poniedziałek, 4 lipca 2016

Berne, Niggenkemper, Rempis, Sakata, Large Unit, Brötzmann, Mockūnas, Nathanson, Kretzmer, Slobber Pup, Toxy Doll, Friends & Neighbors - czerwcowa zbiorówka 2016


Tym razem bez mniej lub bardziej błyskotliwego wstępu, komentującego na ogół zgrzebną rzeczywistość zastaną, zaczynamy nasze ulubione, comiesięczne kolorowanki.

Płyty delikatnie ocenione w ramach rubryki „Odsłuchy premierowe – wstępne rekomendacje” zostaną dziś poddane ostatecznemu osądowi, a Trybuna niczym złowieszczy Trybunał, wyda wyroki niepodlegającego trybowi odwoławczemu. Od czerwonego low, poprzez żółty middle, po zielony jak trawa high. Do dzieła zatem!!!!


Tim Berne's Snakeoil  Anguis Oleum  (Screwgun Records, 2016)

Nowojorskiego alcistę Tima Berne’a nie zaliczylibyśmy do nadmiernie pracowitych muzyków, wszakże w ramach swojej bieżącej formacji Snakeoil, dostarcza nam nowe płyty dość regularnie. Po trzech studyjnych ujawnieniach w ramach monachijskiego ECM, tym razem edycja koncertowa, zrealizowana przez osobistą wytwórnię Tima – Screwgun Records, w edycji limitowanej, dwustu sztukowej.



Po latach efektownego eksperymentowania z elektroniką, jako elementem udanie wspierającym akustyczne improwizacje (Science Friction Band), po produkcjach opartych na podobnych schematach/ kompozycjach realizowanych jednakże bez elektroniki (Hard Cell), wreszcie po śmiałych improwizacjach w towarzystwie gitary elektrycznej (Big Satan), Berne dotarł do punktu zwrotnego, od momentu którego rozpoczął się proces wyciszania jego muzycznej ekspresji (co przy okazji zbiegło się z jego 60 urodzinami, zapewne zupełnie przypadkowo).

Dowodem rzeczowym tej delikatnej metamorfozy rzeczony working band, czyli Snakeoil. Berne stworzył go z udziałem pianisty Matta Mitchella, klarnecisty Oscara Noriegi i perkusisty Chesa Smitha. Ten akustyczny kwartet pozbawiony instrumentu basowego (jak wszystkie wcześniej wymienione zespoły, jednakże w tamtych przypadkach część obowiązków w zakresie generowania niskich częstotliwości przejmował keyboard lub gitara), w ramach niemieckiego, nudziarskiego labelu, trzykrotnie zapunktował, ale w sercu Waszego recenzenta nie wzbudził jakichś szczególnych ekscytacji. To oczywiście wciąż doskonały Berne, saksofonista o niepowtarzalnym soundzie altu, to jego gra, jego muzyka, ale … odrobinę za spokojna, trochę bez wewnętrznego ognia, nie budząca już takich emocji, jak dekadę temu z okładem.

Zatem po koncertowy Angius Oleum sięgałem ze spokojem i bez mrowienia w kręgosłupie. Skąpe informacje edytorskie nie pozwalają na określenie miejsca, ani daty spotkania/ spotkań (?) koncertowych. Cztery fragmenty opatrzone tytułami, trwające ponad 70 minut. Słucha się tego wyśmienicie, ale momenty ekspresyjnych galopad, stemplowanych wspaniałymi altowymi zawijasami, dość często przepoczwarzają się w chwile nadmiernej nostalgii i dramaturgicznie nieuzasadnionego wyciszenia. Mało, w mojej ocenie, do całej zabawy wnosi Noriega, a gra Mitchella też niczym szczególnym nie zaskakuje. W tym gronie udanie trzyma fason i dotrzymuje kroku liderowi Smith. Z pewną dozą sceptycyzmu,  pozostaję jednak przy pierwotnej rekomendacji high, bo Berne, to Berne. Klasa światowa po wszeczasy!


Pascal Niggenkemper Le 7eme Continent  Talking Trash  (Clean Feed, 2016)

Gadający chłam to płyta wymykająca się wszelkim klasyfikacjom, łatwym skojarzeniom, czy oczywistej kodyfikacji. To płyta – wyzwanie. Sam Niggenkemper - kontrabasista, z którym zetknęliśmy się przy okazji kilku znakomitych płyt free improv/ free jazz, gdzie stanowił on doskonałą siłę najemną – określa sekstet Siódmy Kontynent (w jednym fragmencie także septet) jako podwójne trio, czy potrójne duo, dając smakowity asumpt do wielokrotnej eksploracji materiału muzycznego.




