznej edycji Spontaneous Live Series


(informacja prasowa)

 

W piątek 13 grudnia odbędzie się ostatni w tym roku koncert cyklu Spontaneous Live Series, odbywającego się pod patronatem Trybuny Muzyki Spontanicznej i Dragon Social Club począwszy od roku 2019. Na klubowych deskach poznańskiej mekki muzyki free jazz/ free impro wystąpią definitywnie ponadgatunkowi artyści polskiej sceny muzyki kreatywnej – flecista Dominik Strycharski i pianista Grzegorz Tarwid.


Ostatni tegoroczny koncert cyklu przeniesie dragonową publiczność do świata o nieco szerszym niż improwizacja spektrum artystycznych zainteresowań. Jak piszą sami muzycy, którzy zagoszczą na scenie Małego Domu Kultury: „Koncert (będzie) rozpięty między akustyczną przestrzenią fletów i fortepianu, operujących w rejestrach współczesnej kameralistyki, skoncentrowanej na ekspresji i wyrazistości. Muzycy, czerpiąc ze swoich bogatych doświadczeń z muzyką jazzową, improwizowaną i komponowaną, tworzą własny teatr dźwięku”.



Muzycy, których nie trzeba szerzej przedstawiać miłośnikom jazzu i improwizacji, pracują wspólnie od kilku lat, a efektem tego jest ich tegoroczny album „Apogeum” wydany nakładem AudioCave. Każdy z nich wniósł tu swój osobisty bagaż doświadczeń, stworzony na bazie wielu muzycznych gatunków, tyluż mediów i wydarzeń artystycznych także spoza sfery bezpośrednio związanej z uprawianiem muzyki.

 

Spontaneous Live Series Vol.68: Dominik Strycharski & Grzegorz Tarwid

13 grudnia 2024, Dragon Social Club, Poznań, Zamkowa 3, godz. 20.00

Dominik Strycharski – flety blokowe

Grzegorz Tarwid – fortepian, elektronika.

Bilety dostępne przed koncertem (gotówka lub blik).

 

Biogramy:

Dominik Strycharski – kompozytor, flecista, wokalista, improwizator, performer, nauczyciel i publicysta. Laureat Paszportu Polityki 2021. Gra i komponuje współczesny jazz w wielu odsłonach, muzykę współczesną, elektroniczną, posthiphop, noise, a także różne odmiany muzyki improwizowanej. Nagrał ponad 35 albumów w bardzo różnych składach. Jest twórcą i założycielem zespołu Pulsarus, łączącego jazz z zaawansowaną elektroniką, a także Core, Prophetic Fall, Myriad Duo. Jako kompozytor zajmuje się współczesną muzyką elektroakustyczną, korzystającą z nieortodoksyjnych technik i stylistycznych połączeń. Intensywnie rozwija współczesny język fletu prostego oraz ludzkiego głosu łączonego z elektroniką. Współpracował z takimi artystami, jak Mikołaj Trzaska, Agustí Fernandez, Rafał Mazur, Joëlle Léandre, Nuria Andora, Wojciech Waglewski, Adam Pierończyk, Jan Peszek, Barbara Drążkowska. Jako twórca teatralny skomponował różnorodną stylistycznie muzykę do przeszło 90 spektakli i projektów takich twórców scenicznych, jak Paweł Łyska, Bartosz Szydłowski, Michał Zadara, Paweł Świątek, Wojtek Klemm, Katarzyna Raduszyńska, Jan Peszek, Anna Badora, Wojtek Urbański, Kuba Roszkowski i wielu innych. Spektakle z jego muzyką grane są w całej Polsce i za granicą. W 2019 premierę miał kreatywny dokument „Symfonia Fabryki Ursus”, w którym jego muzyka pełni ogromną rolę. W 2020 premierę na Docs Against Gravity miał premierę film „Jeszcze Zdążę” z muzyką Strycharskiego. Od roku 1998 tworzy (jako kompozytor i wykonawca) wielowymiarowy projekt solowy Doministry, łączący współczesną muzykę elektroniczną, posthiphop, performance, noise i elektro-ambient. Jest twórcą jedynego na świecie dziennika dźwiękowego, którego kolekcja obejmuje dziś prawie 500 utworów. Od 2007 roku prowadzi swoją stronę i bloga:

http://www.doministry.blogspot.com

https://doministry.bandcamp.com/music

Grzegorz Tarwid - pianista i kompozytor. Zebrał doświadczenie od mistrzów polskiej pianistyki: Wojciecha Kamińskiego, Andrzeja Jagodzińskiego i Michała Tokaja, by przenieść się na studia do Kopenhagi i inspirować się duńską sceną improwizowaną. Ma na swoim koncie koncerty m.in. ze Zbigniewem Namysłowskim, Maciejem Obarą, ale też Janem Młynarskim czy Marcinem Maseckim. Współtworzy: trio Sundial z Wojciechem Jachną i Krzysztofem Szmańdą, duet Diomede z Tomaszem Markaniczem, projekt Alfons Slik z Szymonem „Pimponem” Gąsiorkiem oraz sekstet Franciszka Pospieszalskiego. W styczniu 2019 był kuratorem festiwalu Piano Room w warszawskim klubie SPATiF.

https://tarwid.bandcamp.com/



 

piątek, 6 grudnia 2024

Confront Recordings’ three shots: Ensemble A! Loose Connections! Semiotic Drift!


Brytyjski Confront Recordings gra już od 28 lat i nie ustaje w dostarczaniu wyrafinowanej muzyki improwizowanej, zarówno w wykonaniu uznanych mistrzów, jak i równie cudownych aspirantów. Szefem labelu jest Mark Wastell, wiolonczelista, obecnie głównie perkusjonalista. Muzyk był jednym z gości ostatniej edycji poznańskiego Spontaneous Music Festiwal, a dragonowe półki z płytami uginały się od wydawnictw z logo CR. Przez lata owe płyty były umieszczane w metalowych pudełkach, a od pewnego czasu ich domem są zgrabne, czarno-białe digipacki. Jakby ich jednak nie pakować, w środku zawsze znajdziemy garść intrygujących dźwięków.

Dziś sięgamy po trzy albumy – dwa wydane w tym roku, jeden rok wcześniej. Co ciekawe, ani jedno nagranie nie powstało w Anglii. Dwie rejestracje pochodzą z Niemiec, jedna to nagrywka z dalekiego Oslo. Ośmioro muzyków, jako się rzekło – legendy gatunku, silna reprezentacja klasy średniej i młodzi, gniewni, wspaniali.



 

Ignaz Schick, Anaïs Tuerlinckx & Joachim Zoepf Ensemble A (CD, 2024)

Ignaz Schick - turntable, sampler, Anaïs Tuerlinckx – fortepian preparowany oraz Joachim Zoepf – klarnet basowy, saksofon sopranowy. Pierwsza kompozycja (autor: Zoepf) nagrana w Dock4, Kassel, druga (autor: Schick) w Loft, Kolonia - dwa kolejne dni maja 2023 roku. Łącznie 52 i pół minuty.

Zaczynamy od trójki artystów silnie związanych, choć nie zawsze rodowodem, z kreatywną sceną niemiecką. Pianistkę Tuerlinckx mieliśmy okazję gościć, podobnie jak Wastella, na tegorocznym Spontaneous Music Festival i nikt z grona słuchaczy, tudzież bacznych obserwatorów nie wyszedł z jej koncertów bez wypieków zachwytu na twarzy. Tu Belgijka, wyposażona jedynie w ciężką akustykę fortepianu, mierzy artystyczne siły z bystrą, nienachalną, zawsze kreatywną gramofonią i samplomanią Schicka, będąc – podobnie jak on – posadowiona na flance spektrum dźwiękowego. W jego środku odnajdujemy Zoepfa, muzyka zdecydowanie z tego grona najbardziej doświadczonego, klarnecistę i saksofonistę, któremu przypadła w udziale nade wszystko rola porządkującego ład narracyjny i kojącego emocje, jakie raz za razem eksplodują na rzeczonych, przeciwległych flankach opowiadania. Album konsumuje dwie długie improwizacje (tu zwane kompozycjami i nawet opatrzone nazwiskami autorów), poczynione w dwóch kolejnych dniach w różnych lokalizacjach. Każda z nich pełna jest jakości, warta wielokrotnego odsłuchu i wiecznego polecania.

Inside piano na drobnym pogłosie, dęte pomruki i garść szeleszczących fal radiowych, to migotliwa, dość mroczna aura otwarcia. Przypomina wystudzone z emocji miasto tuż przed niechcianym świtem. W fazie rozruchu najaktywniejsza jest elektronika, a ukryte na backgroundzie piano tylko incydentalnie przypomina o potencjale hałasu, jakie nosi jej zbierane dobrymi mikrofonami pudło rezonansowe. Wystarczy jednak kilka minut, by ów elektroakustyczny tryumwirat nabrał ekspresji i wyniósł opowieść do poziomu noise dramy. Dęciak (sopran naprzemiennie z klarnetem) też dmie tu ochoczo, a równowagę dramaturgiczną odzyskuje w kolejnej fazie nagrania, którą moglibyśmy nazwać płynną i posuwistą. Po upływie kwadransa muzycy fundują sobie kilka chwil względnego spokoju. Zasłuchują się w ciszę i cedzą frazy reagując na siebie najlepszą z metod – call and response. Ów stan letargu nie trwa jednak długo, a improwizacja szybko odzyskuje hałaśliwy wigor, tu doposażona sporą porcją meta melodii ze strun i tuby, a także uporczywym dźwiękiem zdartej płyty winylowej. Końcowe metry pierwszego seta muzycy pokonują w mroku, trzymają się ściany, by dojść do ostatniego dźwięku.

Drugi set rozpoczyna rozbudowana sekwencja silnie reaktywnych akcji perkusjonalnych. Ignaz ponownie staje na czele szeregu, Anaïs próbuje go temperować, ale sama jest kłębkiem nerwów. Nawet Joachim stylowo podryguje w oczekiwaniu na to, co wydarzy się za moment. Szczęśliwe tembr jego klarnetu basowego jest tu w stanie uspokoić każdego awanturnika. Zwarta, jakże cielesna narracja zwiera szyki bez zbędnej zwłoki. Przybywa akcji, zmyślnych reakcji, a cisza dawno nie ma już racji bytu. Po upływie dziesiątej minuty improwizacja przypomina burzę z piorunami. Dygoczą czarne klawisze piana, elektronika definitywnie hałasuje, a klarnet wpada w stan histerii. Opowieść dość niespodziewanie zyskuje teraz taneczny wymiar, także dzięki samplowanej ekspozycji drummingowej. W trakcie finałowych minut kołysze się na coraz silniejszym wietrze. Gdy wydaje się już, że koniec jest bliski, muzycy podnoszą lament, krzyczą i dewastują wszystko, co napotykają na swojej drodze. Jeśli pytacie o atmosferę ostatniej prostej – ściana dźwięku!



 

Paul Lytton & Georg Wissel Loose Connections (CD, 2024)

Paul Lytton - tabletop percussion, bits and pieces oraz Georg Wissel – preparowany saksofon altowy i tenorowy. Nagrane w Loft, Kolonia, wrzesień 2021. Trzy improwizacje, 45 minut.

Na tym albumie próżno szukać aspirującej młodzież. Brytyjska ikona gatunku i doświadczony niemiecki saksofonista, którego dokonania śledzimy dość konsekwentnie, spotkali się (nie pierwszy zresztą raz) w kolońskim Lofcie i swobodnie improwizowali, skupiając się na kreowaniu nowych dźwięków, cokolwiek byśmy pod tym pojęciem rozumieli. Opowiadanie jest wartkie, syci się mnóstwem brzmieniowych niuansów, a artyści świetnie trzymają dramaturgię. Jeśli w trakcie ich performansu choćby przez moment poczujemy smak elektroakustycznych eksperymentów rzeczonego Lyttona i Evan Parkera sprzed mniej więcej pięciu dekad, znaczy to, że ten album naprawdę nam się podoba.

Wissel na starcie serwuje szum z tuby, delikatne prycha i lepi krótkotrwałe drony. Jego instrument drży, a dysze stukają o korpus. Lytton koncentruje się na drobiazgach - metalowe kuleczki wirują w jakimś obłym kształcie, a talerze rezonują. Wokół muzyków kłębią się opary ciszy. Misterium gubienia tej ostatniej metodami na poły dynamicznymi, to obraz kolejnej fazy nagrania. Po siódmej minucie opowieść nabiera nieco linearnego kształtu, zdobiona akcjami drummingowymi. Po kilku kolejnych następuje … powrót do szemrzącej ciszy. Muzycy plotą pajęczyny mikro fraz, niczym symfonię muzyki konkretnej, ale po chwili, metodą punktową, wracają na dłużej do świata żywych. Świetnie teraz na siebie reagują, korzystają z falującej blachy, a potem kreują system drgających naczyń połączonych, łapiących rezonans, jak tonący brzytwy.

W momencie, gdy rozpoczyna się trzeci kwadrans nagrania Lytton stempluje werbel silnym uderzeniem, przez pewien czas efektownie szeleści, po czym spłoszony chowa się w kolejnej chmurze ciszy. Wissel czyni dokładnie to samo. Przez wiele minut delikatne frazy obu artystów szumią niczym wiatr w sitowiu. Ostatnie pięć minut spektaklu poświęcone zostaje na efektowny finał. Muzycy łapią rytm w żagle, tanecznie podrygują. Po kilku karkołomnych zakrętach, na silnym wydechu generują kiście mrocznych dronów i delikatnych, elektroakustycznych przesterów.



 

Maggie Nicols, Matilda Rolfsson & Mark Wastell Semiotic Drift (CD, 2023)

Maggie Nicols – głos, ręczne instrumenty perkusyjne, Matilda Rolfsson – bęben basowy, instrumenty perkusyjne oraz Mark Wastell – instrumenty perksyjne, bęben obręczowy, talerze. Nagrane w All Ears, Oslo, styczeń 2023. Jedna improwizacja, 34 minuty.

To muzyczne spotkanie z Oslo definitywnie konsumuje tezę zawartą w preambule confrontowego omówienia – na scenie prawdziwa legenda gatunku Nicols, która improwizowała jeszcze ze Spontaneous Music Ensemble, szef labelu Wastell, śmiało kwalifikujący się do miana znamienitej postaci londyńskiej sceny free impro i Rolfsson, szwedzka przedstawicielka młodej fali europejskiej improwizacji. Opowieść o korzennym, rytualnym wręcz posmaku – tylko glos i instrumenty perkusyjne, czasami w potrójnym wydaniu. Nagranie trwa niewiele ponad dwa kwadranse - nie urońmy z niego ani sekundy.

Inicjacja koncertu spoczywa na barkach obu zestawów perkusjonalnych – frazy z suchego werbla, talerze, kilka bardziej regularnych uderzeń, także frazy tapingowe pochodzące zapewne od wokalistki. Ta ostatnia wchodzi do gry zabawnie jodłując, a potem rysując bardziej linearną wokalizę. W tle formuje się delikatny drumming na cztery ręce, bogacony frazami preparowanymi. Flow opowieści jest umiarkowanie spokojny, niekiedy znaczony drobnym spiętrzeniem. Nicols serwuje jak zwykle szeroki wachlarz artystycznych środków wyrazu. W drugiej dziesiątce minut mruczy, piszczy, pojękuje, cedzi słowa w dziwnym dialekcie, może szkockim, cały czas mając wsparcie w perkusjonalistach, którzy raz za razem ślą garście zaskakujących dźwięków. W kolejnej dziesiątce minut wokalistka jest już wytrawną aktorką teatru dramatycznego, a także śpiewa liryczną piosenkę. Rolfsson i Wastell dokładają dzwonki, szemrzące frazy z werbli i niekończące się, figlarne zabawy z rytmem. Improwizacja ma wyjątkowo misterne zakończenie – Maggie snuje rozbudowaną wokalizę, a perkusjonalne zestawy Matildy i Marka drżą w oczekiwaniu na ostatni dźwięk.

 

 


wtorek, 3 grudnia 2024

The November/ December’ Round-up: MYL! Belorukov & Džukljev! LBB! Serries in duos! Guy & Mazur! Hyvärinen & Kääriäinen! Olsson! Sly & The Family Drone! Kensho!


Zapraszamy na ostatnią w tym roku zbiorówkę recenzji! Łączone wydanie listopadowo-grudniowe przynosi dziesięć albumów tradycyjnie utrzymanych w estetyce od sasa do lasa!

Tym razem dyktat swobodnej improwizacji będzie bezdyskusyjny. Unikając jazzowych naleciałości (acz nie bez wyjątków) odpłyniemy w bezkres elektroakustyki i instrumentalnych preparacji ze szczególnym uwzględnieniem gitar i instrumentów pochodnych. Ten zestaw recenzji zwieńczymy post-elektroniczną grą w dwa ognie i ekstremalnie wycofaną, minimalistyczną, predefiniowaną improwizacją.

Naszą podróż zaczniemy w Skandynawii (ale bez udziału Skandynawów), potem odwiedzimy serbski Nowy Sad, Francję, Niemcy, Belgię, zahaczymy o Kraków i Helsinki, naładujemy baterie ponownie odwiedzając Skandynawię (tym razem z udziałem Skandynawów), zahaczymy o Zjednoczone Królestwo, by ostatecznie umrzeć snem sprawiedliwego w dalekim Tokio.

So welcome to heaven and hell of multi-coloured improvisation!



 

MYL Trio (Mia Zabelka, Yoko Miura, Lawrence Casserley) Parallel Universes (Setola di Maiale, CD 2024)

Göteborg/ Sztokholm/ Ostrawa, wrzesień 2023: Mia Zabelka – skrzypce, głos, Yoko Miura - fortepian, melodika oraz Lawrence Casserley - signal processing instrument. Sześć improwizacji, 58 minut.

Na dobre otwarcie danie wyjątkowo smakowite! Minimalistyczne, nasączone post-klasycznym sznytem piano, ekstremalnie kreatywne skrzypce doposażane głosem i realizowana na żywo elektronika, która kreuje narrację, ale też transponuje akustyczne frazy na język onirycznej, migotliwej syntetyki. Album konsumuje fragmenty dwóch szwedzkich koncertów tria i kilkuminutowy encore zarejestrowany w Ostrawie.

Pierwszy fragment trwa kwadrans i jest efektownym wprowadzeniem do świata zbilansowanej elektroakustyki. Oniryczna aura, niespieszność, ale też głęboko zakorzeniona wola tworzenia czegoś zaskakującego. Pianistka, to ocean nostalgii, skrzypaczka - bezkres kreatywności, a elektronik – dramaturgiczny rozmach. Pieczołowicie budowana opowieść w fazie wielominutowej finalizacji zapewnia intrygujące spiętrzenie. Kolejne dwie historie są nieco krótsze – ta pierwsza, to rodzaj zabawy z rozkołysanym rytmem, ta druga, lepiona z drobiazgów, zdaje się bazować na dysonansie wystudiowanego piana i zjednoczonych sił skrzypiec oraz live processingu. Czwarta część, najdłuższa w zestawie, to crème de la crème albumu. Delikatny start, nerwowe, rytmiczne rozwinięcie, kreatywny minimal w fazie uspokojenia, a w ramach puenty dodatkowy instrument (melodika) i wejście na poziom intensywnej … medytacji w klimatach AMM. Utwór piąty przynosi dramaturgiczny spokój i garść brzmieniowych niespodzianek, z kolei finałowa opowieść, mimo, iż stanowi koncertowy bis, generuje mnóstwo emocji – od elektronicznych wiwatów, przez skrzypcowe mikro eksplozje, po preparowany falling down z udziałem melodiki.



 

Ilia Belorukov & Marina Džukljev Everything Changes, Nothing Disappears (Acheulian Handaxe, DL 2024)

MSUV, Nowy Sad, Serbia, od grudnia 2002 do lutego 2024: Ilia Belorukov – saksofon altowy, obiekty oraz Marina Džukljev – fortepian, preparacje. Siedem improwizacji, 40 minut.

Ilia i Marina, to artyści, których na tych łamach cenimy i staramy się często o nich pisać. Ten album, to bodaj ich pierwsze wspólne nagranie. Saksofonista, którego znamy także ze świata elektroakustycznego eksperymentu, tu stawia na konkret. Albo jest free jazzowym potworem, albo wysublimowanym preparatorem. Z kolei pianistka zdaje się mieć tysiące twarzy, ale w każdej z nich jest definitywnie przekonywująca. Świetnie radzi sobie zarówno na rozgrzanej klawiaturze, jak i w głębokich odmętach pudla rezonansowego. I jeszcze sygnalizuje wyjątkowo wyczulony zmysł rytmiczny. Innym słowy – świetny album! Spójny, doskonale skonstruowany, choć jest sumą kilku improwizowanych spotkań.

Początek jest minimalistyczny i bazuje na metalicznym rezonansie. Narracja urokliwie pęcznieje, niesiona równym, doboszowym rytmem pianistki. Drugi epizod, to free jazzowy wrzask. Emocje w dętej tubie świetnie tu korelują z narracją piana, realizowaną from inside to outside. Trzecia opowieść jest neurotyczna, pachnie dalekim wschodem, rysowana najgłębszymi strunami piana i saksofonowym bezdechem. Kolejna opowieść także pozbawiona jest dynamiki, ale kasą jeszcze większą urodą. To oniryczna ballada, matowo brzmiąca, sycona minimalistyczną repetycją. Piątka, to kłęby kurzu unoszące się nad free jazzowym pogorzeliskiem. To sekwencja instynktownych preparacji, realizowanych na ekstremalnie połamanej rytmice. Przedostatnia historia sięga po jazz, ale tylko po to, by jego idee zdeptać energią drapieżnej, silnie unerwionej improwizacji. Album wieńczy mroczna, definitywnie piękna koda, osadzona na post-rytmicznych preparacjach strun i dętej tuby.



 

Lenglet/ Bodart/ Bramnk L'humeur des non jours (Circum-Disc, CD 2024)

La malterie, Lille, czerwiec 2023: Philippe Lenglet – gitara akustyczna, elektronika, Samuel Bodart – fortepian preparowany oraz Falter Bramnk – instrumenty perkusyjne, preparacje. Dziewięć improwizacji, 55 minut.

Trójka mniej rozpoznawalnych francuskich improwizatorów upichciła wielominutową improwizację, która warta jest przynajmniej kilku skupionych odsłuchów. Narracja bazuje na dźwiękach preparowanych, podana w dziewięciu częściach ma zgrabnie udramatyzowany ciąg przyczynowo-skutkowy. Ostry, wyrazisty początek, fazę rozbudowanych medytacji i garść eksperymentów w końcowych utworach. Nazwiska muzyków zapisujemy w naszych kajetach grubym flamastrem!

Zgodnie z anonsem dwie pierwsze improwizacje stawiają nas do pionu. Otwierane na raz, wyraziste ekspozycje, rodzaj permanentnie tłuczonej akustyki gitary, piana i instrumentów perkusyjnych. Muzycy świetnie na siebie reagują. Nawet w sytuacjach dynamicznych wyczuleni są na niuanse brzmieniowe, zdolni do riposty w każdym momencie. Począwszy od trzeciej odsłony ich opowieści stają się leniwe, rozwarstwione, osadzone w aurze niedopowiedzenia. Bywają teraz delikatni, dobrze czują się w mroku, w poświacie subtelnego rezonansu. Chętnie wchodzą w strefę minimalizmu, choć incydentalnie przejawiają skłonności do dynamizowania narracji. Ich piąta historia karze zadać pytanie o definicję muzyki konkretnej. W kolejnej części ich egzystencjalny dygot z jednej strony tonie w echu, z drugiej nabiera lokalnej intensywności. Dwie końcowe opowieści, w tym szczególnie ta najdłuższa, przedostatnia, to obszar poszukiwania nowych rozwiązań. Dostajemy garść dźwięków, których pochodzenia nie jesteśmy w stanie precyzyjnie wskazać. Muzycy korzystają zapewne z elektroniki - brzmienie ich instrumentów wydaje się amplifikowane. Chętnie sięgają po smyczki, a arsenał metod preparowania rośnie z każdą chwilą. Ostatnia prosta przynosi drobne spiętrzenie, jakby artyści chcieli nas wybudzić nim wydadzą ostatni dźwięk.



 

Schneider & Serries Schneider Serries (Schneider Collaborations, LP 2024)

The Loundry Room, Hückelhoven, Niemcy, czerwiec 2023: Dirk Serries – gitara elektryczna oraz Jörg A. Schneider – perkusja. Pięć improwizacji, 36 minut.

Belgijskiego gitarzystę Serriesa znamy na tych łamach doskonale – zarówno jak wrażliwego, improwizującego akustyka, jak i dark-ambientowego elektryka. Tu, w duecie z niemieckim perkusistą Schneiderem, mamy niepowtarzalną okazję poznać go jako instrumentalistę niemalże noise rocka. To z pewnością jeden z jego najgłośniejszych albumów.

Pierwsza odsłona albumu świetnie dokumentuje fakty zasugerowane zdanie wcześniej. Noise rockowa gitara skulona w kłębie post-bluesa wraz z samonapędzającą się maszyną circle drums systematycznie buduje tu ścianę dźwięku. To także rodzaj prog-rocka w stanie agonii, w chmurze dogorywającej psychodelii. Kolejny utwór pogłębia ów stan, ciekawie balansując pomiędzy ginącą melodią i kreatywnym hałasem. Ta część albumu przywołuje w pamięci nagrania Fear Falls Burning, ale zagubione w nieznośnym upale południowego Texasu, zatopione w magmie repetycji. Trzecią część wypełnia płonąca gitara hard-rocka, a kumulujący się wokół niej drumming dopełnia miana power duo. W czwartym epizodzie Serries przypomina epigona ambientu, dla którego jedynym ratunkiem jest ucieczka w psychodelię. W ostatniej części jego gitara wpada w wieczną pętlę powtórzenia. Jej brzmienie zagęszcza się z każdą sekundą, skutecznie tłamsząc melodykę, choć samo frazowanie wydaje się najłagodniejsze z możliwych.



 

Christian Vasseur & Dirk Serries Floating Similarities (Creative Sources, CD 2024)

Kapel Oude Klooster, Brecht, styczeń 2024: Christian Vasseur – siedmiostrunowa gitara klasyczna, strojona ćwierćtonowo, głos oraz Dirk Serries - archtop guitar. Siedem improwizacji, 43 minuty.

Teraz dla odmiany zanurzymy się w bezkresie gitarowej akustyki. Serries przesiada się na swój ulubiony archtop, a jego partner Vasseur sięga po instrument klasyczny, ale stroi go dalece nietypowo. Efekt jest więcej niż udany – bystra dramaturgia, moc soczystego brzmienia i niczym nieskrępowana kreatywność, na koniec ubarwiona efektownymi wokalizami.

Muzycy zdają się tu toczyć batalię o najpiękniejszy dźwięk, a zaczynają ją od smyczkowego frazowania. Jedna gitara śpiewa, druga rzęzi jak gruźlik. Moc kreacji jest z nimi w każdym momencie, zarówno wtedy, gdy cedzą dźwięki w trybie minimalistycznymi, jak i wtedy, gdy ekspresja niesie ich na wysokie wzgórze. Lubią rytm, potrafią być naprawdę delikatni, ale nie przestają kąsać ciętymi ripostami. W trzeciej odsłonie śpiewają razem rozdygotaną mantrę, w części kolejnej pachną onirycznym post-bluesem, nie bez autoagresji, by w epizodzie piątym pieścić struny, poszukiwać zjawisk definitywnie post-akustycznych i ostatecznie popaść w intrygującą repetycję. W części szóstej artyści koncentrują się na dźwiękach preparowanych. Najpierw szemrają po kątach, potem nabierają dynamiki i sieją zamęt. Ostatnia improwizacja jest tą najdłuższą i mieni się wszystkimi kolorami tęczy. Flażolety, drobne szarpnięcia, brzmienia niemal gamelanowe, a w ramach reasumpcji wokaliza mezuina, niesiona bystrym rytmem.



 

Barry Guy & Rafał Mazur Harmony in Diversity (Not Two Records, LP 2023)

Alchemia, Kraków, listopad 2021: Barry Guy – kontrabas oraz Rafał Mazur – akustyczna gitara basowa. Osiem improwizacji, 36 minut.

Spotkanie perfekcyjnie brzmiącego kontrabasu i akustycznej gitary basowej, do tego w takim personalnym wykonaniu, nie mogło nie stać się czymś wyjątkowym. Artyści świetnie ze sobą kooperują, doskonale się słuchają, a ich instrumenty bystrze interferują, ale chyba największym zaskoczeniem jest fakt, iż kontrabas i akustyczna basówka potrafią brzmieć na tyle bliźniaczo, że nie zawsze jesteśmy pewni, który z instrumentów odpowiada za dany dźwięk. Muzycy prezentują nam osiem improwizacji, z których ledwie trzy przekraczają pięć minut. Zatem forma, dramaturgia, zapewne także selekcja materiału, to elementy, nad którymi także warto się tu pochylić.

Od startu emocji nie brakuje. Początek tkany jest z drobnych fraz, gdzie arco może oznaczać subtelne szarpnięcie za struny, a rozśpiewane pizzicato maźnięcie zamaszystym pędzlem. To lekko udeptany post-barok, tudzież kameralny post-jazz, niesiony intuicją i kreatywnością jednego muzycznego ciała, rozsiewającego często dźwięki brzmiące imitacyjnie. Muzycy szczególnie dobrze czują się w momentach wzrostu dynamiki i intensywności przekazu. Precyzja wykonania trzyma ich temperament w ryzach, ale i tak wokół każdego unoszą się tumany kurzu. W drugiej części ich wspólne arco śpiewa, a na etapie rozwinięcia pojawia się mnóstw szumów i szmerów. Swoją rolę odrywa tu podskórna warstwa rytmiczna, choć jej linearność bywa zmyślnie komplikowana. Szczególną jakość wnosi czwarta, ponad dziesięciominutowa opowieść. Na jej starcie artyści wydają się agresywni, rozgrzani do czerwoności. Dociskają struny, uderzają w pudła rezonansowe, ale potem zanurzają w gęstwinie preparowanych fraz. Słyszymy delikatne flażolety i niedźwiedzie pomruki, mroczne westchnienia i plamy rezonansu. Ostatnie cztery improwizacje trwają łącznie krócej niż ich poprzedniczka. Dużo w nich drobnych akcji i zaskakujących wolt dramaturgicznych. Perkusjonalne zrywy, melodyjne interwały, post-barokowe zjazdy i podjazdy. Wszystko w kongenialnej komunikacji.



 

Lauri Hyvärinen & Jukka Kääriäinen Pulled Apart by Horses (Bokashi Records, CD 2024)

Helsinki, od grudnia 2023 do stycznia 2024: Lauri Hyvärinen i Jukka Kääriäinen – gitary elektryczne. Pięć improwizacji, 34 minuty.

Naszą gitarową przygodę kontynuujemy w Helsinkach. Na scenie dwóch tamtejszych gitarzystów i zapewne kilogramy przetworników, wzmacniaczy i tego wszystkiego, co służy do stymulowania brzmienia gitary elektrycznej. Efekt pracy artystów jest więcej niż imponujący, choć momentami można odnieść wrażenie, że narzędzie pracy jest tu ważniejsze niż efekt końcowy. Finowie wiedzą jednak, co to umiar, dbają o komfort naszych narządów słuchu, zatem koński album zdecydowanie polecamy, nie tylko dlatego, iż jego odsłuch zajmuje niewiele ponad dwa kwadranse.

Muzycy od startu nie kryją, iż wiele ich akcji bliskich będzie miana hałasu – improwizacje nieustannie sycą przesterami, sprzężeniami, spiętrzeniami i dość syntetycznie brzmiącymi grzmotami. Ich palce są wyjątkowo zwinne, a wzmacniacze ogniste. Na obu flankach narracji nie brakuje ciekawych i zaskakujących brzmień, w czym wiedzie prym lewa strona. Tego typu zjawisk artyści nie skąpią nam szczególnie na początku drugiej i trzeciej części. Za pierwszym razem kroczymy po dnie zamulonego jeziora, za drugim drgamy i dajemy się wieść dubowej poświacie. Efektem każdej z tych akcji jest zdrowa porcja noise guitars na etapie rozwinięcia. Muzycy wskazują nam kilka konotacji gatunkowych, ale jeśli do którejś jest im najbliżej, to zapewne do post-rockowej. W części trzeciej nie szczędzą nam martwych plam ambientu i posmaku post-industrialu. Czwarta odsłona zdaje się być tą najbardziej dynamiczną, pełną dobrej energii i szczypty psychodelii, budowaną także post-gitarowymi pasmami, które brzmią niczym noworomantyczny syntezator. Ostatnia, najkrótsza opowieść, to kłęby gitarowych nerwów, brak zgody na ciszę, prawdziwa burza z piorunami.




Henrik Olsson Hand of Benediction II (Barefoot Records, CD 2023)

Miejsce i czas nieznane: Henrik Olsson – gitara elektryczna, syntetyczne przetworniki, Egil Kalman – syntezator modularny, Jeppe Skovbakke – bas elektryczny oraz Rune Lohse – perkusja. Piętnaście utworów, 40 minut.

Ile dramaturgicznych pomysłów i zasobów niespożytej energii można pomieścić na albumie trwającym niespełna trzy kwadranse? Wedle Henrika Olssona – nieskończenie wiele! Niestygnący temperament, iście zornowska dezynwoltura, nieustanna zmienność akcji i niewyczerpalna, artystyczna bezczelność. Tym karmi się druga edycja Hand Of Benediction – instrumentalnie poszerzona w stosunku do jedynki o syntezator modularny. Oto muzyka, która nie bierze jeńców!

Start mówi tu wiele – połamany, punkowy rytm, roztańczona, ribotowska gitara, czerstwy śpiew syntezatora i elektryczny bas sunący rockowym krokiem. Mimo narracyjnego szaleństwa całość jest ścisłe zaprogramowana, a porcje czasem dalece swobodnych improwizacji dopasowane do struktury i poziomu emocji danego epizodu. Z jednej strony funkowe rytmy, z drugiej intrygujące plamy syntezatora (choćby intro do szóstej opowieści), który wnosi do HOB nowy, niekiedy zagadkowy, ale zawsze wartościowy element. W tej grze wszystko jest możliwe, a nawet wskazane. W ósmej opowieści mamy dyskotekowy motyw syntezatora, funkowy bas, zmutowany hard-rock gitary i perksyjne kłęby dymu. Za każdym rogiem czai się tu niespodzianka – brzmieniowa lub dramaturgiczna, albo obie na raz. W jedenastym epizodzie dopada nas prawdziwie rockowe solo gitary, a w dwóch ostatnich piosenkach dominuje free jazzowa perkusja, której definitywnie po drodze ze srogo usposobionym syntezatorem.



