piątek, 29 kwietnia 2022

Zwerver, Janssen & Lumley! What's Up!


Piątkowy wieczór, to dobry moment na szybki wypad do Amsterdamu! Klub Zaal 100, to z kolei doskonała miejscówka! Na scenie dostrzegamy trzech bystrych improwizatorów, wyposażonych w akustyczną gitarę, perkusję i kontrabas! Rozsiadamy się wygodnie na małym krzesełku, zamawiamy pierwszego drinka, może coś do palenia i oddajemy się we władanie improwizowanych dźwięków!

 


Pierwsza improwizacja budowana jest na zasadzie pewnego kontrastu – masywnym, gęsty flow kontrabasowego pizzicato i lekką, zwiewną gitarą, w brzmieniu której słychać dalekie echa mistrza gatunku, Dereka Baileya. Na trzeciego bystra perkusja, który lubi dobre synkopy, niebanalne swingowanie, ale i wszelkie zwarcia swobodnej improwizacji. Jazzowa opowieść łapie tu dynamikę, a na koniec także nieco psychodelicznego brudu. Druga część rodzi się bardzo leniwie. Kontrabasowe intro, zdobione gitarowymi strzępami dźwięków, kreuje martwą balladę, która smakuje bluesem z bardzo głębokiego południa. Perkusja wchodzi do gry nieco spóźniona, początkowo pracując głównie na szczoteczkach. Udaje się jej jednak całkiem zgrabnie związać narrację. Ta nadyma się siłą basu, głosem z offu i swobodną gitarą, które zdaje się czerpać inspiracje z tysiąca gatunków. W drugiej części improwizacja efektownie tłumi swoją pozorną intensywność. Muzycy szorują po strunach i krawędziach werbla, po czym wyposażeni w dwa smyczki pięknie łaskoczą dobrze już rozgrzane struny.

Pierwsze dźwięki trzeciego epizodu docierają do nas z pomruku smyczkowego drona. W tle tli się chmura gitarowego pyłu i drżących talerzy. Całość brzmi niczym post-barokowa psychodelia, o ile potrafimy coś takiego sobie wyobrazić. Nurt główny wyznacza tu połamany rytm kontrabasowego pizzicato. Gitara szuka post-klasycznych konotacji, a okazjonalnie piętrzące się tempo płynie wprost z bystrych akcji perkusji. W dalszej fazie improwizacja jest w stanie osiągnąć nawet stan galopu, a gaśnie dzięki urokliwym frazom kontrabasowego smyczka. Ten ostatni sieje także dużo fermentu na początku kolejnej części, co więcej, także na gryfie gitary zaczyna pracować smyczek. Ów nieco szalony duet ryje bruzdy w ziemi, pnie się ku górze, a czasami lewituje bez jasnego kierunku działania. Dopiero wejście w tryb pizzicato sprawia, iż na scenie odradza się perkusja. Zmiana goni tu zmianę, kontrabas zmienia tryb pracy niczym rękawiczki, a gitara efektownie frazuje czerpiąc jednocześnie z post-klasyki, jak i powykręcanych fraz prawdziwie baileyowskich.

Koncert wieńczy piąta improwizacja, która przykuwa naszą uwagę na prawie pełny kwadrans. Zaczyna się minimalistycznym, leniwym szeregiem spokojnych dźwięków. Drżące struny kontrabsu, gitara w stanie dramaturgicznego zawieszania i drobne akcenty perkusjonalne. W początkowej fazie improwizacji mamy wrażenie, że sekcja gra bluesa, a gitara eksponuje swoje post-jazzowe emocje. Dopiero po czwartej minucie w opowieści pojawia się nowe, lepsze życie. Dynamika, zadziorne pytania i jeszcze bystrzejsze riposty. Post-swingowy galop efektownie przygasa tu wprost w objęcia mrocznego kontrabasu i orszaku gitarowych drobiazgów, tudzież perkusjonalnych ornamentów. Po krótkiej fazie szorowania, muzycy łapią nowego bakcyla narracji i budują jeden z najlepszych fragmentów koncertu. Bas pulsuje, drumming wypełza z nory i kąsa, a gitara skowycze pod naciskiem smyczka. Na ostatniej prostej mamy już dwa smyczki, która sycą zakończenie całkiem dynamicznymi pomysłami.

 

Zwerver/ Janssen/ Lumley What's Up (Self-released, CD 2022). Henk Zwerver – gitara akustyczna, Wim Janssen – perkusja oraz Aaron Lumley – kontrabas. Amsterdam, sierpień 2021 roku, nagranie koncertowe z klubu Zaal 100. Pięć improwizacji, łączny czas – 43:23.



wtorek, 26 kwietnia 2022

The Raw Tonk Records strikes again! Multi-Directional & Ceramic Soul!


Brytyjski label Raw Tonk Records, dowodzony przez saksofonistę Colina Webstera, obchodzi w tym roku 10-lecie działalności i zgodnie z zapowiedziami regularnie dostarcza nowe wydawnictwa. Jego dokonania śledzimy na bieżąco, zatem jakakolwiek płyta nie zostaje pozostawiona na tych łamach bez zgrabnej laurki.

Jeśli z perspektywy owej zacnej rocznicy mielibyśmy wskazać gatunkowe tropy, jakimi charakteryzują się produkcje RT, to bez ryzyka popełnienia większego błędu moglibyśmy wskazać na free jazz, który lubi rockowe emocje, który nie stroni od brudnego, punkowego brzmienia, który wreszcie nie boi się eksperymentów, ale raczej twardo stąpa po oceanie muzyki improwizowanej.

Piszemy o owych tropach głównie z kontekście dwóch najnowszych albumów Raw Tonk, z których jeden wydany został w marcu, a premiera drugiego przypada na koniec pierwszej dekady maja. Oto bowiem nowe albumy zdają się nie mieścić w konwencji gatunkowej opisanej wyżej. Jedna z nich jest post-gitarowym eksperymentem z Japonii, która w bezmiarze elektroakustycznych preparacji (czy nawet czarów!), stawia retoryczne pytania o źródła pochodzenia dźwięku, wzbudzając przy tym całkiem post-rockowe emocje. Z kolei druga otwiera przed fanami RT bezmiar jazzu, chwilami całkiem blisko posadowionego jego głównego nurtu. Jazzu na światowym poziomie, bardzo nastawionego na improwizację, czasami nad wyraz swobodną, ale z pewnością zgłaszającego aspiracje stania się jednym z elementów corocznego topu całkiem mainstreamowych pism jazzowych.

Jednego wszakże możemy być pewni – wysokiego kunsztu artystycznego i bezwzględnie zdrowych emocji. Zatem zapraszamy do odczytu i odsłuchu! A zaczynamy od jazzu!

 


Andrew Lisle/ John Edwards/ Kit Downes  Multi​-​Directional (CD, 2022)

Cafe Oto, Londyn, listopad 2020 i trio w składzie: Andrew Lisle – perkusja, John Edwards – kontrabas oraz Kit Downes – fortepian. Muzycy przygotowali dla nas cztery długie improwizacje (all tracks by the musicians), łącznie prawie 70 minut.

Muzycy rozpoczynają swoje dźwiękowe podwoje w klimatach open jazzowej gry wstępnej. Spokojny flow fortepianowych klawiszy, ciepły, acz szorstki tembr kontrabasu i od startu aktywny, rozbudzony drumming, który będzie tu (uprzedźmy wypadki!) często kierował rozwojem sytuacji dramaturgicznej. Po kilku minutach muzycy tłumią emocje i przechodzą do fazy chilloutowych pytań i odpowiedzi. Krótkotrwale epizody solowe, garść minimalizmu i pierwsze frazy kontrabasowego smyczka. W drugiej części ponad 20-minutowej improwizacji otwarcia artyści budują bardziej zwartą, dynamiczną ekspozycję. Rośnie tempo, wzmaga się poziom ekspresji. W tej części tym, który najczęściej wychodzi przed szereg jest oczywiście perkusista. To właśnie on kończy utwór dalece subtelnym, szczoteczkowym drummingiem. Druga opowieść zaczyna się minimalistycznymi preparacjami. Wejście w tryb narracji właściwej dzieje się za sprawą smyczka. Wraz z rozwojem dynamiki rośnie też jakość improwizacji, zwłaszcza, gdy kontrabas przechodzi w tryb pizzicato. Muzycy nie gubią wszakże jazzowego sznytu i raz za razem zdobią improwizację synkopowanymi subtelnościami i ciepłym, pełnym akustycznego uroku brzmieniem.

Kolejny odcinek podróży zaczyna się w nieco mroczniejszych zakamarkach sceny. Echo, delikatny klawisz, smyczek i szemrzące talerze - nerwowy, choć powolny flow i intrygujący, rezonujący background. Perkusja i smyczek szukają brudnych fraz, piano zaś w ramach dysonansu stawia na wyjątkowo czyste brzmienie. Oto, jak wytłumiony neo-classic napotyka na post-barokowe westchnienia. Opowieść zdaje się przypominać open jazzową balladę, która nie potrzebuje wiele, by złapać wiatr w żagle i pognać w bezmiar nieskończoności jazzowej improwizacji. Tempo płynie tu z dynamicznych szarpnięć kontrabasisty i energii kinetycznej zestawu perkusyjnego. Narracja wchodzi w fazę kolektywnych, wielopoziomowych improwizacji, formując się w strumień fire music i czyniąc ów fragment być może najlepszym na całej płycie. I jakby nam było mało - efektowne zakończenie spoczywa na barkach rozgrzanego do czerwoności smyczka. W ostatniej improwizacji muzycy od samego początku stawiają na dynamikę i zadziorne frazowanie. Z jazzowym, niemal free jazzowym zębem i całą masą eksplodujących emocji! W fazie wytłumienia serwują nam piękne, smyczkowe preparacje, którym towarzyszy efektowny background piana i perkusji. Każdy z muzyków bardzo swobodnie tu improwizuje, a całość lepi się w bystry, kolektywny splot zdarzeń. Open-minded post-jazz nie stroniący od brzmieniowych subtelności, świetnie skomunikowany i niebywale dynamiczny, to symptomy jakości ostatniej prostej tego nagrania.

 


Riuichi Daijo/ Toshimaru Nakamura  Ceramic Soul (CD, 2022)

Japońskie Ftarri, marzec 2021 i koncertowy duet (zatem bez elementów post-produkcji): Riuichi Daijo – gitara elektryczna oraz Toshimaru Nakamura - no-input mixing board (innymi słowy, dźwiękowy mikser bez danych na wejściu!). Dwie improwizacje, ponad 52 minuty.