W skupionych okolicznościach studyjnych, na potrzeby realizacji pomysłu kompozytorskiego Talking Trash, Pascal skojarzył dwa preparowane fortepiany (Eve Risser, Philip Zoubek), dwa amplifikowane klarnety (Joris Ruhl, Joachim Badenhorst), specjalny flet kontrabasowy (Julian Elvira) i kontrabas (on sam). W jednym fragmencie dodał także drugi kontrabas (Constantin Herzog). Na pulpity muzyków trafił zdecydowanie skomponowany materiał z pogranicza muzyki współczesnej, daleki od jakichkolwiek jazzowych skojarzeń. W żmudnym procesie wykonania śmiałych pomysłów kompozytorskich Pascala, muzycy wpadli jednak w improwizatorski szał i spreparowali wyśmienite, pikantne danie… do wielokrotnej konsumpcji.

Dziś, przy kolejnym, zdecydowanie nie pierwszym odsłuchu, nie jestem w stanie precyzyjnie opisać tej muzyki. Raz jest oniryczna i tajemnicza, innym razem łapie rytm i galopuje po obrzeżach kameralistyki spod znaku … osiemnastowiecznych kompozytorów znad Dunaju (przyznacie, skojarzenia idą po bandzie!). Potrafi się skulić jak kot, tłamsząc nas pasażami najniższych częstotliwości, by potem, posiłkując się podpowiedziami zmutowanych klarnetów, w strunowym pędzie osiągnąć szczyt Czarodziejskiej Góry.

Co najważniejsze – Talking Trash każe do siebie nieustannie powracać. To chyba znaczący dla niej komplement. Od początku maluję ten krążek na zielono i nie może być inaczej. Definitively high!


Gunwale (Dave Rempis, Albert Wildeman, Ryan Packard)  Polynya  (Aerophonic Records, 2016)

Dave Rempis, nasz ulubiony aerofoniczny gladiator, nie ustaje w wysiłkach, by zapracować na miano jednego z najaktywniejszych współczesnych muzyków freejazzowych. Jego świeże tegoroczne produkcje Czytelnicy TMS zdążyli już poznać kilka tygodni temu, w trakcie rozbudowanej opowieści o Aerophonic Records.




Tym razem chicagowski saksofonista w zestawie trzyosobowym, pod tytułem wykonawczym Gunwale, z muzykami, których specjalnie nie znamy. Na kontrabasie Albert Wildeman, na perkusji wspomaganej elektroniką Ryan Packard. Obaj na razie z bardzo skromnymi dyskografiami. Ten drugi z pewnym doświadczeniem na polu muzyki współczesnej. A Rempis, jak to Rempis, prawdziwe frytowe zwierzę, gotowe rozszarpać każdego, kogo napotka na swojej muzycznej drodze. Polynya, to trzyczęściowa, niespełna godzinna opowieść, zarejestrowana w wietrznym mieście w styczniu bieżącego roku. Rempis gra tu swoje, dynamicznie improwizując, z wykorzystaniem wszystkich istotnych atrybutów swojej gigantycznej techniki gry na instrumentach dętych, drewnianych (alt, tenor, baryton). Silnie nadstawiam uszu, by w grze jego współpartnerów odnaleźć elementy, którymi mogliby się pochwalić przed czytającymi te słowa, ale póki co, nie słyszę niczego nadmiernie ekscytującego.

Płyta w formacie CD (co nie jest regułą na AR), oczywiście nadal mieni się zieloną barwą (high!), ale umówmy się w tym gronie, że jest to zasługa przede wszystkim doskonałego saksofonisty.


Arashi (Akira Sakata, Johan Berthling, Paal Nilssen-Love)  Semikujira  (Trost Records, 2016)

Semikujira zaczyna się bardzo spokojnie i z dużym poszanowaniem dla naturalnej ciszy, ale muzyka brzmi tajemniczo i ma w sobie zaszyty spory niepokój, wzmagany mazgnięciami klarnetu. I to nie jest przypadek! Ładunek emocji zostaje nam dostarczony już w drugim fragmencie, a erupcja następuje w fragmencie trzecim, zdaje się dla całości kluczowym. Freejazzowa wersja tradycyjnej pieśni japońskiej wznosi tę płytę na wyżyny i tak już zostanie do końca. Sakata, zawsze kompetentny i charakterny alcista, tu dodaje także swój niesamowity, prawdziwie samurajski głos (okrzyk!), który bezsprzecznie nadaje całości posmak sporej wyjątkowości.




Zaskakująco dobra płyta Akiry Sakaty, trochę przeze mnie niedocenianego weterana niejednej wojny free jazzu z resztą świata, tą zdecydowanie bardziej pokorną. No i jakże zasadna sekcja, szwedzko-norweska, twarda jak skała, ulotna jak promieniowanie po ataku nuklearnym wroga. Zdecydowanie pozostajemy przy rekomendacji high!


Large Unit  Ana (PNL Records, 2016)

Od razu przyznam się do rzeczy karygodnej, żeby mieć to już z głowy! To dopiero moje pierwsze spotkanie z Dużym Składem Paala Nilssena-Love, wybitnego norweskiego perkusisty freejazzowego. Na szczęście nie trafiło na głuchego, zatem już teraz, w ramach pokuty, obiecuję częściej się nad tą zacną inicjatywą muzyczną pochylać. A okazji nie zabraknie, bowiem Ana to już czwarta edycja płytowa Large Unit (w tym drobna ep-ka).

Czternastoosobowy skład! Bardzo rozbudowana sekcja rytmiczna, na którą składa się podwójny zestaw perkusyjny, podwójny zestaw instrumentów perkusyjnych (dość egzotycznych), dwa basy, w wersji akustycznej i elektrycznej, gitara elektryczna i dwie tuby, ponadto elektronika i cztery dęciaki. Personalnie sporo dobrej, skandynawskiej młodzieży młodszej i młodzieży starszej, muzyków, których nazwiska mówią nam już dużo, a nawet bardzo dużo (choćby Kjaer, Molstad, Stroem, czy Holmlander).




Najnowsza płyta Large Unit to trzy dynamiczne i – co oczywiste, wszak jesteśmy na płycie perkusisty – rytmiczne odcinki muzyczne, nagrane w okolicznościach studyjnych w roku ubiegłym. Choć tematy i zasady działania w zespole zostały z pewnością spisane przez Paala w procesie przygotowawczym (to przecież Duży Skład!), to swoboda w procesie improwizacji, pozostawienie dużej przestrzeni dla awangardyzacji poczynań w grupie, wreszcie kompetencje tworzących ją muzyków, sprawiają, że Anę słucha się wyśmienicie i bez krzty nudy, ani zbędnych dłużyzn, a godzina nagrania mija w mgnieniu oka. Doskonała płyta i oczywista zielona rekomendacja! High!


Full Blast  Risc (Trost Records, 2016)

Od debiutu Full Blast ładnych kilka lat temu, do tej elektrycznej formacji z udziałem Petera Brötzmanna (dęciaki), Marino Pliakasa (gitara basowa) i Michaela Wertmüllera (perkusja) nie wracałem nie tylko dlatego, że czas bywa bezcenny, ale również z powodów czysto artystycznych.




Słuchając dziś najnowszej produkcji FB Risc, dokumentującej ubiegłoroczne, londyńskie spotkanie z oklaskami, chwilami mam jednak drobne, z powodu tego zaniechania, wyrzuty sumienia. Oczywiście nadal nie jest to muzyka, która rwie mi serce, a gra Brotzmanna z rzadka przynosi dźwięki, których bym się nie spodziewał. Jednakże ciekawa brzmieniowo praca basisty przykuwa ucho dość skutecznie, a i aura subtelnej elektroniki spowijająca bębnienie perkusisty, daje skuteczny powód, by po tę muzykę sięgać częściej niż raz na kilka lat. Muzyka Full Blast pozostaje – co oczywiste - niezwykle dynamiczna, na iście rockowy sposób i nieco przyciężkawa, ale w niezobowiązującym odsłuchu samochodowym radzi sobie całkiem dobrze. W ramach kolorowania odczuć, pozostanę przy pierwotnym middle, jednakże podeprę się drobnym high.


Peter Brötzmann/ Heather Leigh  Ears Are Filled With Wonder  (Not Two Records, 2016)

I znów nasz niezmordowany 75-latek w dynamicznym zwarciu na scenie free! Tym razem jednak w dość ciekawym, damskim towarzystwie. Co więcej, w towarzystwie jeszcze ciekawszego instrumentu, a mianowicie pedałowej gitary (pedal steel gitar), której naczelną charakterystyką jest umiejętność zawodzenia (innymi słowy – płynnego modulowania dźwięku).

Krótkie, niespełna 30-minutowe spotkanie z ubiegłorocznej jesieni jazzowej w krakowskiej Alchemii. Fragment dłuższej rezydencji Petera podówczas, nie wiemy jednak, czy inne nagrania z tamtego, wieloosobowego spotkania odnajdą swój edytorski wymiar w przyszłości.




To wszakże jest dość smakowite, o tytule świetnie je komentującym, a z racji swej krótkiej formy, dalece nieprzegadane. Gra Pani (Panny?) o jakże filmowym nazwisku Leigh, oryginalna i przykuwająca uwagę. Peter oczywiście na tym tle rzeźbi swoje, acz niebanalnie wchodzi w interakcje z modulowanym gitarowym hałasem. Potrafi też być tu subtelnie i dziać się w nieśpiesznych tempach, z odrobiną wzajemnej empatii i nieudawanej radości grania. Pozostaję zatem przy rekomendacji high, gdyż to być może jedna z lepszych produkcji Brötzmanna w ostatnich latach.


Vladimir Tarasov/ Eugenijus Kanevičius/ Liudas Mockūnas  Intuitus (NoBusiness Records, 2LP 2016)

Cztery czarne strony dwóch winylowych krążków, trzy nazwiska muzyków, studyjne, wileńskie okoliczności spotkania. Weteran rosyjskiego bębnienia, wszakże litewski rezydent Tarasov, w opozycji do młodych, jurnych litewskich wyjadaczy, Kaneviciusa (kontrabas) i Mockunasa (saksofony), których kompetencje mieliśmy onegdaj okazję poznać w trakcie bardzo udanej kooperacji z Matsem Gustafssonem, która zresztą dała początek wytwórni NoBusinness Records (The Vilnius Explosion).




Panowie nagrywali w prywatnym, domowym studiu Tarasova, co niewątpliwie implikowało fakt, iż mieli dużo czasu i nikt, ani nic ich nie goniło. To słychać w tej muzyce! Jest czas na długie kreślenie tematu, są niekrótkie interwały na solowe popisy każdego z muzyków, jest wreszcie blisko półtorej godziny nagrania. Nie stanowi to bynajmniej jakiegokolwiek zarzutu. Tej muzyki słucha się znakomicie, a nawet w dynamicznych improwizacjach… nie brakuje nam czasu, by zawiesić ucho na niuansach. Jedynie nieadekwatny poziom ekspresji w niektórych partiach kolektywnych improwizacji (myślę tu w pierwszej kolejności o grze Mockunasa) i będący tego skutkiem, brak nadzwyczajnych emocji po stronie odbiorcy, sprawia, że całość Intuicji nie zasługuje na czyste high, zatem wsparte być musi niezobowiązującym middle.


Roy Nathanson  Nearness And You  (Clean Feed Records, 2016)

Nie ukrywam, że jakieś dwadzieścia lat temu lubiłem zasłuchiwać się w nowojorskiej muzyce z Downtown, a także w jej nieco wodewilowym wydaniu, spod znaku Johna Lurie i jego niezłomnego The Lounge Lizards. Była też podobna inicjatywa o nazwie The Jazz Passangers. Nie mogłem się wtedy nie zetknąć z saksofonem Roy Nathansona, puzonem Cutisa Fowlkesa, czy fortepianem Anthony’ego Colemana.

Zatem, skoro portugalski Clean Feed wydał płytę tego pierwszego z improwizowanymi duetami z udziałem tych kolejnych, Wasz Recenzent nie mógł tej płyty nie posłuchać. Na listę płac trafili tu także Marc Ribot (ta sama banda), Myra Melford, niezła pianistka, choć raczej z innej bandy, a także kompletnie mi nie znani - Lucy Hollier na puzonie i Arturo O’Farrill na fortepianie. Nagrano koncertowo w trakcie kilku dni czerwca roku ubiegłego.




Nagranie sprawia wrażenie trybiutu, ale rok urodzenia Nathansona nie wskazuje, iżby rok temu miał jakieś istotne, okrągłe urodziny. Wszakże nie to jest problemem tej rejestracji. Bardziej boli, iż zdecydowana większość duetowych incydentów jest najzwyczajniej nudna, by nie rzec słaba. O ile bronią się jeszcze duety z Ribotem i jego akustyczną gitarą, o tyle inne spotkania, zwłaszcza te z pianem, zieją nudą, niczym przepocony grubas ponętnym zapachem, letnią porą w opóźnionym autobusie. Gwoździem do trumny tego zestawu nagrań są… próby wokalne Roya. Facet kompletnie nie ma głosu, a próbuje śpiewać. Całość nabiera wymiaru satyrycznego i mnie skutecznie do Nearness and You zniechęca. Rekomendacja wstępna była żółta (middle), teraz już zdecydowanie smagam krwią po sztaludze i daję low!


Yoni Kretzmer 2Bass Quartet  Book II  (Out Now Recordings, 2015)

Yonatan Kretzmer to izraelski saksofonista (w każdym razie urodzony w Jerozolimie), kilka lat po trzydziestych urodzinach, ze stosunkowo skromnym dorobkiem płytowym. W moje ręce trafiła płyta nagrana na Brooklynie w bardzo amerykańskim i poniekąd frapującym składzie. Obok tenorzysty, na perkusji znany z niejednej udanej freejazzowej ekspozycji, Mike Pride i – co najważniejsze w tej produkcji – na dwóch kontrabasach, Reuben Radding (także dalece doświadczony Nowojorczyk) i Sean Conly, czyli jakby nie było, Kwartet Dwubasowy.




Book II - długi, blisko 80-minutowy materiał (choć drugi krążek, to ledwie jeden, 20-minutowy fragment), stworzony przez Kretzmera (określony na okładce płyty jako written ideas) i zgrabnie zagrany przez czwórkę bardzo dobrych improwizatorów. Sama gra lidera, póki co, nie zabija nadmierną oryginalnością (mam wrażenie, że człek jest jednak odrobinę speszony nowojorskim towarzystwem), a solą tej niezłej płyty są przede wszystkim dialogi kontrabasistów. Dla nich z pewnością warto wejść w posiadanie tego podwójnego zestawu CD. Dzieje się wiele, emocji nie brakuje.

Całe wszakże wydawnictwo oceniam, tak jak pierwotnie, na middle/high, a personalia Yoni Kretzmera zapisuję w pamięci, w oczekiwaniu na jego dalsze improwizowane przygody.


Slobber Pup  Pole Axe (Rare Noise Records,2015)

Toxydoll  Bullsheep (Aut Records, 2015)

Friends & Neighbors  Hymn For A Hungry Nation (Clean Feed Records, 2014)

Pierwotnie chciałem te trzy płyty omówić indywidualnie, ale – po niezbyt głębokiej analizie własnych zasobów czasowych – doszedłem do wniosku, że szkoda mi czasu na takie pisactwo, a i Waszego, na rozbudowaną lekturę, też w sumie nie warto marnować. Bo to… po prawdzie, po prostu słabe płyty.

Slobber Pup to kolejna próba zaistnienia na rockowo-noisowej scenie Matsa Gustafssona. W żmudnym i dramaturgicznie nieuzasadnionym procesie generowania hałasu wspomagają go nie byle jacy partnerzy – Joe Morris na gitarze elektrycznej, Jamie Saft na organach i Balazs Pandi na perkusji. Należy wszakże ubolewać nad faktem marnowania ich talentów (i czasu przy okazji), albowiem jedynie mocne przewartościowanie podejścia do koncepcji samej muzyki, mogłoby ją w moich oczach uratować.

Toxydoll to z kolei elektryczny kwartet, złożony z zupełnie nieznanych mi muzyków, którzy… dużo próbują, chwilami nawet potrafią zaskoczyć, ale po prawdzie świat jazzu słyszał już miliony takich płyt. Fajne są natomiast tytuły utworów, jak i całego krążka. Ten literacki walor Bullsheepa możecie śmiało prześledzić w necie, bez tracenia czasu na odsłuch samej muzyki.

Wreszcie Przyjaciele i Sąsiedzi ze Skandynawii. Klasycznie skonstruowany kwintet jazzowy. Osiem tematów idealnych na lekko zakrapiane jam session, dla nas to jednak ewidentna strata czasu. Nuda i wtórność.

Rekomendacje dla tych trzech krążków możecie wystawić już sami.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz