Tym razem bez mniej lub bardziej błyskotliwego wstępu,
komentującego na ogół zgrzebną rzeczywistość zastaną, zaczynamy nasze ulubione,
comiesięczne kolorowanki.
Płyty delikatnie ocenione w ramach rubryki „Odsłuchy
premierowe – wstępne rekomendacje” zostaną dziś poddane ostatecznemu osądowi, a
Trybuna niczym złowieszczy Trybunał,
wyda wyroki niepodlegającego trybowi odwoławczemu. Od czerwonego low, poprzez żółty middle, po zielony jak trawa high.
Do dzieła zatem!!!!
Tim Berne's
Snakeoil Anguis Oleum (Screwgun Records, 2016)
Nowojorskiego alcistę Tima Berne’a nie zaliczylibyśmy do
nadmiernie pracowitych muzyków, wszakże w ramach swojej bieżącej formacji
Snakeoil, dostarcza nam nowe płyty dość regularnie. Po trzech studyjnych
ujawnieniach w ramach monachijskiego ECM, tym razem edycja koncertowa,
zrealizowana przez osobistą wytwórnię Tima – Screwgun Records, w edycji
limitowanej, dwustu sztukowej.
Po latach efektownego eksperymentowania z elektroniką, jako
elementem udanie wspierającym akustyczne improwizacje (Science Friction Band),
po produkcjach opartych na podobnych schematach/ kompozycjach realizowanych
jednakże bez elektroniki (Hard Cell), wreszcie po śmiałych improwizacjach w
towarzystwie gitary elektrycznej (Big Satan), Berne dotarł do punktu zwrotnego,
od momentu którego rozpoczął się proces wyciszania jego muzycznej ekspresji (co
przy okazji zbiegło się z jego 60 urodzinami, zapewne zupełnie przypadkowo).
Dowodem rzeczowym tej delikatnej metamorfozy rzeczony working band, czyli Snakeoil. Berne
stworzył go z udziałem pianisty Matta Mitchella, klarnecisty Oscara Noriegi i
perkusisty Chesa Smitha. Ten akustyczny kwartet pozbawiony instrumentu basowego
(jak wszystkie wcześniej wymienione zespoły, jednakże w tamtych przypadkach część
obowiązków w zakresie generowania niskich częstotliwości przejmował keyboard
lub gitara), w ramach niemieckiego, nudziarskiego
labelu, trzykrotnie zapunktował, ale w sercu Waszego recenzenta nie wzbudził
jakichś szczególnych ekscytacji. To oczywiście wciąż doskonały Berne, saksofonista
o niepowtarzalnym soundzie altu, to
jego gra, jego muzyka, ale … odrobinę za spokojna, trochę bez wewnętrznego
ognia, nie budząca już takich emocji, jak dekadę temu z okładem.
Zatem po koncertowy Angius
Oleum sięgałem ze spokojem i bez mrowienia w kręgosłupie. Skąpe informacje
edytorskie nie pozwalają na określenie miejsca, ani daty spotkania/ spotkań (?)
koncertowych. Cztery fragmenty opatrzone tytułami, trwające ponad 70 minut.
Słucha się tego wyśmienicie, ale momenty ekspresyjnych galopad, stemplowanych
wspaniałymi altowymi zawijasami, dość często przepoczwarzają się w chwile
nadmiernej nostalgii i dramaturgicznie nieuzasadnionego wyciszenia. Mało, w
mojej ocenie, do całej zabawy wnosi Noriega, a gra Mitchella też niczym
szczególnym nie zaskakuje. W tym gronie udanie trzyma fason i dotrzymuje kroku
liderowi Smith. Z pewną dozą sceptycyzmu,
pozostaję jednak przy pierwotnej rekomendacji high, bo Berne, to Berne. Klasa światowa po wszeczasy!
Pascal
Niggenkemper Le 7eme Continent Talking
Trash (Clean Feed, 2016)
Gadający chłam to
płyta wymykająca się wszelkim klasyfikacjom, łatwym skojarzeniom, czy
oczywistej kodyfikacji. To płyta – wyzwanie. Sam Niggenkemper - kontrabasista,
z którym zetknęliśmy się przy okazji kilku znakomitych płyt free improv/ free
jazz, gdzie stanowił on doskonałą siłę najemną – określa sekstet Siódmy Kontynent (w jednym fragmencie
także septet) jako podwójne trio, czy potrójne duo, dając smakowity asumpt do
wielokrotnej eksploracji materiału muzycznego.