Muzycy zapraszają nas do dźwiękowego teatru cudów. Na scenie gitara elektryczna o tysiącu twarzy i cała reszta dźwięków, które powstają wokół niej, generują się same z siebie, wreszcie płyną z kosmosu przestrzeni tworzącej się wokół artystów. Same niespodzianki i kilka naprawdę frapujących sytuacji dramaturgicznych. Na początek faza dźwiękowego robaczkowania – skrobanie, chrobotanie, plamy surowego prądu giętkich strun i echo głuchej przestrzeni. Drobne gitarowe frazy konfrontowane z dronem masy, w mroku niedopowiedzenia, w ciszy nadchodzącej eksplozji. Opowieść pełna jest czupurnej mocy, muzycy skorzy do figlowania, a efekty ich działań nieustannie niebezpieczne. Warstwa pozagitarowa chwilami zdaje się pracować niczym maszyna, swoisty generator dziwnych, fałszywych dźwięków. Całość szybko nabiera posmaku industrialnego, mimo, iż gitarowe pląsy niekiedy wydają się być dość filigranowe. Stół mikserski czasami sprawia wrażenia kreatywnego echa gitary, innym razem zdolny jest przejmować inicjatywę i siać elektroakustyczny popłoch na scenie. Gitara lubi rockowe klimaty, jej interlokutor ceni każdą sytuację foniczną. Narracja dwóch ośrodków dźwiękowych szczególnie dobrze lepi się w postrockowych pasażach, ale także radzi sobie w bardziej nostalgicznych momentach. Zapowiadane niespodzianki dzieją się tu niemal na każdym zakręcie improwizacji. Mikser potrafi brzmieć niczym zmutowane zębem czasu post-elektro, gitarze wystarczy jeden krok do jazzowego frazowania, tudzież pre-noise’owej ekspozycji. Final pierwszego seta kipi od hałasu i post-rockowych emocji.

Początek drugiej improwizacji budowany jest z drobiazgów. Elektroakustyczna poświata szeleści, chrobocze, gitara zaś cedzi każdy dźwięk z wyjątkowym skupieniem. Mikserski stół pracuje tu niczym perpetuum mobile! Z niczego może być tylko coś! Potrafi brzmieć niczym lustrzane odbicie prawdziwej gitary, a nawet jak przesterowany bas. To już prawdziwy festiwal fake sounds - post-rockowe gryzmoły zatopione w nierealnym tle meta elektroniki. Coś najciekawsze, taki melanż dźwiękowy potrafi nabrać dynamiki. Przez moment mamy wrażenie, że grają nam dwie noise rockowe gitary. W połowie tego szaleństwa muzycy zdejmują nogę z gazu i serwują nam małą grę w pytania i odpowiedzi! Potem ścielą scenę szklistą powłoką ambientu i gitarowych sprężeń, tudzież preparacji, a na koniec, tuż po chwili elektroakustycznego rozgardiaszu, proponują nam kojący nerwy, relaksujący hałas zakończenia.

 


piątek, 22 kwietnia 2022

Vasco Trilla, Ostap Mańko, Michał Joniec & Michał Giżycki! Live at SMF #4!


Czwarta edycja Spontanicznego Festiwalu w Poznaniu, wtedy z nazwy i treści, tudzież okoliczności drugiej fali pandemii, miała w podtytule wpisane degenerująca. Jej otwarcie, w piątkowy, październikowy wieczór roku 2020 przypadło w udziale trójce lokalnych muzyków, którym do wspólnej, swobodnej improwizacji doproszono gościa z dalekiej Katalonii. Weszli na scenę Dragona w okolicach godziny 19.30. Mieli ze sobą klarnet basowy (zamiennie z saksofonem tenorowym), skrzypce, perkusję z całą masą dodatkowych przedmiotów wydających dźwięki i wszechświat metalowych śmieci. Zajęli oczy i uszy publiczności przez pół godziny z kilkuminutowym okładem. Już w trakcie występu doskonale wiedzieli, że dobrze idzie. Fonograficzna pamiątka z tamtego spotkania w formie pięknie brzmiących plików elektronicznych, to naturalna konsekwencja ówczesnego ich stanu ducha. Zaglądamy do środka tego frapującego zbioru dźwięków.

 


Muzycy od początku tkają swoją opowieść filigranowymi dźwiękami, nasłuchują się wzajemnie, niczym płocha zwierzyna wystawiona na grozę dużej, otwartej przestrzeni. Są czujni, ekstremalnie skupieni i zdeterminowani, by ich dźwiękowy spektakl wbił się w nasze uszy w sposób nieodwracalny. Pierwsze perkusyjne frazy dwóch jakże różnych zestawów metalowych przedmiotów docierają do nas z głębokiej ciszy, z mglistą poświatą tajemnicy. Obok klarnet wydmuchuje czyste powietrze, a struny skrzypiec pętlą się wzajemnie. Free slowly chamber in mysterious way! Narracja pełna zasupłanej nieskończoności narasta niczym letnia burza bardzo leniwego popołudnia. Jednakże już na początku czwartej minuty pierwsze emocje gasną w czerstwej ciszy. Frazy dziergane przez improwizatorów zdają się być teraz jeszcze bardziej filigranowe – szumy, oddechy, małe dźwięki uderzania metalem o metal, strzępy melodii plecione stojąc na placach, drżące talerze i drobne, elektryczne silniczki, które pracują na werblu perkusji.

Nim upłynie 10 minuta koncertu dostajemy się w wir pierwszego, jakże efektownego spiętrzenia dramaturgicznego. Kolektywna zabawa budowana riffami skrzypiec i gęstym dronem melodii klarnetu, nie bez atrybutów metody call & responce, kończy swój żywot w ciszy kreowanej rezonującymi, metalowymi akcesoriami. Opowieść na kilka długich chwil przepoczwarza się w perkusjonalny duet, który pracuje blisko ciszy, generując niebywałą jakość. Skupienie, celebracja, jak wyniesienie swobodnej improwizacji na ołtarze wiecznego mroku. Klarnet i skrzypce też tu zapewne grają, choć ich działania nie przyjmują postaci dźwiękowej.

Po upływie kwadransa artyści zaczynają budować nową opowieść. Ich działaniom towarzyszy pewna ulotna dynamika, tudzież narracyjna, kolektywna zgoda na zadany kierunek podróży. Są umiarkowanie nerwowi, pobudzeni perspektywą kreowania kolejnych zdarzeń fonicznych. Lubią też zmiany, bowiem raz za razem każdy z nich ciągnie improwizację w coraz ciekawsze rejony. Po 22 minucie znów dostajemy zmysłową porcję perkusjonalnych dialogów na małe, metalowe przedmioty. Rezonans miesza się tu szelestem, tworząc wystudzoną lawę surowych, jakże pięknych akustycznie dźwięków. Tymczasem muzycy zaczynają coraz dotkliwiej preparować swoje narzędzia pracy. Spoglądają ku górze, a nieistniejące światło słoneczne przepala im źrenice. Swoje kilka bezcennych, samotnych chwil dostają tu skrzypce - mantra post-baroku czyniona na bazie coraz mroczniejszego tła. Suspens buduje tu dodatkowe emocje, a splot zdarzeń prowadzi muzyków na kolejny, znów dość drobny szczyt. Zejście z niego odbywa się w ciszy, zdobionej szumem dętej tuby. Obok rezonują powierzchnie płaskie, które nadymają się niczym dmuchawce. Melodia i spirytualny rytuał saksofonu, który niespodziewanie wstąpił w rolę klarnetu, to kolejny atrybut tej dramy. Muzycy w skupieniu zaczynają poszukiwać fazy ostatecznego wydechu. W konsekwencji pewnego dramaturgicznego zaniechania finał improwizacji spoczywa wyłącznie na barkach perkusjonalistów, którzy z przeciwległych krańców sceny ślą nam efektowne gesty pożegnania.

 

Vasco Trilla, Ostap Mańko, Michał Joniec, Michał Giżycki Live at SMF #4 (Torf Records, DL 2022). Ostap Mańko – skrzypce, Michał Giżycki – klarnet basowy, saksofon tenorowy, Michał Joniec - metal rubbish universe oraz Vasco Trilla – perkusja, instrumenty perkusyjne. Nagrane 11 października 2020 roku w trakcie Degenerative 4. Spontaneous Music Festival, Dragon Social Club, Poznań. Jedna improwizacja, 35:55.



wtorek, 19 kwietnia 2022

Lebik, Edwards & Lovens and their Lepomis Gibbosus! *)


Bass słoneczny, bass pospolity, słonecznica pstra – gatunek słodkowodnej ryby okoniokształtnej z rodziny bassowatych – tak Wikipedia definiuje nazwę własną, będącą tytułem płyty, jaką przygotowała dla nas trójka muzyków, która okazjonalnie spotkała się ponad sześć lat temu na scenie festiwalu jazzowego w Lublinie.

Z jednej strony Paul Lovens - legendarny perkusista, perkusjonalista z Niemiec, człowiek, który własnym potem wykuł w skale kanony gatunku free improvised percussion. Tuż obok angielski kontrabasista John Edwards, muzyk już z kolejnego pokolenia, artysta bez udziału którego trudno sobie wyobrazić klasową free jazzową płytę z tamtej strony kanału La Manche. Wreszcie dużo od nich młodszy Gerard Lebik, saksofonista ze Śląska, który dekadę temu zdawał się budować na nowo idiom polskiego swobodnego jazzu (z jakże doskonałym skutkiem!), ale potem bywał spotykany głównie w obszarze kreatywnej elektroniki. Samo nagranie przeleżało się na twardych dyskach komputerów na tyle długo, iż dziś trudno ocenić, na jakim etapie swojej muzycznej kariery znajdował się Polak, gdy ów intrygujący, chwilami wyśmienity koncert był rejestrowany. Nasze dywagacje w niczym jednak nie zmieniają faktu, iż Lepomis Gibbosus jest albumem, przez odsłuch którego nikt nie powinien przejść suchą stopą, tudzież zbyć ją brakiem należytego zainteresowania.



Początek koncertu, to typowa dla składów kleconych ad hoc rozpoznawcza gra na małe pola. Drżenie basu, jego pierwsze frazy tkane pizzicato, leniwe podmuchy z tuby saksofonu i perkusjonalne ornamenty. Na tym etapie wszystko smakuje tu swobodną kameralistyką. Lebik patrzy w stronę Evana Parkera, Lovens, jak to Lovens, przypominać może tylko siebie, no i Edwards, lekko już upocony, choć ciągle w blokach startowych, gotowy na każde rozdanie. Po pierwszym narracyjnym zwarciu szeregów, w okolicach 10 minuty muzycy przestawiają się na filigranową, stylową, ale bezpieczną improwizację. Kontrabasista zmienia tryb narracji jak rękawiczki, perkusista z drobiazgów buduje małe cuda, a saksofonista spogląda w przyszłość i szuka wyważonych fraz. Ale to właśnie ten ostatni przenosi improwizację w tzw. drugą odsłonę koncertu. Powolna, cicha rozmowa bogacona jest tu smyczkiem o brudnym, mięsistym brzmieniu. W dalszej fazie nagrania opowieść toczy się już dość wartko i nabiera pewnej niewymuszonej dynamiki. Saksofonista delikatnie wycofany, cedzi dźwięki, ale nie notuje pustych przebiegów. Kolejne trzy sekundy chwały odnotowuje natomiast perkusista.

Kameralne wytłumienie i kilka solowych chwil Lovensa odnajduje koncert już w jego trzeciej części. Najpierw garść popisowych grepsów Niemca, tuż potem zaskakująca dramaturgicznie propozycja skocznego, wesołego rytmu, który nadaje całej improwizacji wręcz swingowego posmaku. Kolejną fazą koncertu jest bystra, solowa ekspozycja kontrabasu, której akompaniuje ostrożny drumming. Po krótkiej fazie zabawy z ciszą, improwizacja nabiera tempa i intensywności, budowana głównie mocą kontrabsu i jego nieodpartej potrzeby ciągłej zmiany. Zupełnie niepostrzeżenie koncert wchodzi w czwartą, zdaje się, że najciekawszą fazę. Najpierw duży bukiet preparowanych dźwięków ze strony każdego z muzyków. Ocean drobiazgów – smyczek, perkusjonalia i wysoko podwieszony saksofon. Potem faza suchych dronów, stylowych short-cuts i wielkich kłębów szumu. Nim koncert dobiegnie końca, narracja oczywiście wdrapie się jeszcze na drobne, finałowe wzniesienie. Dynamikę proponuje tu perkusja, post-rockowe przełomy kontrabas, a filigranowe chrobotanie, niczym taniec na linie, dość już rozgrzany saksofon.

 

Lebik/ Edwards/ Lovens  Lepomis Gibbosus (Fundacja Słuchaj, CD 2021). Gerard Lebik – saksofon tenorowy, John Edwards – kontrabas oraz Paul Lovens – perkusja. Nagrane na żywo, 23 kwietnia 2015 roku, w trakcie Lublin Jazz Festival. Jedna swobodna improwizacja, dla wygody słuchaczy podzielona na dysku na cztery części, łącznie – 45:36.

 

*) recenzja powstała na potrzeby portfalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana



niedziela, 17 kwietnia 2022

Spontaneous Live Series zaprasza na wiosenne koncerty muzyki improwizowanej!


(informacja prasowa)

 

„Spontaneous Live Series” - cykl koncertów muzyki improwizowanej, organizowany przez Trybunę Muzyki Spontanicznej i poznański Dragon Social Club, zaprasza na wiosenne edycje – odpowiednio 26., 27., 28. i 29. spotkanie z jak zawsze frapującymi dźwiękami, powstającymi na ogół w procesie całkiem swobodnie kreowanych zdarzeń dźwiękowych.

Na kwiecień, maj i czerwiec organizatorzy przygotowali cztery edycje cyklu, na które złoży się … pięć koncertów! Zaprezentują się na nich muzycy z Europy i Ameryki Północnej, zarówno ci dobrze już znani ze sceny Dragona, jak i absolutni debiutanci.

 


Najbliższy koncert odbędzie się w sobotę 23 kwietnia, a w jego ramach zaprezentują się dwa tzw. podmioty wykonawcze. Solowy spektakl na saksofon tenorowy i sopranowy zaprezentuje jeden z najciekawszych muzyków swobodnej improwizacji z Półwyspu Iberyjskiego, Katalończyk Albert Cirera. Muzyk świetnie w Polsce rozpoznawalny, wydawany i kilkukrotnie już koncertujący. Saksofonista zagra w czterech polskich miastach, a jednym nich będzie Poznań. Trasa promuje drugie solowe wydawnictwa Cirery, zatytułowane „Âmago”. Przypomnijmy, iż pierwsza płyta solowa tego muzyka ukazała się w Polsce prawie pięć lat temu (w ramach iberyjskiej serii Multikuti Project i Trybuny Muzyki Spontanicznej), a nosiła tytuł „Lisboa ’a Work”. Tego samego dnia na scenie Dragona zaprezentuje się także Wood Organisation, duet stworzony przez muzyków polskich, rezydujących w Kopenhadze – Tomo Jacobsona i Szymona Pimpona Gąsiorka. Także ci artyści organizują trasę koncertową po naszym kraju, a promować w jej trakcie będą nowy album zatytułowany „Drimpro”. Kontrabas, perkusja i cały arsenał elektroakustycznych dodatków gwarantują nam doprawdy spektakularny koncert. Dwa sety, trzech muzyków i długi, sobotni wieczór przed nimi – wszystko to daje nadzieję, iż  dojdzie także do improwizowania w trio. Tego organizatorzy są niemal pewni.

 


Na długi weekend majowy warto zaplanować dwudniową wizytę w Poznaniu! 2 maja w klubie SARP i 3 maja w klubie Dragon będzie miała miejsce rezydencja niezwykłego kwartetu – Ken Vandermark (saksofony i klarnety), Istvan Grencso (saksofony i klarnety), Elisabeth Harnik (fortepian) i Paul Lytton (perkusja, instrumenty perkusyjne). Świetnie znany publiczności Dragona i całej krajowej scenie freejazzowej saksofonista z Chicago grywał zarówno z austriacką pianistką (choćby trio DEK), jak i angielskim perkusistą (trio CINC, czy też na poły genialna, duetowa płyta „English Suites”). Elementem nowym w tym intrygującym kwartecie jawi się nam weteran węgierskiego jazzu awangardowego. Jego rozbudowane portfolio obiecuje naprawdę wiele! Mieszanka temperamentów wydaje się w tej sytuacji gwarantować niebywałe emocje i trudny do zwerbalizowania konglomerat wartości artystycznych. Dodajmy, iż każdy z koncertów będzie się składał z dwóch setów – najpierw wystąpi duet (odpowiednio: Vandermark i Harnik oraz Lytton i Grencso), potem zaś kwartet. A może coś jeszcze? Wszak w spontanicznej serii wszystko jest możliwe!

Trzy tygodnie po wyżej wspomnianym wydarzeniu na scenie Dragona zawita czternastoosobowa Wielka Regionalna Grupa Swobodnej Improwizacji z kanadyjskiego Quebecu! Jej oryginalna, francuskojęzyczna nazwa to Le Grand Groupe Régional d'Improvisation Libérée, ale artyści na ogół używają skrótu Le GGRiL. Załoga dowodzona przez basistę Érica Normanda jest ważnym elementem świata improwizujących orkiestr niemal od dekady. Nagrywali z nią m.in. Evan Parker i John Butcher. Orkiestra improwizowała także do kompozycji wielu znanych muzyków jazzowych, choćby amerykańskiej saksofonistki Ingrid Laubrock. Ostatnia płyta GGRiL zwie „Sommes’, składa się z trzech krążków i dokumentuje wszystkie lata działalności Orkiestry, która w ubiegłym roku obchodziła swoje 15-urodziny. Kanadyjczycy będę podróżować w maju po całej Europie, a koncert poznański jest jedynym polskim przystankiem w tej trasie. Nie sposób go pominąć w swoich planach koncertowych. Zatem dla fanów gatunku i nie tylko – kolejna lekcja obowiązkowa. Koncert odbędzie się we środę 25 maja.

Wiosenna odsłona cyklu „Spontaneous Live Series” zakończy się 10 czerwca koncertem dwóch tytanów portugalskiej sceny muzyki improwizowanej – gitarzysty Marcelo Dos Reisa i trębacza Luisa Vicente. Muzycy ci grywali już w Dragonie na spontanicznych festiwalach, a ich trasa w naszym kraju obejmować będzie więcej zdarzeń niż ten jeden koncert. Dos Reis i Vicente mają w swoim dorobku wiele wspólnych nagrań – na ogół są to kwartety (Points i Light Machina doczekały się wydawnictw w poznańskiej serii iberyjskiej, Chamber 4 w renomowanych FMR Records i Clean Feed), grywali też w trio, ale w duecie są to ich pierwsze wspólne nagrania.

 

Pełna lista wiosennych koncertów Spontaneous Live Series, edycje 26-29:

 

23 kwietnia, Albert Cirera, Wood Organisation (Tomo Jacobson, Szymon Gąsiorek)

https://mu-mu.bandcamp.com/album/mago

https://gottaletitout.bandcamp.com/album/drimpro

 

2-3 maja, Ken Vandermark/ Istvan Grencso/ Elisabeth Harnik/ Paul Lytton

https://trostrecords.bandcamp.com/album/burning-below-zero

https://vandermark1.bandcamp.com/album/english-suites

 

25 maja, Le Grand Groupe Régional d'Improvisation Libérée

https://tourdebras.bandcamp.com/album/sommes

https://tourdebras.bandcamp.com/album/vivaces-evan-parker-ggril-cd

 

10 czerwca, Marcelo Dos Reis/ Luis Vicente

https://multikultiproject.bandcamp.com/album/light-machina

https://multikultiproject.bandcamp.com/album/points

 

Koncerty rozpoczynają się o godzinie 19.30 (majowa rezydencja) lub 20.00 (pozostałe wydarzenia). Bilety dostępne są (lub niebawem będą) na stronie kupbilecik.pl



 

piątek, 15 kwietnia 2022

Known Detractors & Isysxae! Two noise’y shots with Tom Chant!


Dziś dwie hałaśliwe eksplozje wprost z naszej ulubionej Barcelony, z brytyjskim saksofonistą Tomem Chantem, uczestniczącym w każdej z nich!

Opowieść o tym, jak saksofon tenorowy i sopranowy potrafią boleśnie brzmieć, zwłaszcza, gdy skonfrontujemy je w znoju improwizacji z syntezatorem analogowym lub krwiście noise’ rockową gitarą, wspartą agresywnym drummingiem!

Na katalońskich scenach odnajdujemy oczywiście samych naszych dobrych znajomych (Chant jest tamtejszym rezydentem od przynajmniej kilkunastu lat!), a wydawcy, to label lokalny i polski, tu też zatem bez jakichkolwiek zaskoczeń!

 


Known Detractors  The Centipede Switch (Discordian Records, DL 2022)

Duet Znanych Krytyków tworzą Tom Chant - saksofon tenorowy i sopranowy oraz El Pricto - syntezator modularny i noise box. Nagrania koncertowe (pierwsze trzy nieparzyste) zarejestrowano w ramach cyklu Nocturna Discordia, studyjne zaś w The Golden Apple. Wszystko działo się w Barcelonie, w październiku roku ubiegłego. Siedem improwizacji trwa tu łącznie 41 minut i kilkanaście sekund.

Album zdaje się mieć prawdziwe hitchcockowską dramaturgię! Zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem jest jeszcze lepiej! Saksofon świszczy i śle masywne westchnienia, parska i dławi się własnymi wymiotami, syntezator pracuje na noise’owych przesterach, a pomiędzy salwami hałasu muzycy dosyłają nam plejady short-cuts, którym wcale nie daleko do czerstwej ciszy, przypominają maźnięcia zasuszonym pędzlem po metalowej blejtramie. Ów potok dźwięków, to niezły challange dla naszych uszu, ale w tym tumulcie łatwo dostrzec, iż muzycy świetnie na siebie reagują i wciąż szukają płaszczyzny porozumienia, czy w zakresie brzmienia (da się!), czy imitacyjnego frazowania. Czasami ich narracja przybiera postać zawodów, kto zdolny jest intensywniej broczyć we krwi. Muzycy i ich szalone instrumentarium potrafią tu brzmieć niczym narzędzia elektryczne – szlifierki albo wiertarki. Pod koniec pierwszej improwizacji, a także w dwóch kolejnych, muzycy częściej stawiają na drobne, bardziej subtelne ekspozycje dźwiękowe. Szukają ciszy, a ich elektroakustyczne pląsy przypominają ludzkie oddechy, szemrzące strumienie lodowatej wody. Czasami brzmią niczym fale radiowe płynące do nas z dalekiego zakątka kosmosu. Znów winniśmy w tym momencie docenić akustyczną pracę Chanta, który preparuje frazy niczym wytrawny saper rozbrajający ładunki wybuchowe. Trzecia opowieść dodaje do obrazu całości więcej mechaniki tuby saksofony i ciekawej poświaty elektroniki, która przypomina nagrania terenowe. Muzycy serwują nam też plejady dźwięków, które winniśmy określić mianem fake sounds, albowiem źródła ich pochodzenia zdają się być niemożliwe do wskazania. Coś chrobocze, coś gada niemal ludzkim głosem, coś trzeszczy. Pod koniec tej fazy nagrania artyści wracają do bardziej hałaśliwych fraz, masywnych westchnień, ale wciąż świetnie brzmią i każdy ich dźwięk wydaje się być bardzo selektywny.

Czwarta opowieść znów szuka delikatniejszych metod wydobywania dźwięków. Drobne frazy, zabawa w call & responce, garść imitacyjnych zachowań. Muzycy brną do przodu w ogniu krzyżowych pytań. Piąta część kontynuuje klimat dalece zmysłowych preparacji. W tak zwanej rekontrze syntezator zaczyna przez moment budować dubową powłokę ledwie sugerowanego rytmu. Saksofon tańczy po środku sali, a całość nabiera ognia, niczym dobry free jazz. Kolejna opowieść w ów tygiel rosnącej temperatury wkładka jeszcze bardziej ekspresyjne zachowania - elektroakustyczne wrzaski i spiętrzenia. Końcowa improwizacja zdejmuje nogą z gazu. Oba instrumenty brzmią niczym małe, elektryczne silniczki. Saksofon prycha suchym powietrzem, syntezator rozciąga zwiotczałe mięśnie. Każdy z muzyków buduje tu swoją historię, ale z czasem wszystko zaczyna do siebie doskonale pasować. Noise puzzle układane z zegarmistrzowską precyzją! 

  


Isysxae  Hyper Nature (Gusstaff Records, CD/LP 2022)

Trio o nazwie własnej, której żaden nie-Katalończyk nie jest w stanie prawidłowo wymówić tworzą: Tom Chant – saksofon tenorowy i sopranowy, Ferran Fages – gitara elektryczna oraz Pere Xirau – perkusja. Nagranie studyjne z listopada ubiegłego roku (Chrystal Christ Studio, Barcelona) składa się z dziewięciu improwizacji, które trwają łącznie 22 minuty z sekundami.

Hiper Natura budowana jest wedle pewnej reguły. Krótkie, niespełna dwuminutowe wystrzały armatnie, które gotują się od emocji i czasami zioną niezwykle ekspansywną dynamiką, przeplatane tu są nieco dłuższymi, ale również dość krótkimi formami, czasami zupełnie pozbawionymi tempa, stawiającymi na brzmienie przesterowanej gitary, preparowanego saksofonu i perkusji, która miażdży przedmioty na werblu. Pierwsza improwizacja, to gorąca magma sfuzzowanej gitary, równie agresywnego saksofonu i perkusji, która oplata te spazmy dźwięków gotującym się drummingiem. Zgiełk, krzyk ex-machina, świst powietrza i post-akustyczny rechot, to elementy składowe tego horroru. Druga opowieść stoi w miejscu i ryje bruzdy w ziemi basowym dronem, piskiem saksofonu i perkusyjnego werbla - oto nowa definicja improwizowanej preparacji żywego instrumentu. Jakże bolesna dla wszystkich stron procesu, i jakże piękna na swój sposób! Zaraz potem rockowy przełom gitary, pełny psychodelii, który skomentowany zostaje histerycznym wrzaskiem saksofonu. Wszystko dzieje się na głębokim wdechu, grozi śmiercią lub kalectwem. Czwarta improwizacja trwa prawie pięć minut. Tu pracuje echo, gitarowy wzmacniacz strzelający prądem zmiennym i małe perkusjonalia. Przed nami wielkie urwisko, a dalej już tylko dubowe echo pustki. Narracja skrzy się drobiazgami, całą plejadą małych fake sounds.

Piąta odsłona tego spektaklu trwa minutę i kilka sekund. Atakuje znienacka, ma punkowy pazur, ocieka krwią i pnie się ku górze gitarowym śpiewem przez zaciśnięte zęby. Kolejna dźwiękowa masakra trwa nieco dłużej, zgodnie z zasadą nakreśloną na wstępie recenzji. Gitarowy wzmacniacz pracuje tu swoją masą, zdaje się tłamsić gitarę. Saksofon znów idzie w lament, rwie trzewia i chłodzi się gęstym drummingiem. Ale improwizacja stoi w miejscu, w mule bagiennym, nie zdolna na wykonanie jakiegokolwiek kroku do przodu. Gęstnieje, łyka strzęp dynamiki, a potem umiera. Tuż po niej topimy się w dark ambiencie sprzęgającej się gitary. Saksofon wije się w konwulsjach, ale jego męki dzieją się jakby na drugim planie. Tymczasem szemrzące talerze budują śmiertelny dron. Ósemka, jakby na przekór zasadom tej dramy trwa ledwie minutę z drobnym okładem. Dubowe echa martwego już wzmacniacza gitarowego, rechot dęciaka i nerwowe macki perkusjonalii. Wreszcie koniec tego szaleństwa, który trwa prawie całe trzy minuty! Talerze, skowyt saksofonu i psychodeliczna gitara z martwą przestrzenią pomiędzy strunami, które krzyczą i śpiewają. Dygot końca wydaje się wyjątkowo bolesny. Szybując po piekle nieba noise story dobiega końca tuż po wybiciu dwudziestej drugiej minuty. Leżymy martwi lub stoimy osłupiali. Chcemy więcej! Ale wytrwali zostaną wysłuchani, może już najbliższej jesieni, na scenie pewnego poznańskiego klubu. Obyśmy dożyli tej chwili!

 



wtorek, 12 kwietnia 2022

Tony Oxley! Unreleased tracks from the past and now!


Stali Czytelnicy Trybuny Muzyki Spontanicznej wiedzą o historii freely improvised music dokładnie wszystko, zatem wiedzą także, jak ważną postacią w tej wspaniałej epopei jest perkusista Tony Oxley. Muzykowi temu nie poświęcamy współcześnie zbyt wiele czasu, ale jego wkład w rozwój gatunku jest niemalże fundamentalny. Dla odświeżenia pamięci warto poczytać choćby pewien tekst, zamieszczony na tych łamach kilka lat temu, do którego prowadzi link ujawniony na końcu dzisiejszej opowieści.

Rzeczony wkład nie ogranicza się bynajmniej do drummerskiej roboty. Tony Oxley, to autor wielu płyt, składów i zjawiskowych zdarzeń na scenie free impro. Przy okazji artysta, który uwielbiał (uwielbia?) improwizować na bazie … dobrze skonstruowanych scenariuszy. Dyskografia jego predefiniowanej improwizacji pod własnym nazwiskiem ma kilka fundamentalnych pozycji, ale po prawdzie policzyć je można na placach jednej ręki. Tym większa zatem nasza, jakże współczesna już radość, iż właśnie ukazał się mocą brytyjskiego wydawcy zbiór niepublikowanych nagrań Oxleya z lat 1974, 1981 i 2016. Na liście płac same wspaniałe nazwiska, w tym giganci gatunku, tacy jak Barry Guy, Howard Riley czy Paul Rutherford. Nikogo zatem do wysłuchania albumu o dość banalnym tytule Unreleased zachęcać nie trzeba. Prawie 50 minut samych wspaniałości, i jak to u Oxleya bywa,  zgrabnie uporządkowanych dramaturgicznie, całkiem swobodnych improwizacji!

 


Pierwsze trzy nagrania powstały w kwintecie - perkusja, kontrabas, trąbka, puzon i piano plus elektronika wpleciona w akustyczne dźwięki na żywo, ale także dodana na etapie dodatkowych miksów czynionych już współcześnie. Wszystkie te epizody zdają się bazować na perkusjonalnym rynsztunku, delikatnie wspomaganym elektroniką i na fortepianie, który bogacony jest preparacjami i często przyjmuje także postać dodatkowych perkusjonalii. Trąbka i puzon pozostają w roli komentatorów, często śpiewem, prychaniem, tudzież preparowanym szelestem fantastycznie zdobią narrację. Kontrabas zdaje się pozostawiać w podobnej roli, jak dęciaki, ale jego głównym zadaniem jest tu chyba … zaskakiwanie brzmieniem. Czasami instrument brzmi niczym bas na kołyszących się gitarowych pick-upach, który nawet w trybie arco zdolny jest zaskakiwać tembrem swoich fraz. Całość improwizacji bez trudu osiąga tu poziom godny samego Spontaneous Music Ensemble (oczywiste związki personalne!), tyle, że sugestywnie inkrustowanego elektroniką. Kameralna gra na małe pola, pełna swobody, ale i typowo oxleyowskiej dyscypliny narracyjnej.

Druga opowieść jakby na potwierdzenie poprzedniego zdania - puzon i trąbka grają frazy otwarcia niemalże unisono, piano i perkusjonalia płyną imitacyjnym strumieniem, a brzmienie smyczka pachnie gitarowym fuzzem. Muzycy rozmawiają ze sobą metodą call & responce, a elektroakustyczna poświata pięknie lepi wszystko w błyskotliwą całość. Trzecia improwizacja jeszcze silniej akcentuje rolę perkusjonalii i rozhuśtanej pianistyki. W tej części każdy z muzyków preparuje swoje dźwięki, wypada jedynie zapytać retorycznie, który z nich robi to bardziej stylowo.

Czwarta improwizacja także zrealizowana została w kwintecie – perkusja i piano pod tymi samymi rządami plus saksofon, gitara elektryczna oraz skrzypce. Najdłuższa w tym zestawie, trwająca kwadrans improwizacja budowana jest na trochę innej zasadzie. Ma swoje podepizody, a kreowana jest w zasadzie bez typowych atrybutów perkusyjnych. Oxley sprawia tu wrażenie demiurga, który jedynie czuwa nad przebiegiem całości, lepi pajęczynę elektroakustycznych powiązań (która chwilami brzmi, niczym live processing), a na samym końcu podnosi temperaturę improwizacji nerwowym drummingiem po samych talerzach. Improwizację otwiera duet skrzypiec i gitary. Szorowanie i rozciąganie strun, odrobina prądu na gryfie gitary i całe morze preparowanych fraz. Z czasem strunowe dźwięki nabierają processingowego echa, a po kilku minutach niespodziewanie oddają pole saksofonowi, który rozsyła free jazzowe frazy mając niebywale zabrudzone brzmienie. Rozbudowanej czasowo ekspozycji dętej towarzyszą elektroakustyczne zdobienia, także w wymiarze perkusjonalnym oraz wiele zdarzeń fonicznych ze strony skrzypiec i gitary. W połowie narracji do gry wchodzi pobudzony pianista i zdecydowanie przekręca gałkę narracji w kierunku napisu free jazz! Improwizacja gęstnieje mocą pięciu żywych instrumentów i elektronicznego sztafażu. Strunowce na flankach szaleją, pianista dolewa do ognia, a sam finał zdobi zapowiadany kilka zdań wcześniej drumming na talerzach.

Finałowa, już współczesna improwizacja, to zbiór elektroakustycznych dźwięków związanych z brzmieniem perkusjonalii, tu zdaje się zmiksowanych dodatkowo na etapie post-produkcji. Ciekawe jest brzmienie tego fragmentu płyty, bo choć nagrane ledwie kilka lat temu przypomina aurę i elektroakustykę sytuacji scenicznej sprzed kilkudziesięciu lat. Zakończenie płyty skrzy się zgrzytliwymi, niemal industrialnymi zjawiskami fonicznymi.

 

Tony Oxley Unreleased (1974-2016) (Discus Music, CD 2022). Tony Oxley – perkusja, instrumenty perkusyjne i elektronika (utwory 1-5), Barry Guy – kontrabas (1-3), Dave Holdsworth – trąbka (1-3), Paul Rutherford – puzon (1-3), Howard Riley – fortepian (1-4), Larry Stabbins – saksofon (4), Phil Wachsmann – skrzypce (4), Hugh Metcalfe – gitara (4) oraz Stefan Hoelker – instrumenty perkusyjne (5). Nagrania powstałe w różnych, nieopisanych miejscach - pierwsze trzy utwory pochodzą z roku 1974 (dodatkowe dogrywki odpowiednio z lat 2020, 2005 i 2019), utwór czwarty z roku 1981, zaś piąty z roku 2016. Łącznie pięć improwizacji, trwających 48 minut i kilkanaście sekund.

 

Czytaj uważnie!

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2016/04/tony-oxley-scenariusz-dla-wolnej.html

 

 

piątek, 8 kwietnia 2022

Kamarilla! Litterjug! Archer! Carvalhais! Orquesta Inorgánica! Otto! MingBauSet! The April Round-up with quite jazzy mood!


Kwietniowa zbiorówka recenzji świeżutkich płyt, jakie przetoczyły się w ostatnich tygodniach przez redakcyjne odtwarzacze, tym razem pod znakiem jazzu! I to nie tylko tego swobodnego, ognistego, w pełni improwizowanego, ale także – i przed wszystkim! – bazującego na dobrych kompozycjach, bogatych i niebanalnych aranżacjach, zatem na tym wszystkim, co znamionuje jakość we współczesnym jazzie!

Nasza dzisiejsza podróż będzie jednakowoż trochę szalona i nad wyraz kolorowa! Zaczniemy po katalońsku, bystrym septetem naszych dobrych znajomych, a zaraz po nim kopenhaskie trio z polskim akcentem, grające thrash jazz (!) i brytyjski skład trzyosobowy, wypełniony muzykami mniej znanymi w tych łamach. Po nich prawdziwie main-streamowy sekstet z Portugalii (trochę międzynarodowy) z posmakiem dobrego, starego fussion i duża orkiestra z Argentyny, która tak samo kocha jazz, jak i swobodną kameralistykę. Tuż przed końcem totalny hit! Bach zaaranżowany i grany na jazz-rockowo, tu we francuskim wydaniu! Wreszcie na finał improwizacja tria, które obok jazzu stawia także na rockowe emocje i folkowe skale!

So, Welcome to the House Of Fun!

 


Albert Cirera & Kamarilla  Aquella Cosa (Underpool Records, CD 2022)

Kataloński septet pod światłym przywództwem Alberta Cirery (saksofon tenorowy i sopranowy oraz kompozycje, jedna inspirowana chorałem Bacha!), to obok lidera następujący muzycy: Marcel-lí Bayer – saksofon altowy, klarnet i klarnet basowy, Iván González i Pol Padrós – trąbki, Vicent Pérez – puzon, Martin Leiton – bas elektryczny oraz Ramon Prats – perkusja. Dziewięć utworów (prawie 68 minut) zarejestrowano latem ubiegłego roku w Barcelonie (studio UnderPool).  

Jeden z najbardziej innowacyjnych współczesnych saksofonistów, prawdziwy emancypator rozszerzonych technik gry zaprasza nas … na spotkanie z jazzem! Jak najbardziej autorskim, wypełnionym własnymi kompozycjami, świetnymi aranżacjami, wreszcie całą porcją zabawy i czystej radości z grania. Do septetu dobrał sobie dobrych znajomych (także naszych!), świetnych improwizatorów, facetów, co to z niejednego pieca chleb jedli. Efekt w wielu momentach nie może nas nie zachwycać, mimo, iż Cirera trzyma się jazzowych kanonów, niczym tonący brzytwy. W jego muzyce pobrzmiewa echo colemanowskich harmonii i melodii, aylerowskich zaśpiewów i hymnów chwalących uduchowioną egzystencję, wszystko zaś przesycone jest dobrą energią, świetną komunikacją, no i nade wszystkim zmysłem wyjątkowo bystrego kompozytora.

Pierwszy temat Kamarilli pełen jest dynamiki i zwiewnej taneczności, budowanej przez pięć dziarskich instrumentów dętych, które swawolą w rytmie, kreowanym przez elektryczny bas i zwinną perkusję. Druga i trzecia kompozycja, to ulubione momenty recenzenta. Ta druga, poszarpana po colemanowsku, pełna jest melodii i emocji płynących z soczystych improwizacji. Z jednej strony duże porcje ekspresji, z drugiej wręcz wirtuozerska aranżacja dętych eksplozji. Trzecia część, mająca barokową bazę, stawia na preparacje, z których wykluwa się mroczna, post-jazzowa ballada. Kolejna opowieść powraca do dynamiki, nieźle swinguje, początkowo łagodna w brzmieniu, uroczo pęcznieje free jazzowymi emocjami, nie bez colemanowskiego sznytu w tle. Piąta kompozycja pachnie Aylerem, ciągnięta ku górze przez saksofony i zdobiona molowym komentarzem pozostałych, szósta zaś przypomina latynoski evergreen grany do tańca, świetnie zrekapitulowany doskonałą ekspozycją solową puzonu. Siódma część, to ciekawy dysonans. Najpierw zgiełk rozkrzyczanych dęciaków, napotykający na agresywną ripostę sekcji rytmu, a potem zaskakujący krok ku cool-jazzowej balladzie. Przedostatnia kompozycja ma bardziej stabilną dynamikę, bazuje na rytmie, a zdobi ją ponownie solówka puzonu. Wreszcie najdłuższa, ostatnia opowieść, która najpierw jest słodką balladą, potem zaś wpada w szalony rytm i sięga free jazzowego nieba. Sporym zakończeniem są … finałowe oklaski, wygląda na to, iż w trakcie utworu przenieśliśmy się na koncert Kamarilli!

 


Litterjug  Litterjug (Gotta Let It Out, CD 2022)

Międzynarodowe trio, zlokalizowane w Kopenhadze, zwie się jak wyżej wskazano, a tworzą je: Andrius Dereviancenko – saksofon tenorowy i klarnet, Szymon Gąsiorek – perkusja, instrumenty perkusyjne oraz Asger Thomsen – kontrabas, obiekty, kompozycje. Tych ostatnich na płycie bez tytułu jest dokładnie siedem, trwają 37 minut z sekundami, a powstały w Kopenhadze, w miejscu zwanym Panalama (czas akcji nieznany).

Pozostajemy w obrębie jazzowych kompozycji, ale tym razem stanowią one jedynie pretekst do krwistych, free jazzowych, swobodnie realizowanych improwizacji. Muzycy określają swoją muzykę szalonym mianem thrash jazzu, ale po prawdzie brzmienie instrumentów, niemal rockowy temperament wykonawców i moc masy, tudzież konstruktywnej agresji zawartej w dźwiękach i pomiędzy nimi, sprawia, że im dłużej słucha się tej naprawdę świetnej plyty, tym bardziej przyznajemy rację. Yes, indeed, this is truely thrash jazz!

Start jest ostry, soczysty, niepozostawiający złudzeń, co do niecnych planów artystów. Kontrabas brzmi tu jak walec, szyje połamany rytm, w tubie tenoru gotuje się free jazz, a perkusja bębni aż miło. Muzycy koncertują się na ogrywaniu bystrej struktury rytmicznej, po czym przepięknie osiągają bolesny padół doskonałych preparacji. W drugiej kompozycji dokładają nieco colemanowskiej melodyki, sycąc improwizację sporą porcją dynamiki. Ich swinging & punky drive niesie ze sobą dużo nerwowej taneczności. Z kolei w trzeciej odsłonie artyści początkowo sprawiają wrażenie, iż bardziej panują nad emocjami. Kolektywny i dość żwawy temat niespodziewanie ugina się tu pod ciężarem basowych strun i zaczyna płynąć powolnym, surowym strumieniem zastygającej lawy. Kilka wyważonych fraz daje oddech i pozwala zebrać siły na finałową eksplozję! Czwarta ekspozycja, to krótka opowieść, tkana smyczkiem, klarnetowym tembrem i całymi plejadami preparowanych dźwięków. Nerwowa dark ballada dla nadmiernie strapionych. Tuż po niej opus magnum tej niezwykłej thrash zone! Zaczyna ją ryjący bruzdy w ziemi, brudny smyczek, a kontynuuje fikuśny rytm, który rzuca nas od ściany do ściany. Ale jakby było mało – faza smyczkowych preparacji doszczętnie niszczy nasze narządy słuchu! Żelazna narracja szyta tu jest permanentną zmianą. Szósta opowieść podkręca tempo, znów pachnie po colemanowsku, melodią zszarganych emocji. Pokrętna taneczność wyprowadza na szczyt saksofon, który daje najlepsze, co ma w tubie. Ostatnia kompo-improwizacja, niczym wisienka na torcie! Znów smyczkowe intro, garść melodii i perkusyjne szaleństwa w tle. Muzycy na finał obrali sobie efektowne wzniesienie - krzyczą, preparują, przedrzeźniają każdą frazę! 

 


Martin Archer Trio  See You Soon Or See You Sometime (Discus Music, CD 2022)

Kolejne trio pochodzi z Wielkiej Brytanii. To muzycy mniej znani na tych łamach, ale powszechnie na tamtych ziemiach rozpoznawalni, szczególnie saksofonista, który pośród wielu aktywności prowadzi także label, wskazany jako wydawca niniejszej plyty. Zatem: Martin Archer – saksofon tenorowy, sopranino i saxello, Michael Bardon – kontrabas i wiolonczela oraz Walt Shaw – perkusja i instrumenty perkusyjne. Muzycy przygotowali dla nas sześć improwizowanych utworów, z których przynamniej część sprawia wrażenie, iż bazuje na materiale skomponowanym. Nie wiemy, kiedy i gdzie powstały te nagrania, wiemy jednak, iż trwają łącznie prawie 57 minut.

Pierwsze trzy improwizacje, bazujące na open jazzowym frazowaniu, budowane są przez artystów niebywale spokojnie, bardzo swobodnie, z dużą dbałością o detale brzmieniowe i dramaturgiczne. Archer zaczyna od saksofonu tenorowego, ale często też sięga po lżejsze odmiany instrumentu, także w trakcie tego samego utworu. Trio zdaje się kreować narrację jakby na przednówku free jazzu. Czasami wystarczy krok, by uciec w ciekawą ekspresję, ale co do zasady, wszystkim się tu donikąd nie spieszy. Opowieść pełna jest otwartych, nieskalonych nadmiarem dźwięków przestrzeni. Nawet jeśli muzycy trzymają się balladowego tempa, to często szyją ścieg całkiem nerwowymi frazami. Gdy stawiają na dynamikę, choćby w trzeciej części, ich półgalop pięknie definiuje się pojęciem kind of free jazz. Wrażliwy kontrabasista snuje tu na ogół jazzowe opowieści, ale gdy sięga po smyczek, jego flow natychmiast nabiera zmysłowego, kameralnego posmaku. Równie stylowy jest tu perkusista, który nie skupia się wyłącznie na drummingu, ale też pięknie koloryzuje w dowolnie zadanej estetyce. W drugiej improwizacji muzycy udanie eksplorują faktury dźwiękowe metodą pytań i odpowiedzi. W trzeciej ciekawie żonglują tempem i technikami gry, nie stroniąc od nieprzegadanych ekspozycji solowych.

Czwarta opowieść ucieka w melodykę neo-folkową, a w grze pojawiają się wiolonczela i saxello. W dwóch ostatnich utworach muzycy wracają do estetyki open jazzu. Improwizację zdobią perkusjonalnymi świecidełkami, udanie prowadzą grę zarówno na wdechu, jak i wtedy, gdy delikatnie puszczają cugle ekspresji. Ponownie nie stronią od preparacji i poszukiwania kameralnych zaułków. W finałowej części szczególnie dobrze realizuje się kontrabasista, która gra w jednym ciągu dramaturgicznym frazy pizzicato i arco. Stabilne tempo daje szansę na dostrzeganie wielu niuansów i wewnętrznej melodyki całej opowieści.

 


Hugo Carvalhais  Ascetica (Clean Feed Records, CD 2022)

Lecimy do Portugalii! Trzy spotkania studyjne w trzech różnych miejscach i sześcioosobowy skład pod kierunkiem kontrabasisty (wyposażonego także w elektronikę) i kompozytora całości Hugo Carvalhaisa. Obok niego: Emile Parisien – saksofon sopranowy, Liudas Mockunas – saksofon tenorowy i klarnet, Fábio Almeida – saksofon altowy i flet, Gabriel Pinto - piano, organy, syntezator oraz Mário Costa – perkusja. Nagranie powstało jesienią ubiegłego roku, zawiera dziesięć kompozycji, których wykonanie zajęło muzykom prawie 50 minut.

Spotkanie z jazzem środka, jaki proponuje nam sekstet Carvalhaisa, to dla miłośnika fire music i swobodnej improwizacji duże wyzwanie estetyczne, po prawdzie w wielu momentach nie do końca akceptowalne, ale muzyka z tego albumu ma przynajmniej dwa atrybuty, które stanowią, iż warto ostatecznie sięgnąć po to nagranie. Narracja wielu fragmentów tej płyty płynie spokojnym, delikatnym, chwilami wręcz przesłodzonym brzmieniem saksofonów i piana, szczególnie akustycznego, ale opowieść cały czas podszyta jest elektroakustycznym backgroundem. To mąci spokój opowieści, buduje ciekawy suspens, wreszcie sprawia, iż całość nie do końca przyobleka szaty jazzowego chill-outu. Czasami owo tło budowane jest przez plamy syntezatora lub organów, które brzmią mrocznie, wręcz złowieszczo, kreując efektowny dysonans w stosunku do nurtu głównego narracji. Biorąc zaś całość propozycji portugalskiego kontrabasisty pod recenzencką lupę, można dostrzec w niej posmak fussion jazzu i całą masę skojarzeń z tego typu muzyką z lat 70. ubiegłego stulecia, w szczególności z wczesnymi nagraniami Return To Forever.

Wśród najciekawszych momentów albumu warto wskazać samo jego otwarcie. Oto dynamiczny fussion jazz z wyeksponowanym, ciepłym, niemal elektrycznie brzmiącym kontrabasem, chwilami powykręcanym metrum, całkiem bogatym pakietem niuansów aranżacyjnych oraz niedługich, solowych improwizacji, często prowadzonych także w duetach. Kolejnym udanym momentem, niemal rodzynkiem w zalewie balladowych, jazzowych opowieści jest utwór czwarty, który rozpoczyna się biciem perkusyjnej stopy i drobnymi preparacjami, potem zaś skrzy się wyjątkowo bystrymi interakcjami pomiędzy muzykami. Wreszcie podoba nam się dziewiąta część. Tutaj dużą rolę odgrywają organy i dynamiczny drumming. W dalszej części utworu swoje dodaje saksofon tenorowy (Mockunas!), który bodaj jedyny raz na płycie przemyca kilka bardziej gorących i ekspresyjnych fraz.

 


Jorge Torrecillas’ Orquesta Inorgánica  Noctámbulos (Neue Numeral, DL 2022)

Najwyższy czas opuścić Europę! Zapraszamy do argentyńskiego Tandil i studia Haciendo Discos na spotkanie z dużym składem dowodzonym (przynamniej w aspekcie kompozytorskim!) przez dobrze nam znanego saksofonistę Jorge Torrecillasa (alt i tenor). Jesienią ubiegłego roku powstało nagranie, w którym uczestniczyli także: Maria Eugenia Irianni – flet, Ana Vocaturo Alfonso – klarnet, Fabian Bullotti – saksofon sopranowy, tenorowy i flet, Sandra Chariatti – saksofon altowy i flet, Aníbal Tobos Vergara – saksofon tenorowy, digeridoo, instrumenty perkusyjne, Enrique Sarraquigne – saksofon tenorowy, Juan Torrissi – saksofon barytonowy, Nahuel Bugarini – gitara, Mario Alba – kontrabas, Dai Grierson – perkusja, Juanita Flores Arce – wokal oraz Alicia Larsen – recytacja. Album trwa 63 minuty z sekundami.

Trzynastu artystów, osiem bogatych w improwizowane wydarzenia kompozycji, całe mnóstwo pomysłów, niemal w każdym przypadku udanie przetransponowanych w zgrabne interwały muzyczne - w trakcie odsłuchu Orkiestry z Argentyny nie grozi nam chwila nudy! Oto, jak kipiący emocjami, wytrawny jazz spotyka się z wyrafinowaną kameralistyką, która uwielbia taplać się w zmysłowej improwizacji. Ośmioro muzyków władających czeredą instrumentów dętych (mnóstwo fletów!), rozbudowana sekcja rytmu i kobiece głosy, choć incydentalne, to dobrze umiejscowione w dramaturgii całości. Nic, tylko się zasłuchać!

Początek podróży od razu wystawia nas na działanie dynamicznej i ekspresyjnej narracji. Freejazzowe wyziewy z gitary, radosny temat grany tutti, rockowe przełomy i częste zmiany tempa godne Johna Zorna, wreszcie kameralne interludia z bogatym orszakiem fletowych zdobień. Pojawia się też wokal, a na koniec post-psychodeliczne solo gitarzysty. Druga opowieść bazuje najpierw na instrumentach dętych, które prowadzą kameralną improwizację pełną pytań i odpowiedzi. W połowie nagrania narrację udanie przejmują gitara i kontrabas. Trzecia historia, silnie ustrukturyzowana wolą kompozytora, zagłębia się w brzmienia bliskie tzw. trzeciego nurtu w muzyce. Z kolei czwarta powraca do estetyki dynamicznego jazzu, bogato zdobionego improwizacjami, szczególnie saksofonów i gitary, w konsekwencji których zakończenie pełne jest ekspresyjnego free. Kolejne trzy kompozycje, znów pozostawiające muzykom dużą przestrzeń na improwizację, czerpią inspirację z kameralnych zainteresowań kompozytora. W piątej ciekawa mieszanka – kontrabas ciągnie w kierunku jazzu, gitara ku psychodelii, saksofon woli chamber, a na koniec głos recytuje tekst w jakimś skandynawskim języku! W szóstej części rządzą flety, opowieść zdaje się być dość mroczną, a w jej tle skrzą się preparowane frazy. Siódma opowieść pachnie cool-jazzem, zdobionym frisellowską gitarą, w ósmej zaś, tej na zakończenie, powraca jazzowa estetyka - to kolektywna narracja z saksofonem w roli przewodnika improwizacji.

 


Otto  Danses (Circum-Disc, CD 2022)

Na Stary Kontynent wracamy z przytupem, by pośpiewać i potańczyć przy nieśmiertelnych kompozycjach Jana Sebastiana Bacha! Na jazzowy i rockowy warsztat jego piękne, jakże improwizowane (!) melodie wzięli: Ivann Cruz – gitara elektryczna oraz Frederic L’Homme – perkusja. Nagrania powstały ubiegłej wiosny we Francji, w trakcie trzech ciepłych majowych dni. Trzynaście utworów mistrza baroku trwa tu około 50 minut.

Na tych łamach nie jesteśmy szczególnie biegli w interpretacjach muzyki Bacha, preferujemy raczej naturalne wykonania, najlepiej na instrumentach z epoki, ale … to, co zrobili francuscy improwizatorzy z kompozycjami mistrza baroku nie może nie budzić naszej powszechnej radości. Oto bowiem otrzymujemy muzykę z rockowym zębem (perkusji), wirtuozersko wykonaną (przez gitarę), kipiącą jazzowymi emocjami, a nade wszystko zwiewną, taneczną, melodyjną, w pełni bachowską wizję dobrej zabawy z dźwiękami. Pośród trzynastu utworów ledwie dwa trwają dłużej niż cztery minuty. Reszta to dobrze skrojone piosenki bez tekstu, na ogół zgrabnie konsumujące bachowską melodię, zmysłowo i filigranowo improwizowane, trzymające się formy i dramaturgicznej dyscypliny. W tych dwóch pozostałych muzycy efektownie odpływają w zaświaty, ale o tym już w kolejnym akapicie.

Początek albumu ma rytm, stonowane, nieco frywolne emocje, pachnie bluesem i bachowską melodyką, która w ostatecznym rozrachunku dominuje. W drugiej części gitara nabiera rockowego, sfuzzowanego brzmienia, z kolei w trzeciej, to perkusja łamie konwencje, bystrze miesza rytm i kręci urocze pętle. Czwarta opowieść trwa sześć minut i po raz pierwszy pokazuje nieco psychodeliczne oblicze gitary. Oto ballada z nerwowym rytmem perkusji, w trakcie której Bach pojawia się dopiero pod koniec narracji. Piąta etiuda pachnie jazzem i podobnie, jak kolejna opowieść, zbudowana jest na dysonansie rytmicznym. Perkusja gna do przodu, gitara śpiewa leniwym głosem. Siódemka dokłada do obrazu całości prawdziwie rockowy rytm i całkiem bystre tempo. No i ósemka, prawie 14 minut! To tu Cruz i L’Homme pięknie odpływają w psychodeliczne zaświaty. Post-rockowa ucieczka w trans i medytację. Gitara śpiewa rozlewającym się tembrem, a echa Bacha mogą być dostrzegalne jedynie w trakcie samego zakończenia tej szalonej podróży. Ostatnie cztery części, to urocze miniatury. Znajdujemy w nich rockowy drive z riffami, całe pasma niskich, niemal basowych pochodów gitary, także delikatnego walczyka do tańca i wreszcie prawdziwie barokową, końcową balladę zagraną czystym tembrem, filigranową, znów idealną do śpiewu i dobrej zabawy.

 


Ming Bau Set (Gerry Hemingway / Vera Bauman / Florestan Berset)  Yakut's Gallop (Fundacja Słuchaj, CD 2021) *)

Amerykański perkusista Gerry Hemingway, choć jest legendą jazzu i free jazzu, nie przestaje poszukiwać nowych artystycznych środków wyrazu. Śmiało sięga w takich okolicznościach po swobodną improwizację. Trio MingBauSet, uzupełnione przez dwójkę młodych muzyków ze Szwajcarii, doskonale wpisuje się w ów wątek jego twórczości. A zatem Gerry - perkusja, głos i harmonika, Vera Baumann - śpiew oraz Florestan Berset eksplorujący możliwości brzmieniowe gitary elektrycznej. Ich nagranie powstało w szwajcarskim Stalden (we wrześniu 2020 roku), trwa 53 i pół minuty, składa się z sześciu epizodów. 

Jeśli mielibyśmy osadzić gatunkowo improwizację, jaką proponuje nam trio Ming Bau Set, to wskazać winniśmy na wiele tropów. Z jednej strony odnajdujemy tu oczywiście bagaż dziedzictwa free jazzu, tudzież konceptualnej, jazzowej improwizacji spod znaku Anthony’ego Braxtona (Hemingway spędził w jego kwartecie tyle lat, iż piętno mistrza nie może nie być elementem jego warsztatu). Z drugiej strony prawdziwy powiem młodości, która płynie szerokim strumieniem gitarowej, post-rockowej, a nawet psychodelicznej improwizacji i jakże intymnej, neo-folkowej wokalistyki, która bazuje na ekspresji, ale sięga też po bardziej wyrafinowane środki wyrazu.

Płyta zaczyna się dość dynamicznie, pokazując w kilka chwil wszystkie istotne atrybuty tria, jakie omówiliśmy w poprzednim akapicie. Po uzasadnionym dramaturgicznie spowolnieniu narracja skutecznie szuka ciszy i buduje suspens oparty na brzmieniu gitary. Druga opowieść, to bodaj najlepsze kilka minut całej płyty. Trochę preparacji na werblu, nerwowy splot gardłowych dźwięków i zadziorna, grająca w poprzek nurtu głównego gitara. Całość doposażona zostaje tu w pakiet emocji nieobliczalnej improwizacji. Trzeci utwór, to ledwie miniatura, ale także stawiająca przy dokonaniach tria duży plus. Klei się z gitarowych pick-upów, dźwięków harmoniki i oddechu przestraszonej wokalistki. Kolejne trzy opowieści, każda trwająca powyżej dziesięciu minut, mają już problem, by na stałe przykuć naszą uwagę. Dużo w nich ciekawych rozwiązań, dramaturgicznych spięć, ale także momentów zawahania, czy też nadmiernego żonglowania stylistyką. W piątej części narracja przez moment zamienia się w soczysty ambient, ale kierunek podróży zostaje szybko zmieniony. Z kolei w ostatniej improwizacji dużo do powiedzenia ma gitarzysta, ale nie może się samookreślić. Post-rockowe, swobodne pasaże z dubowym echem zdobi jazzowymi gresami, które burzą nastrój chwili. Oddać wszakże należy muzykom, iż narracyjne mielizny potrafią każdorazowo przekuwać w bystre, intrygujące zakończenia.

 

*) recenzja powstała na potrzeby portalu Jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana

 


wtorek, 5 kwietnia 2022

Marta Warelis! A Grain Of Earth!


Z mglistej ciszy dociera do nas głuchy dźwięk, jakby ktoś delikatnie stukał w dzban, siedząc w jego wnętrzu. Pojedynczy klawisz fortepianu też stuka, choć brzmi inaczej. Sekwencja czynności zostaje powtórzona, a tytułowe echo pieśni otwarcia szuka nas wzrokiem. Dźwięki zaczynają pojawiać się jeden po drugim. Opowieść kołysze się na lekkim wietrze, wciąż dostarczając nowych wrażeń. Być może na strunach wielkiego fortepianu leżą jakieś przedmioty. Być może są wśród nich talerze. Coś dźwięcznie płacze, coś innego trzeszczy pod lekkim naporem dłoni pianistki.

 


Po ułamku sekundy ciszy dłonie pianistki skupiają się już na glazurze strun. Preparowane dźwięki, rezonujące obłoki i cisza, która gra tu na własnej klawiaturze. Delikatne ruchy i wciąż zaskakujące efekty. Spłoszone struny zdają się śpiewać, czasami przypominają owadzie szelesty. Temperatura opowiadania zdecydowanie rośnie. Pojawiają się bardziej agresywne, niekiedy wręcz post-industrialne frazy. Mechanice tarcia, uderzania i szorowania wciąż towarzyszą tu ochłapy ciszy, które zwisają z sufitu, niczym sople lodu. Dekonstruowane dźwięki skaczą wysoko, ale ostatecznie i tak upadają na samo dno narracji.

W trzeciej opowieści dłonie pianistki powracają na czarno-białą klawiaturę. Ta historia budowana jest suspensem i ukrytą w pudle rezonansowym melodią. Post-klasyka napotyka tu na niezbadane złoża kreatywności. Narracja ma swoją dynamikę, ale jednocześnie jest uroczo leniwa. Przypomina śmiech przez łzy, toczy się z frywolną tanecznością i tłumioną śpiewnością. Pod koniec znów napotykamy na bardziej masywne zdarzenia, zaczepne, niebezpieczne ruchy rąk pianistki. O tak, tu każdy musi się mieć na baczności!

Kolejne dźwięki wprost z klawiatury jeszcze intensywniej tulą się do ciszy. Zdają się płynąć post-barokowym szykiem, równie delikatnie, jak i precyzyjnie ciosane frazy. Opowieść nabiera molowego koloru, jest gładka jak jedwab. W piątej części pianistka zaczyna szorować struny. Wokół niej tłoczy się obłok szumiącego echa. Przypomina lot czmiela, a może pasikonika na zroszonej porannym deszczem łące. Tajemnica goni tu tajemnicę, a recenzentowi brakuje obrazu. Chciałby to koniecznie zobaczyć.

W trakcie kolejnej opowieści jedna z dłoni pianistki preparuje struny, druga szuka zaś dźwięku pod martwym klawiszem. Subtelna symbioza bolesnych fraz i znów dźwięk dzbana, który znamy z pierwszej części. Pisk struny i stukot pustego klawisza. Mroczna aura sprzyja zadawaniu pytań. Białe klawisze czują niepokój, czarne szczerzą zęby. Dramaturgiczne duopolis bez kłopotów znajduje ostatnią frazę. A tuż potem, już w następnej historii klawisze fortepianu zaczynają śpiewać, łkać, szeleścić. Nie wiemy, kto lub co ostatecznie wprawia je w ruch drgający. Same dźwięki zdają się być lekkie jak puch, tańczą wokół własnej osi.

W ósmej części wielki fortepian zaczyna brzmieć jak gitara, a może równie wielka harfa. Może to kołujący myśliwiec, a może jakieś tajemnicze ptactwo. Wszystko tu śpiewa, rechocze rezonansem. Narracja wydaje się jednocześnie lekka i masywna. Dłonie pianistki piłują i ugniatają struny, a recenzentowi znów brakuje obrazu. Finałowa opowieść trwa ledwie sto dziesięć sekund. Być może w dłoniach pianistki pojawia się pilnik do paznokci. Oto dźwięki, które już chyba nie mogą być lżejsze, niczym obłok kurzu rozsiadają się na widowni. Cisza gra tu razem z pianistką, podpowiada jej kolejne ruchy. Dzieli każdą frazę na mikroskopijne części. 

 

Marta Warelis A Grain Of Earth (Relative Pitch Records, CD 2022). Marta Warelis – piano. Nagrane w Amsterdamie, w październiku 2021 roku. Dziewięć improwizacji, łączny czas - 32:35.



piątek, 1 kwietnia 2022

Anticlan and Garuda’ Trio! Two big shots with Hugo Costa!


Z portugalskim saksofonistą Hugo Costą zetknęliśmy się po raz pierwszy przy okazji zgłębiania ściany dźwięku, jaką zwykło produkować trio Albatre, efemeryda post-free, prowadzona pod czujnym okiem mięsistej gitary basowej Gonçalo Almeidy i drummerską mocą Philippa Ernstinga. Potem nasze uszy i oczy recenzenckie natrafiły na trio Anticlan, gdzie Costa pięknie wył do księżyca w towarzystwie intrygującego gitarzysty Josue Amadora, a skład tria ponownie uzupełniał Ernsting. Alcista i perkusista nagrywali także w duecie, ale zdaje się, że te akurat nagrania nie ujrzały jeszcze światła dziennego (choć przez odtwarzacze redakcji zostały przepuszczone!).

Dziś Costa wraca do nas z trzecią już płytą Anticlan, a dodaje do tego nowe trio, w stu procentach portugalskie, które ze wszystkich dotychczasowych ujawnień saksofonisty zdaje się być najbliższe estetyce jazzowej, tej naszej ulubionej, z przedrostkiem free. Obie płyty to nowości ostatnich tygodni, zatem dają wyjątkowo świeży overlook dokonań alcisty. Na łamach Trybuny Muzyki Spontanicznej Anticlan ma już sprawdzoną markę - pierwsza płyta tego tria trafiła nawet na roczne podsumowanie rzeczy najważniejszych na scenie muzyki improwizowanej. Równie wiele dobrych dźwięków dostarcza nowe trio, bo i Costa spotkał w nim samych mistrzów – tego nieco starszego pokolenia (Faustino!) i tego bardzo młodego, choć już utytułowanego (Valinho!). Nic tylko słuchać i czerpać radość, so Welcome to Costa brava!



 
Anticlan  Hurricane City (Bandcamp’ self-released, DL 2022)

Początek grudnia ubiegłego roku, Studio SanteBoutique w Rotterdamie: Hugo Costa – saksofon altowy, Josué Amador – gitara elektryczna oraz Philipp Ernsting – perkusja. Na wirtualnym (jak na razie) dysku muzycy pomieścili trzy improwizacje, która trwają łącznie 36 minut i kilkanaście sekund.

Anticlan, to formacja, która zdaje się czerpać inspiracje z tak wielu źródeł, iż na ogół brzmi dalece indywidualnie. Post-jazzowy saksofon, gitara o stu twarzach, która równie dobrze czuje się w jazzowym frazowaniu, jak i ultra rockowej psychodelii, wreszcie masywny drumming, silne osadzony w rytmicznej, rockowej konwencji, ale zawsze zdolny do najbardziej karkołomnych figur stylistycznych. Ich pierwsza płyta ociekała ognistą psychodelią, druga zrobiła krok w kierunku post-jazzu, a ta najnowsza zdaje się łączyć oba dotychczasowe wątki pięknym supłem konsekwencji.

Pierwszą improwizację otwiera gitara, która rysuje zwinne pętle, kłębi się w sobie, introdukuje dobrze zapowiadającą się opowieść. Każdy z muzyków szyje tu drobne frazy, każdy czeka na to, co przyniesie kolejna sekwencja narracji. Każdy śmiało sięga po brudne dźwięki, każdy też w mgnieniu oka może zmienić optykę i zamaskować w czystym brzmieniu. Wszystko, co robią, czynią kolektywnie, a pojęcie ekspozycji w pełni solowej jest tu w zasadzie zjawiskiem niewystępującym. Muzycy grają ze sobą od kilku lat, zatem wzajemna komunikacja jest ich niezbywalnym atutem. Wiedzą, kiedy pleść banialuki i podszczypywać koleżanki, wiedzą, kiedy twórczo fermentować i zmieniać losy świata filozoficznymi tyradami. Ich narracja płynie bardzo swobodnym strumieniem, raczej ulega okazjonalnym zagęszczeniom, niż podaje się rosnącej presji dynamiki. Zakończenie pierwszej improwizacji stawia na ekspresję saksofonu i post-psychodeliczną nostalgię gitary. Piękny szczyt zdobyty bez potrzeby eskalowania tempa.

Drugą opowieść zaczynają wspólnie, z mozołem plotą sieć dźwiękowych interakcji, skorzy to budowania drobnych zdarzeń niemal z niczego. Gitara brzmi teraz jak bas, saksofon szumi, a perkusja liczy krawędzie na werblu i tomach. Muzycy wymieniają się spojrzeniami, plotą dyrdymały, zdają się być rozbrajająco szczerzy i wyluzowani. Ich improwizacja przypomina emocjami teksańskiego bluesa, granego wszakże bez jakichkolwiek bluesowych skal. W dalszej części nagrania saksofon łyka melodię i zaczyna śpiewać, a gitara śle mu rockowe pozdrowienia. Dynamika łapie tu muzyków niemal w pół kroku i wypycha ku górze. Saksofon parska rwanymi frazami, a gitara serwuje nam bardzo efektowne, unikatowe solo, które pachnie zarówno jazzem, jak i rockiem. Znów każdy z muzyków zdaje się przemieszać w swoim tempie. Perkusja brnie do przodu, saksofon tonie w onomatopejach, gitara zaś zdaje się czynić wszystko na przekór - jej każdy krok w poprzek buduje raz za razem intrygujący dysonans.

Finałowa, najkrótsza improwizacja po spokojnym wstępie koncentruje się na budowaniu dynamiki. Perkusja od startu bije rytm i improwizuje jedynie w towarzystwie saksofonu. Gitara pojawia się po kilku pętlach, znów szyje poprzecznym ściegiem, ale i ona ma swoją wykoślawioną rytmikę. Wiele pachnie tu rockiem, a wszystko nadaje się do tupania nogą i śpiewania obrazoburczych refrenów bez słów. Posmak rockabilly zmutowanego kreatywnością improwizatorów, to może być kolejny trop recenzencki! W tym tyglu niespodziewanych zdarzeń warto zauważyć free-jazzowy pazur saksofonu i gitarowe, ogniste wyziewy. Muzycy znów kombinują z dynamiką – niby grają do przodu, ale raz za razem wytracają tempo i rechoczą z zadowolenia. Samo zakończenie udaje się im niemal perfekcyjnie – wszyscy kolektywnie tłumią flow aż do znalezienia ostatniego dźwięku.

 


Hugo Costa, Hernâni Faustino & João Valinho  Garuda (Subcontinental Records, CD 2022)

Czas na drugie trio! Tym razem lizbońskie studio Scratch Built, także rok ubiegły: Hugo Costa – saksofon altowy, Hernâni Faustino – kontrabas oraz João Valinho – perkusja. Cztery improwizacje, łącznie około 46 minut.

Muzycy wchodzą w pierwszy strumień improwizacji bardzo dziarskim krokiem. Dynamiczny open jazz ze spokojnym altem, mocnym stepem kontrabasu, który zdaje się chwilami brzmieć niczym basówka, wreszcie z aktywnym, przebiegłym drummingiem. W tej trzyosobowej układance zdyscyplinowany, silny drive sekcji rytmu stwarza sporo przestrzeni dla saksofonu, który może swobodnie sterować swoją opowieścią, regulować tempo, czy poziom ekspresji. Opowieść trzyma się kanonów gatunku, kreuje zatem obszar dla improwizacji w podgrupach. Najpierw, po 7 minucie dostajemy bystry duet kontrabasu i perkusji (podobnie rzecz będzie się miała pod koniec utworu), potem tegoż kontrabasu z saksofonem. Po powrocie do pełnego składu artyści serwują nam kilka chwil uroczej gry na małe pola, zabawy w jazzowe pytania i odpowiedzi. Wszyscy dobrze dawkują emocje, budują napięcie, realizują wszelkie akcje na dużej swobodzie. Drugą opowieść otwiera nerwowa, znów podskórnie dynamiczna sekcja rytmu. Saksofon, po raz kolejny w roli cierpliwie wyczekującego na rozwój wypadków, chętnie sięga po indywidualną melodykę. Początkowo śpiewa przez łzy, potem wrzuca tryb bardziej zadziorny i ciągnie razem z kontrabasem rdzeń opowieści na drobne wzniesienie. Trzeba przyznać, iż artyści w zadanej konwencji równie dobrze radzą sobie na wdechu, jak i na efektownym wydechu. Dobrze panują nad każdym elementem swojego spektaklu. Ich groove’owa opowieść zdaje się momentami wpadać w trans godny freejazzowych mistrzów - Wiliama Parkera i Hamida Drake’a.

W trakcie trzeciej, bardzo krótkiej opowieści Faustino po raz pierwszy sięga po smyczek i obok rysowania podwalin narracji, efektownie preparuje. Dokładnie to samo czynią Costa i Valinho. Tkana z drobiazgów narracja niesie ze sobą efektowny bagaż emocji. Kontrabasista otwiera również finałową improwizację, ponownie jak pierwszą, rozbudowaną do kilkunastu minut. Początkowo muzycy pozostają w pobliżu ciszy, a zręby narracji właściwej pojawiają się dopiero po trzech minutach. Tu bas wskazuje powtórzeniami kierunek, ale motorem improwizacji jest ogniście nastrojony saksofon. Narracja gęstnieje, ale nie wzmacnia tempa. Instrumenty śpiewają, gadają, tańczą wokół własnej soi. Po 8 minucie w tę opowieść o dość umiarkowanej dynamice wplata się smyczek, który pojękuje i puszcza oko do pozostałych uczestników podróży. Reakcje perkusji i saksofonu wskazują na zbliżony poziom poczucia humoru. Rodzi się dronowa ekspozycja, którą zdobią perkusyjne ornamenty. Smyczek śpiewa razem z dęciakiem, a po powrocie do głównego nurtu narracja osiąga wysoki poziom ekspresji, godny finału bardzo dobrej płyty. Ostatnia prosta nie obywa się bez smyczkowych riffów, które dodatkowo podnoszą temperaturę zakończenia.