 

Sly & The Family Drone Moon is Doom Backwards (Self-released, LP/DL 2024)

Larkins Farm, wrzesień 2021: James Allsopp – reeds, klarnet basowy, Kaz Buckland – perkusja, elektronika, reeds, Matt Cargill – elektronika, głos, instrumenty perkusyjne, Ed Dudley – elektronika, głos oraz Will Glaser – perkusja, elektronika. Siedem utworów, 33 minuty.

Ten brytyjski band zwykliśmy uważać za dość szaleńcze combo. Rytm, niewyczerpalne złoża ekspresji i spore porcje hałasu, to atrybuty ich dotychczasowych, niezwykle energetycznych performansów. Na nowym albumie Sly pokazują spokojniejsze oblicze. Introdukcje pierwszych sześciu utworów są wyważone, nawet odrobinę liryczne, a moc ich rytmicznej artylerii ukryta jest na backstage’u. Dopiero po kilku minutach polirytmiczne perkusje wchodzą do gry, a wtedy można już tylko tańczyć lub uciekać.

Na starcie pierwszej opowieści pulsuje elektronika, słyszymy perkusyjne talerze i ciepły tembr dęciaka. Po kilku minutach ta odsłona Księżyca nabiera znamion post-jazzowego hippie trip. Każda kolejna introdukcja szyta jest innym ściegiem – czasami to rwane, post-elektroniczne pulsacje, doposażone saksofonem zanurzonym w chmurze pogłosu, innym razem, to plama rezonansu, która napotyka na akustyczne frazy, zagubione w przestrzeni kosmicznej. Bywa, że grę inicjuje tu dęciak, wokół którego panoszy się syntetyka, ścieląc pasmo, po którym za moment przetoczy się rozwarstwiony, wielopłaszczyznowy rytm. Utwór szósty rozpoczynają dzwonki, suche podmuchy saksofonu i elektroniczny szmer backgroundu. Uśpione przez całą ekspozycję perkusje budzą się do życia dopiero w ostatniej, dwuminutowej opowieści. Tu króluje stary Sly - krzyczy, dmie, urokliwie hałasuje w pierwotnym rytuale tańca.



 

Taku Sugimoto, Masahiko Okura, Wakana Ikeda & Pere Xirau 見性 kensho (Blu-Rei Records, Kaseta 2024)

Ftarri, Tokyo, lipiec, 2024: Taku Sugimoto – gitara, Masahiko Okura – klarnet, Wakana Ikeda – flet oraz Pere Xirau – glockenspiel. Dwie kompozycje, 37 minut.

Kataloński perkusista i perkusjonalista Pere Xirau od pewnego czasu spędza wiele chwil w dalekiej Japonii. Dużo tam muzykuje, a efekt jednego ze spotkań prezentuje w lokalnym (ze swojego punktu widzenia) labelu na przaśnej kasecie magnetofonowej. Obie jej strony zawierają rozbudowane kompozycje konsumujące dźwiękowe plamy gitary, klarnetu, fletu i perkusjonalii poprzedzielane niekończącymi się buforami ciszy. Nagranie ma definitywnie medytacyjny charakter, wynosi ideę minimalizmu do rangi sztuki wysokiej, a nade wszystko uczy cierpliwości – po obu zresztą stronach sceny.

Atrybuty nagrania wylistowane w poprzednim zdaniu szczególnie dobitnie prezentuje strona pierwsza. Tworzą ją pojedyncze frazy fletu i klarnetu, mikro dźwięki z gitary i równie rozlegle w czasie porcje metalicznie brzmiących dźwięków glockenspiel. W początkowej fazie nagrania cisza trwa tu z pewnością dłużej niż ekspozycja instrumentalna. Ta ostatnia na ogół lepi się w krótkotrwały dron realizowany wspólnie przez wszystkich uczestników spektaklu. Wraz z upływem czasu można odnieść wrażenie, że w strudze leniwej narracji pojawiają się nowe, drobne elementy, na ogół z obszaru, za który odpowiedna Xirau. Mantra ciszy, oddechu i wyczekiwania nie ma tu realnego końca. Druga strona kasety zdaje się być odrobinę bardziej … dynamiczna. Porcje ciszy są krótsze, zdarza się, że partie instrumentalne następują jedna po drugiej bez pauzy. W dalszej fazie ekspozycji bywa, że Katalończyk realizuje coś na kształt drummingu. Sam finał grany jest na jednym, dość długim, jak na kanony tego nagrania, posuwistym wydechu.