W skupionych okolicznościach studyjnych, na potrzeby
realizacji pomysłu kompozytorskiego Talking
Trash, Pascal skojarzył dwa preparowane fortepiany (Eve Risser, Philip
Zoubek), dwa amplifikowane klarnety (Joris Ruhl, Joachim Badenhorst), specjalny
flet kontrabasowy (Julian Elvira) i kontrabas (on sam). W jednym fragmencie
dodał także drugi kontrabas (Constantin Herzog). Na pulpity muzyków trafił
zdecydowanie skomponowany materiał z pogranicza muzyki współczesnej, daleki od
jakichkolwiek jazzowych skojarzeń. W żmudnym procesie wykonania śmiałych
pomysłów kompozytorskich Pascala, muzycy wpadli jednak w improwizatorski szał i
spreparowali wyśmienite, pikantne danie… do wielokrotnej konsumpcji.
Dziś, przy kolejnym, zdecydowanie nie pierwszym odsłuchu,
nie jestem w stanie precyzyjnie opisać tej muzyki. Raz jest oniryczna i
tajemnicza, innym razem łapie rytm i galopuje po obrzeżach kameralistyki spod
znaku … osiemnastowiecznych kompozytorów znad Dunaju (przyznacie, skojarzenia idą po bandzie!). Potrafi się skulić jak
kot, tłamsząc nas pasażami najniższych częstotliwości, by potem, posiłkując się
podpowiedziami zmutowanych klarnetów, w strunowym pędzie osiągnąć szczyt Czarodziejskiej Góry.
Co najważniejsze – Talking
Trash każe do siebie nieustannie powracać. To chyba znaczący dla niej
komplement. Od początku maluję ten krążek na zielono i nie może być inaczej.
Definitively high!
Gunwale
(Dave Rempis, Albert Wildeman, Ryan Packard)
Polynya (Aerophonic
Records, 2016)
Dave Rempis, nasz ulubiony aerofoniczny gladiator, nie ustaje w wysiłkach, by zapracować na
miano jednego z najaktywniejszych współczesnych muzyków freejazzowych. Jego
świeże tegoroczne produkcje Czytelnicy TMS zdążyli już poznać kilka tygodni
temu, w trakcie rozbudowanej opowieści o Aerophonic Records.
Tym razem chicagowski saksofonista w zestawie trzyosobowym,
pod tytułem wykonawczym Gunwale, z muzykami, których specjalnie nie znamy. Na
kontrabasie Albert Wildeman, na perkusji wspomaganej elektroniką Ryan Packard.
Obaj na razie z bardzo skromnymi dyskografiami. Ten drugi z pewnym
doświadczeniem na polu muzyki współczesnej. A Rempis, jak to Rempis, prawdziwe frytowe zwierzę, gotowe rozszarpać każdego,
kogo napotka na swojej muzycznej drodze. Polynya,
to trzyczęściowa, niespełna godzinna opowieść, zarejestrowana w wietrznym
mieście w styczniu bieżącego roku. Rempis gra tu swoje, dynamicznie improwizując, z wykorzystaniem wszystkich
istotnych atrybutów swojej gigantycznej techniki gry na instrumentach dętych,
drewnianych (alt, tenor, baryton). Silnie nadstawiam uszu, by w grze jego
współpartnerów odnaleźć elementy, którymi mogliby się pochwalić przed czytającymi
te słowa, ale póki co, nie słyszę niczego nadmiernie ekscytującego.
Płyta w formacie CD (co nie jest regułą na AR), oczywiście
nadal mieni się zieloną barwą (high!),
ale umówmy się w tym gronie, że jest to zasługa przede wszystkim doskonałego
saksofonisty.
Arashi
(Akira Sakata, Johan Berthling, Paal Nilssen-Love) Semikujira (Trost Records, 2016)
Semikujira zaczyna
się bardzo spokojnie i z dużym poszanowaniem dla naturalnej ciszy, ale muzyka
brzmi tajemniczo i ma w sobie zaszyty spory niepokój, wzmagany mazgnięciami
klarnetu. I to nie jest przypadek! Ładunek emocji zostaje nam dostarczony już w
drugim fragmencie, a erupcja następuje w fragmencie trzecim, zdaje się dla
całości kluczowym. Freejazzowa wersja tradycyjnej pieśni japońskiej wznosi tę płytę na wyżyny i tak już zostanie do końca. Sakata, zawsze kompetentny i charakterny
alcista, tu dodaje także swój niesamowity, prawdziwie samurajski głos
(okrzyk!), który bezsprzecznie nadaje całości posmak sporej wyjątkowości.
Zaskakująco dobra płyta Akiry Sakaty, trochę przeze mnie niedocenianego
weterana niejednej wojny free jazzu z resztą świata, tą zdecydowanie bardziej
pokorną. No i jakże zasadna sekcja, szwedzko-norweska, twarda jak skała, ulotna
jak promieniowanie po ataku nuklearnym wroga. Zdecydowanie pozostajemy przy
rekomendacji high!
Large
Unit Ana (PNL Records, 2016)
Od razu przyznam się do rzeczy karygodnej, żeby mieć to już z
głowy! To dopiero moje pierwsze spotkanie z Dużym
Składem Paala Nilssena-Love, wybitnego norweskiego perkusisty freejazzowego.
Na szczęście nie trafiło na głuchego, zatem już teraz, w ramach pokuty,
obiecuję częściej się nad tą zacną inicjatywą muzyczną pochylać. A okazji nie
zabraknie, bowiem Ana to już czwarta
edycja płytowa Large Unit (w tym drobna ep-ka).
Czternastoosobowy skład! Bardzo rozbudowana sekcja
rytmiczna, na którą składa się podwójny zestaw perkusyjny, podwójny zestaw
instrumentów perkusyjnych (dość egzotycznych), dwa basy, w wersji akustycznej i
elektrycznej, gitara elektryczna i dwie tuby, ponadto elektronika i cztery
dęciaki. Personalnie sporo dobrej, skandynawskiej młodzieży młodszej i
młodzieży starszej, muzyków, których nazwiska mówią nam już dużo, a nawet bardzo
dużo (choćby Kjaer, Molstad, Stroem, czy Holmlander).
Najnowsza płyta Large Unit to trzy dynamiczne i – co
oczywiste, wszak jesteśmy na płycie perkusisty – rytmiczne odcinki muzyczne,
nagrane w okolicznościach studyjnych w roku ubiegłym. Choć tematy i zasady
działania w zespole zostały z pewnością spisane przez Paala w procesie przygotowawczym
(to przecież Duży Skład!), to swoboda
w procesie improwizacji, pozostawienie dużej przestrzeni dla awangardyzacji poczynań w grupie,
wreszcie kompetencje tworzących ją muzyków, sprawiają, że Anę słucha się wyśmienicie i bez krzty nudy, ani zbędnych dłużyzn,
a godzina nagrania mija w mgnieniu oka. Doskonała płyta i oczywista zielona
rekomendacja! High!
Full Blast Risc
(Trost Records, 2016)
Od debiutu Full Blast ładnych kilka lat temu, do tej
elektrycznej formacji z udziałem Petera Brötzmanna (dęciaki), Marino Pliakasa
(gitara basowa) i Michaela Wertmüllera (perkusja) nie wracałem nie tylko
dlatego, że czas bywa bezcenny, ale również z powodów czysto artystycznych.
Słuchając dziś najnowszej produkcji FB Risc, dokumentującej ubiegłoroczne, londyńskie spotkanie z
oklaskami, chwilami mam jednak drobne, z powodu tego zaniechania, wyrzuty
sumienia. Oczywiście nadal nie jest to muzyka, która rwie mi serce, a gra
Brotzmanna z rzadka przynosi dźwięki, których bym się nie spodziewał. Jednakże
ciekawa brzmieniowo praca basisty przykuwa ucho dość skutecznie, a i aura
subtelnej elektroniki spowijająca bębnienie perkusisty, daje skuteczny powód,
by po tę muzykę sięgać częściej niż raz na kilka lat. Muzyka Full Blast
pozostaje – co oczywiste - niezwykle dynamiczna, na iście rockowy sposób i
nieco przyciężkawa, ale w niezobowiązującym odsłuchu samochodowym radzi sobie
całkiem dobrze. W ramach kolorowania odczuć, pozostanę przy pierwotnym middle, jednakże podeprę się drobnym high.
Peter
Brötzmann/ Heather Leigh Ears
Are Filled With Wonder (Not Two
Records, 2016)
I znów nasz niezmordowany 75-latek w dynamicznym zwarciu na
scenie free! Tym razem jednak w dość ciekawym, damskim towarzystwie. Co więcej,
w towarzystwie jeszcze ciekawszego instrumentu, a mianowicie pedałowej gitary (pedal steel gitar), której
naczelną charakterystyką jest umiejętność zawodzenia
(innymi słowy – płynnego modulowania dźwięku).
Krótkie, niespełna 30-minutowe spotkanie z ubiegłorocznej
jesieni jazzowej w krakowskiej Alchemii. Fragment dłuższej rezydencji Petera
podówczas, nie wiemy jednak, czy inne nagrania z tamtego, wieloosobowego spotkania
odnajdą swój edytorski wymiar w przyszłości.
To wszakże jest dość smakowite, o tytule świetnie je
komentującym, a z racji swej krótkiej formy, dalece nieprzegadane. Gra Pani
(Panny?) o jakże filmowym nazwisku Leigh, oryginalna i przykuwająca uwagę.
Peter oczywiście na tym tle rzeźbi swoje, acz niebanalnie wchodzi w interakcje
z modulowanym gitarowym hałasem. Potrafi też być tu subtelnie i dziać się w
nieśpiesznych tempach, z odrobiną wzajemnej empatii i nieudawanej radości
grania. Pozostaję zatem przy rekomendacji high,
gdyż to być może jedna z lepszych produkcji Brötzmanna w ostatnich latach.
Vladimir
Tarasov/ Eugenijus Kanevičius/ Liudas Mockūnas Intuitus (NoBusiness Records, 2LP 2016)
Cztery czarne strony dwóch winylowych krążków, trzy nazwiska
muzyków, studyjne, wileńskie okoliczności spotkania. Weteran rosyjskiego
bębnienia, wszakże litewski rezydent Tarasov, w opozycji do młodych, jurnych
litewskich wyjadaczy, Kaneviciusa (kontrabas) i Mockunasa (saksofony), których
kompetencje mieliśmy onegdaj okazję poznać w trakcie bardzo udanej kooperacji z
Matsem Gustafssonem, która zresztą dała początek wytwórni NoBusinness Records (The Vilnius Explosion).
Panowie nagrywali w prywatnym, domowym studiu Tarasova, co
niewątpliwie implikowało fakt, iż mieli dużo czasu i nikt, ani nic ich nie
goniło. To słychać w tej muzyce! Jest czas na długie kreślenie tematu, są
niekrótkie interwały na solowe popisy każdego z muzyków, jest wreszcie blisko
półtorej godziny nagrania. Nie stanowi to bynajmniej jakiegokolwiek zarzutu.
Tej muzyki słucha się znakomicie, a nawet w dynamicznych improwizacjach… nie brakuje
nam czasu, by zawiesić ucho na niuansach. Jedynie nieadekwatny poziom ekspresji
w niektórych partiach kolektywnych improwizacji (myślę tu w pierwszej
kolejności o grze Mockunasa) i będący tego skutkiem, brak nadzwyczajnych emocji
po stronie odbiorcy, sprawia, że całość Intuicji
nie zasługuje na czyste high, zatem
wsparte być musi niezobowiązującym middle.
Roy
Nathanson Nearness And You (Clean Feed Records, 2016)
Nie ukrywam, że jakieś dwadzieścia lat temu lubiłem
zasłuchiwać się w nowojorskiej muzyce z Downtown,
a także w jej nieco wodewilowym wydaniu, spod znaku Johna Lurie i jego
niezłomnego The Lounge Lizards. Była też podobna inicjatywa o nazwie The Jazz
Passangers. Nie mogłem się wtedy nie zetknąć z saksofonem Roy Nathansona,
puzonem Cutisa Fowlkesa, czy fortepianem Anthony’ego Colemana.
Zatem, skoro portugalski Clean Feed wydał płytę tego
pierwszego z improwizowanymi duetami z udziałem tych kolejnych, Wasz Recenzent
nie mógł tej płyty nie posłuchać. Na listę płac trafili tu także Marc Ribot (ta
sama banda), Myra Melford, niezła pianistka, choć raczej z innej bandy, a także
kompletnie mi nie znani - Lucy Hollier na puzonie i Arturo O’Farrill na
fortepianie. Nagrano koncertowo w trakcie kilku dni czerwca roku ubiegłego.
Nagranie sprawia wrażenie trybiutu, ale rok urodzenia Nathansona nie wskazuje, iżby rok temu
miał jakieś istotne, okrągłe urodziny. Wszakże nie to jest problemem tej
rejestracji. Bardziej boli, iż zdecydowana większość duetowych incydentów jest
najzwyczajniej nudna, by nie rzec słaba. O ile bronią się jeszcze duety z
Ribotem i jego akustyczną gitarą, o tyle inne spotkania, zwłaszcza te z pianem,
zieją nudą, niczym przepocony grubas ponętnym zapachem, letnią porą w
opóźnionym autobusie. Gwoździem do trumny tego zestawu nagrań są… próby wokalne
Roya. Facet kompletnie nie ma głosu, a próbuje śpiewać. Całość nabiera wymiaru
satyrycznego i mnie skutecznie do Nearness
and You zniechęca. Rekomendacja wstępna była żółta (middle), teraz już zdecydowanie smagam krwią po sztaludze i daję low!
Yoni
Kretzmer 2Bass Quartet Book
II (Out Now Recordings, 2015)
Yonatan Kretzmer to izraelski saksofonista (w każdym razie
urodzony w Jerozolimie), kilka lat po trzydziestych urodzinach, ze stosunkowo
skromnym dorobkiem płytowym. W moje ręce trafiła płyta nagrana na Brooklynie w
bardzo amerykańskim i poniekąd frapującym składzie. Obok tenorzysty, na
perkusji znany z niejednej udanej freejazzowej ekspozycji, Mike Pride i – co
najważniejsze w tej produkcji – na dwóch kontrabasach, Reuben Radding (także
dalece doświadczony Nowojorczyk) i Sean Conly, czyli jakby nie było, Kwartet Dwubasowy.
Book II - długi,
blisko 80-minutowy materiał (choć drugi krążek, to ledwie jeden, 20-minutowy
fragment), stworzony przez Kretzmera (określony na okładce płyty jako written ideas) i zgrabnie zagrany przez
czwórkę bardzo dobrych improwizatorów. Sama gra lidera, póki co, nie zabija
nadmierną oryginalnością (mam wrażenie, że człek jest jednak odrobinę speszony
nowojorskim towarzystwem), a solą tej niezłej płyty są przede wszystkim dialogi
kontrabasistów. Dla nich z pewnością warto wejść w posiadanie tego podwójnego
zestawu CD. Dzieje się wiele, emocji nie brakuje.
Całe wszakże wydawnictwo oceniam, tak jak pierwotnie, na middle/high, a personalia Yoni Kretzmera
zapisuję w pamięci, w oczekiwaniu na jego dalsze improwizowane przygody.
Slobber Pup
Pole Axe (Rare Noise Records,2015)
Toxydoll Bullsheep (Aut Records, 2015)
Friends
& Neighbors Hymn For A Hungry Nation
(Clean Feed Records, 2014)
Pierwotnie chciałem te trzy płyty omówić indywidualnie, ale
– po niezbyt głębokiej analizie własnych zasobów czasowych – doszedłem do wniosku,
że szkoda mi czasu na takie pisactwo,
a i Waszego, na rozbudowaną lekturę, też w sumie nie warto marnować. Bo to… po
prawdzie, po prostu słabe płyty.
Slobber Pup to
kolejna próba zaistnienia na rockowo-noisowej scenie Matsa Gustafssona. W
żmudnym i dramaturgicznie nieuzasadnionym procesie generowania hałasu
wspomagają go nie byle jacy partnerzy – Joe Morris na gitarze elektrycznej,
Jamie Saft na organach i Balazs Pandi na perkusji. Należy wszakże ubolewać nad
faktem marnowania ich talentów (i czasu przy okazji), albowiem jedynie mocne
przewartościowanie podejścia do koncepcji samej muzyki, mogłoby ją w moich
oczach uratować.
Toxydoll to z
kolei elektryczny kwartet, złożony z zupełnie nieznanych mi muzyków, którzy…
dużo próbują, chwilami nawet potrafią zaskoczyć, ale po prawdzie świat jazzu
słyszał już miliony takich płyt. Fajne są natomiast tytuły utworów, jak i
całego krążka. Ten literacki walor Bullsheepa
możecie śmiało prześledzić w necie, bez tracenia czasu na odsłuch samej muzyki.
Wreszcie Przyjaciele i
Sąsiedzi ze Skandynawii. Klasycznie skonstruowany kwintet jazzowy. Osiem
tematów idealnych na lekko zakrapiane jam session, dla nas to jednak ewidentna
strata czasu. Nuda i wtórność.
Rekomendacje dla tych trzech krążków możecie
wystawić już sami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz