W ostatni dzień paskudnego roku 2020 Trybuna Muzyki Spontanicznej wylistowała 66 powodów, dla których –
mimo wszystko! – warto ów dwunastomiesięczny period zapamiętać! Na liście
wyróżnionych płyt znalazły się trzy, w których udział sprawczy pewnego
amerykańskiego trębacza był więcej niż kluczowy.
Albumy te nie zostały dotychczas zrecenzowane (czas Pana
Redaktora nie jest z gumy!), zatem dziś nadrabiamy tę drobną, acz jakże istotną
zaległość i zapraszamy na odczyt, tudzież odsłuch trzech doskonałych płyt
Nate’a Wooleya. Pierwsza, to jego autorski, rzecz można flagowy projekt, czyli
szalona koncepcja Seven Storey Mountain*).
Zaraz potem pewien litewski, jednorazowy kwartet, a na koniec trio, które nie
gra ze sobą zbyt często, ale mimo to, możemy już cieszyć się jego trzecią
płytą.
Nate
Wooley Seven Storey Mountain VI (Pyroclastic
Records, CD 2020)
Pod koniec listopada 2019 roku, w miejscu zwanym Oktaven Audio, Nate Wooley (trąbka,
amplifikator, kompozycja) zebrał trzynastu muzyków, by wykonali szóstą edycję
jego Siedmiopiętrowej Góry. Oto oni:
Samara Lubelski oraz C. Spencer Yeh (skrzypce), Chris Corsano, Ben Hall oraz
Ryan Sawyer (perkusje), Susan Alcorn (pedal
steel guitar), Julien Desprez oraz Ava Mendoza (gitary elektryczne),
Isabelle O’Connell oraz Emily Manzo (instrumenty klawiszowe), Yoon Sun Choi,
Mellissa Hughes oraz Megan Schubert (głosy). Szósta edycja Seven Storey Mountain, to tradycyjnie jeden trak, który zaczyna się
w ciszy i tamże kończy swą podróż, po drodze ryjąc nam berety emocjami rzadko spotykanymi na niwie muzyki
improwizowanej. Trwa 45 minut i jedną sekundę.
Ceremonia otwarcia spektaklu przypada w udziale chórowi
kobiecych głosów. Panie mruczą melodyjnie, niczym feministyczny odłam zakonu
krzyżackiego, który za moment wyruszy na meta
religijne, wojenne łowy. W roli skromnego akompaniamentu frazy z gitary. W tle zaczyna
się jednak rodzić życie dużego, orkiestrowego potwora. Samo zło zdaje się iść
od strony elektroakustycznych świergotów,
mikro przesterów i plastrów ambientu. Pojawia się piano i akcenty perkusjonalne,
ale sama podróż, jak na razie, odbywa się we względnej harmonii, w dość łagodnej
tonacji. Po wybiciu 7 minuty szczoteczki rozbudowanej sekcji perkusyjnej
zaczynają kreować pewien rodzaj dynamiki. Atmosfera wokół nich zaczyna robić
się coraz bardziej nerwowa. Efekt wzmacniają pierwsze pasaże z keyboardów, które snują wątki niemal fussion-jazzowe, ale bez eskalowania
poziomu głośności. Narracja krok po kroku zaczyna wspinać się na Siedmiopiętrową Górę. Żmudna to, ale
efektowna wspinaczka. O emocje dbają przede wszystkim skrzypce i gitary,
wyposażone w dużą moc energii elektrycznej i adekwatny pogłos. Opowieść nabiera
kwasowości i posmaku niemal transowej psychodelii. Wielobarwny kalejdoskop
dźwięków, jednak nie bez onirycznej poświaty. Niektóre wątki rozbłyskują, inne
pętlą się i obumierają.
Po upływie 18 minuty zaczyna się już mała wojna światów –
perkusje wybijają jednostajny rytm, ale na dalszym planie wszystko wydaje się
być już wyzwolone z jarzma koncepcji kompozytorskiej. Gitary kołyszące się na
przetwornikach, tajemnicze głosy, szumiące warstwy usterkowych fonii, nerwowe podrygi
z klawiatur – wszystko to ubarwia flow,
ale jednocześnie sprawia, iż całość jakby rozłaziła się w szwach. Do ognia dokładają
perkusje, zaś gitary i skrzypce tańczą wokół własnej osi, swawolą, skaczą i z
piskiem upadają na samo dno. Plejada drobnych incydentów kipi niczym gotująca
się woda. Makrokosmos wielkiej góry eksploduje – dynamiczne, ostre frazy, chwilami
nawet drapieżne, ale schowane jakby za mgłą. W 25 minucie flow niebezpiecznie zbliża się już do ściany dźwięku. Wszyscy
muzycy eskalują swoje poczynania, robi się naprawdę ogniście. Gitary i skrzypce
toczą kolejną wojnę w złej sprawie. Krzyki, wrzaski, prawdziwy heart attack in fussion-psycho-noise, który nie jest jednak wyłącznie hałasem,
ma bowiem swoją egzystencjalną, jakże bolesną poświatę.
Pora okiełznać to wspaniałe szaleństwo! Wraz z wybiciem 34
minuty jako pierwsze milkną perkusje. Tło niezmiernie pulsuje, nabiera
ambientowej szklistości, klawisze płynną wąską strugą. Strzępy gitarowych fraz,
coś śpiewa na ultrapogłosie, może to trąbka. Chmura oniryzmu spowija scenę i
nie pozwala na bezpieczną ucieczkę z pola bitwy. Wraz z 37 minutą powraca chór
kobiet, które snują wokalizy na silnym pogłosie. Powraca początek - diabelska
repryza, siła wiecznego powtórzenia. Łagodne piano tworzy klimat refleksji, a głosy
zaczynają śpiewać finałową pieśń z tekstem. Głosy multiplikują się - samokopiująca orgia zakończenia. You can’t scare me…, You can’t scare me…
Nate Wooley
/ Liudas Mockūnas / Barry Guy / Arkadijus Gotesmanas NOX (NoBusiness Records, LP 2020)
Na osi czasu pozostajemy w trakcie ciepłej jesieni 2019
roku. Przenosimy się wszakże na Litwę, na cykliczną imprezę Improdimensija, która odbywa się w
Wilnie. Na scenie odnajdujemy fantastycznie zapowiadający się kwartet w
składzie: Nate Wooley (trąbka), Liudas Mockūnas (klarnet kontrabasowy, saksofon
sopranowy i tenorowy), Barry Guy (kontrabas) oraz Arkadijus Gotesmanas
(perkusja i instrumenty perkusyjne). Na czarnym krążku, dokumentującym ów
intrygujący koncert, znalazły się trzy swobodne improwizacje, które trwają łącznie
prawie 36 minut.
Kwartet zaczyna koncert małymi frazami, typowymi dla
improwizacji składu stworzonego ad hoc,
mających za zadanie rozpoznanie dyspozycji partnerów i warunków zewnętrznych
spektaklu. Narracja spoczywa na barkach kontrabasu, saksofon sopranowy i trąbka
śpiewają zgodnie na stronie, a całość spinają perkusjonalne błyskotki. Opowieść
z czasem zagęszcza się, ale muzyka nie traci walorów typowych dla pięknego, zmysłowego
post-chamber. W ramach wisienki na
torcie tej części płyty rozgrzane pióro recenzenta odnotowuje świetne szczytowanie
sopranu. W ramach komentarza trochę brudu na ustniku trąbki i wzrost dynamiki
perkusji. W okolicach 9 minuty na gryfie kontrabasu pojawia się smyczek i wraz
z perkusjonaliami kreśli skromne, ale urocze expo w ducie. Tuż potem natrafiamy na równie efektowne duo dęciaków (przy okazji sopran zostaje
zastąpiony przez tenor!). Na koniec pierwszej, niedługiej strony winyla muzycy
najpierw wpadają w drobną, ale jakże ognistą kipiel, potem zaś w ramach
rozbiegówki bawią się w bystre pytania i odpowiedzi.
Otwarcie kolejnej improwizacji przypada w udziale
perkusjonaliom i dzwoneczkom wprost ze świątecznej choinki. Bas ogranicza się
do skromnych szarpnięć za struny. Trąbka pojawia się po kilkudziesięciu
sekundach ze śpiewem na ustach. Jakby w kontrze, ale dopiero po 5 minutach, do
gry wchodzi masywny klarnet kontrabasowy. Wyjątkowo urodziwe slow motion stawia każdy krok z dużą
rozwagą dramaturgiczną. Znów świetny moment notuje Liudas, a smyczek Barry’ego równie
skutecznie dba o wzrost dynamiki. Emocje rosną, a Nate decyduje się na bardziej
jazzowe frazowanie (szczoteczki Arkadijusa okazują się bardzo pomocne w budowaniu
narracji). Klarnet przywraca na moment do życia cały kwartet, po czym już samotnie,
ale jakże precyzyjnie gasi płomień narracji. Ostatnią, najkrótszą część
koncertu otwierają dęciaki (odnotujmy
powrót tenoru). Sekcja rytmu szybko doskakuje im do gardeł, a całość opowieści
stawia na dynamikę. Dobre tempo sprzyja bystrym interakcjom, zwłaszcza pomiędzy
trąbką, a saksofonem. W tak zwanym międzyczasie muzycy serwują nam kolejny
odcinek pytań i odpowiedzi, kreowany przez smyczek kontrabasu. Na zakończenie koncertu wszyscy zdają się
tańczyć i swawolić bez umiaru. Frywolność godna największych mistrzów! Brawo!
Icepick Hellraiser
(Astral Spirits, LP 2020)
Pod wskazaną wyżej nazwą własną kryje się trzech świetnie
nam znanych muzyków: Nate Wooley (trąbka), Ingebrigt Haker Flaten (kontrabas)
oraz Chris Corsano (perkusja). Artystów zastajemy w sytuacji koncertowej
(Chicago, luty 2018 roku). Znów trzy swobodne improwizacje umieszczone na
winylowej płycie, łączny czas niespełna 35 minut.
Muzycy znają się świetne, a zatem bez wstępnych amorów
rzucają się w wir niemal freejazzowej improwizacji. Całuśna, agresywna, ale
jednocześnie rozśpiewana trąbka, kontrabas i perkusja stawiające stemple mocy,
ale i zdolne do szeptu i stąpania na palcach. Nate tryska energią i emocjami,
idzie na sto procent i nie chce się zatrzymać! A recenzentowi pozostaje jedynie
wymienianie określeń na literę k –
kolektywnie, kreatywnie, kompaktowo, kompulsywnie… Narracja przyspiesza i
natychmiast spowalnia, bije po twarzy, by zaraz potem głaskać po skroni. Trąbka
raz hałasuje na granicy acoustic noise,
innym razem śpiewa przez zaciśnięte wargi. Kontrabas pozwala sobie na szybkie expo solo, a perkusja wszystkim, co
wpada w ręce drummera lub zaświta w
jego głowie, jest w stanie kreować nowe rozwiązania. Druga improwizacja rodzi
się na glazurze rezonujących talerzy. Na stronie kwili cicha, łagodna trąbka. Bas
wchodzi do gry po upływie ponad dwóch minut. Slowly & melancolic motion powoli nabiera kantów i zadziorów.
Chris ciągnie w kierunku free jazzu, Nate śpiewa i zdaje się mieć ochotę na
każde rozwiązanie, a Ingebrigt umiejscawia szaleństwa partnerów w bruździe czerstwego
bluesa! Na finał części jeszcze drobna przebieżka bez trąbki i solo perkusji.
Druga strona winyla w jednym traku. Zaczyna ją smyczek, wokół którego podryguje perkusja, a
trąbka preparuje na stronie. To tu swoje pięć minut, a może i całą wieczność,
dostaje Nate i używając głosu, a także wentyli swojego rozgrzanego blaszaka wynosi narrację tria na
absolutne szczyty. Bystra perkusja i repetujący bas ścielą mu drogę chwały
samymi smakołykami. Raz zwalniają, raz pędzą na złamanie karku. Gasną, by zaraz
powstać z kolan. Same cuda! W okolicach 12 minuty to szaleństwo musi znaleźć swój
kres. Spore wytłumienie emocji, chwila refleksji, ale także małe rozdroże dramaturgiczne
(bo cóż można zagrać po czymś takim!). Rozchełstana śpiewem trąbka zdaje się
budować nowy wątek, nie stroni od repetycji i czeka na partnerów. Drummer nie daje się długo zapraszać do
tanga. Kreuje rytm, niemal hard-bopowy, podsyca emocje, a potem równie zgrabnie
odnajduje zakończenie, nie bez udziału wciąż rozśpiewanej trąbki.
*) po więcej szczegółów dotyczących koncepcji kompozytorskiej
redakcja odsyła do recenzji poprzedniej części Seven Storey Mountain.
http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2016/06/nate-wooley-siedmiopietrowa-gora-ksiega.html