Kwietniowa zbiorówka recenzji świeżutkich płyt, jakie
przetoczyły się w ostatnich tygodniach przez redakcyjne odtwarzacze, tym razem
pod znakiem jazzu! I to nie tylko tego swobodnego, ognistego, w pełni
improwizowanego, ale także – i przed wszystkim! – bazującego na dobrych
kompozycjach, bogatych i niebanalnych aranżacjach, zatem na tym wszystkim, co
znamionuje jakość we współczesnym jazzie!
Nasza dzisiejsza podróż będzie jednakowoż trochę szalona i
nad wyraz kolorowa! Zaczniemy po katalońsku, bystrym septetem naszych dobrych znajomych,
a zaraz po nim kopenhaskie trio z polskim akcentem, grające thrash jazz (!) i brytyjski skład trzyosobowy,
wypełniony muzykami mniej znanymi w tych łamach. Po nich prawdziwie main-streamowy sekstet z Portugalii (trochę
międzynarodowy) z posmakiem dobrego, starego fussion i duża orkiestra z Argentyny, która tak samo kocha jazz,
jak i swobodną kameralistykę. Tuż przed końcem totalny hit! Bach zaaranżowany i
grany na jazz-rockowo, tu we francuskim wydaniu! Wreszcie na finał improwizacja
tria, które obok jazzu stawia także na rockowe emocje i folkowe skale!
So, Welcome to the
House Of Fun!
Albert Cirera & Kamarilla Aquella Cosa (Underpool Records, CD
2022)
Kataloński septet pod światłym przywództwem Alberta Cirery
(saksofon tenorowy i sopranowy oraz kompozycje, jedna inspirowana chorałem
Bacha!), to obok lidera następujący muzycy: Marcel-lí Bayer – saksofon altowy,
klarnet i klarnet basowy, Iván González i Pol Padrós – trąbki, Vicent Pérez – puzon,
Martin Leiton – bas elektryczny oraz Ramon Prats – perkusja. Dziewięć utworów
(prawie 68 minut) zarejestrowano latem ubiegłego roku w Barcelonie (studio UnderPool).
Jeden z najbardziej innowacyjnych współczesnych
saksofonistów, prawdziwy emancypator rozszerzonych technik gry zaprasza nas …
na spotkanie z jazzem! Jak najbardziej autorskim, wypełnionym własnymi
kompozycjami, świetnymi aranżacjami, wreszcie całą porcją zabawy i czystej
radości z grania. Do septetu dobrał sobie dobrych znajomych (także naszych!),
świetnych improwizatorów, facetów, co to z niejednego pieca chleb jedli. Efekt
w wielu momentach nie może nas nie zachwycać, mimo, iż Cirera trzyma się
jazzowych kanonów, niczym tonący brzytwy. W jego muzyce pobrzmiewa echo colemanowskich harmonii i melodii, aylerowskich zaśpiewów i hymnów
chwalących uduchowioną egzystencję, wszystko zaś przesycone jest dobrą energią,
świetną komunikacją, no i nade wszystkim zmysłem wyjątkowo bystrego
kompozytora.
Pierwszy temat Kamarilli pełen jest dynamiki i zwiewnej
taneczności, budowanej przez pięć dziarskich instrumentów dętych, które swawolą
w rytmie, kreowanym przez elektryczny bas i zwinną perkusję. Druga i trzecia kompozycja,
to ulubione momenty recenzenta. Ta druga, poszarpana po colemanowsku, pełna jest melodii i emocji płynących z soczystych improwizacji.
Z jednej strony duże porcje ekspresji, z drugiej wręcz wirtuozerska aranżacja
dętych eksplozji. Trzecia część, mająca barokową bazę, stawia na preparacje, z których
wykluwa się mroczna, post-jazzowa ballada. Kolejna opowieść powraca do dynamiki,
nieźle swinguje, początkowo łagodna w brzmieniu, uroczo pęcznieje free
jazzowymi emocjami, nie bez colemanowskiego
sznytu w tle. Piąta kompozycja pachnie Aylerem, ciągnięta ku górze przez
saksofony i zdobiona molowym komentarzem pozostałych, szósta zaś przypomina
latynoski evergreen grany do tańca,
świetnie zrekapitulowany doskonałą ekspozycją solową puzonu. Siódma część, to
ciekawy dysonans. Najpierw zgiełk rozkrzyczanych dęciaków, napotykający na agresywną ripostę sekcji rytmu, a potem
zaskakujący krok ku cool-jazzowej
balladzie. Przedostatnia kompozycja ma bardziej stabilną dynamikę, bazuje na
rytmie, a zdobi ją ponownie solówka puzonu. Wreszcie najdłuższa, ostatnia
opowieść, która najpierw jest słodką balladą, potem zaś wpada w szalony rytm i
sięga free jazzowego nieba. Sporym zakończeniem są … finałowe oklaski, wygląda
na to, iż w trakcie utworu przenieśliśmy się na koncert Kamarilli!
Litterjug Litterjug
(Gotta Let It Out, CD 2022)
Międzynarodowe trio, zlokalizowane w Kopenhadze, zwie się
jak wyżej wskazano, a tworzą je: Andrius Dereviancenko – saksofon tenorowy i
klarnet, Szymon Gąsiorek – perkusja, instrumenty perkusyjne oraz Asger Thomsen
– kontrabas, obiekty, kompozycje. Tych ostatnich na płycie bez tytułu jest
dokładnie siedem, trwają 37 minut z sekundami, a powstały w Kopenhadze, w
miejscu zwanym Panalama (czas akcji
nieznany).
Pozostajemy w obrębie jazzowych kompozycji, ale tym razem
stanowią one jedynie pretekst do krwistych, free jazzowych, swobodnie
realizowanych improwizacji. Muzycy określają swoją muzykę szalonym mianem thrash jazzu, ale po prawdzie brzmienie
instrumentów, niemal rockowy temperament wykonawców i moc masy, tudzież konstruktywnej
agresji zawartej w dźwiękach i pomiędzy nimi, sprawia, że im dłużej słucha się
tej naprawdę świetnej plyty, tym bardziej przyznajemy rację. Yes, indeed, this is truely thrash jazz!
Start jest ostry, soczysty, niepozostawiający złudzeń, co do
niecnych planów artystów. Kontrabas brzmi tu jak walec, szyje połamany rytm, w
tubie tenoru gotuje się free jazz, a perkusja bębni aż miło. Muzycy koncertują
się na ogrywaniu bystrej struktury rytmicznej, po czym przepięknie osiągają
bolesny padół doskonałych preparacji. W drugiej kompozycji dokładają nieco colemanowskiej melodyki, sycąc improwizację
sporą porcją dynamiki. Ich swinging &
punky drive niesie ze sobą dużo nerwowej taneczności. Z kolei w trzeciej odsłonie
artyści początkowo sprawiają wrażenie, iż bardziej panują nad emocjami. Kolektywny
i dość żwawy temat niespodziewanie ugina się tu pod ciężarem basowych strun i
zaczyna płynąć powolnym, surowym strumieniem zastygającej lawy. Kilka wyważonych
fraz daje oddech i pozwala zebrać siły na finałową eksplozję! Czwarta ekspozycja,
to krótka opowieść, tkana smyczkiem, klarnetowym tembrem i całymi plejadami preparowanych
dźwięków. Nerwowa dark ballada dla
nadmiernie strapionych. Tuż po niej opus
magnum tej niezwykłej thrash zone!
Zaczyna ją ryjący bruzdy w ziemi, brudny smyczek, a kontynuuje fikuśny rytm,
który rzuca nas od ściany do ściany. Ale jakby było mało – faza smyczkowych
preparacji doszczętnie niszczy nasze narządy słuchu! Żelazna narracja szyta tu jest permanentną zmianą. Szósta opowieść
podkręca tempo, znów pachnie po colemanowsku,
melodią zszarganych emocji. Pokrętna taneczność wyprowadza na szczyt saksofon, który
daje najlepsze, co ma w tubie. Ostatnia kompo-improwizacja, niczym wisienka na
torcie! Znów smyczkowe intro, garść melodii i perkusyjne szaleństwa w tle.
Muzycy na finał obrali sobie efektowne wzniesienie - krzyczą, preparują, przedrzeźniają
każdą frazę!
Martin Archer Trio See
You Soon Or See You Sometime (Discus Music, CD 2022)
Kolejne trio pochodzi z Wielkiej Brytanii. To muzycy mniej
znani na tych łamach, ale powszechnie na tamtych ziemiach rozpoznawalni,
szczególnie saksofonista, który pośród wielu aktywności prowadzi także label, wskazany
jako wydawca niniejszej plyty. Zatem: Martin Archer – saksofon tenorowy,
sopranino i saxello, Michael Bardon – kontrabas i wiolonczela oraz Walt Shaw –
perkusja i instrumenty perkusyjne. Muzycy przygotowali dla nas sześć
improwizowanych utworów, z których przynamniej część sprawia wrażenie, iż
bazuje na materiale skomponowanym. Nie wiemy, kiedy i gdzie powstały te
nagrania, wiemy jednak, iż trwają łącznie prawie 57 minut.
Pierwsze trzy improwizacje, bazujące na open jazzowym frazowaniu, budowane są przez artystów niebywale
spokojnie, bardzo swobodnie, z dużą dbałością o detale brzmieniowe i dramaturgiczne.
Archer zaczyna od saksofonu tenorowego, ale często też sięga po lżejsze odmiany
instrumentu, także w trakcie tego samego utworu. Trio zdaje się kreować
narrację jakby na przednówku free jazzu. Czasami wystarczy krok, by uciec w ciekawą
ekspresję, ale co do zasady, wszystkim się tu donikąd nie spieszy. Opowieść pełna
jest otwartych, nieskalonych nadmiarem dźwięków przestrzeni. Nawet jeśli muzycy
trzymają się balladowego tempa, to często szyją ścieg całkiem nerwowymi
frazami. Gdy stawiają na dynamikę, choćby w trzeciej części, ich półgalop pięknie
definiuje się pojęciem kind of free jazz.
Wrażliwy kontrabasista snuje tu na ogół jazzowe opowieści, ale gdy sięga po
smyczek, jego flow natychmiast
nabiera zmysłowego, kameralnego posmaku. Równie stylowy jest tu perkusista, który
nie skupia się wyłącznie na drummingu,
ale też pięknie koloryzuje w dowolnie zadanej estetyce. W drugiej improwizacji
muzycy udanie eksplorują faktury dźwiękowe metodą pytań i odpowiedzi. W trzeciej
ciekawie żonglują tempem i technikami gry, nie stroniąc od nieprzegadanych
ekspozycji solowych.
Czwarta opowieść ucieka w melodykę neo-folkową, a w grze pojawiają
się wiolonczela i saxello. W dwóch ostatnich utworach muzycy wracają do
estetyki open jazzu. Improwizację
zdobią perkusjonalnymi świecidełkami, udanie prowadzą grę zarówno na wdechu,
jak i wtedy, gdy delikatnie puszczają cugle ekspresji. Ponownie nie stronią od
preparacji i poszukiwania kameralnych zaułków. W finałowej części szczególnie dobrze
realizuje się kontrabasista, która gra w jednym ciągu dramaturgicznym frazy pizzicato i arco. Stabilne tempo daje szansę na dostrzeganie wielu niuansów i wewnętrznej
melodyki całej opowieści.
Hugo Carvalhais Ascetica
(Clean Feed Records, CD 2022)
Lecimy do Portugalii! Trzy spotkania studyjne w trzech
różnych miejscach i sześcioosobowy skład pod kierunkiem kontrabasisty
(wyposażonego także w elektronikę) i kompozytora całości Hugo Carvalhaisa. Obok
niego: Emile Parisien – saksofon sopranowy, Liudas Mockunas – saksofon tenorowy
i klarnet, Fábio Almeida – saksofon altowy i flet, Gabriel Pinto - piano, organy,
syntezator oraz Mário Costa – perkusja. Nagranie powstało jesienią ubiegłego
roku, zawiera dziesięć kompozycji, których wykonanie zajęło muzykom prawie 50
minut.
Spotkanie z jazzem środka, jaki proponuje nam sekstet
Carvalhaisa, to dla miłośnika fire music
i swobodnej improwizacji duże wyzwanie estetyczne, po prawdzie w wielu
momentach nie do końca akceptowalne, ale muzyka z tego albumu ma przynajmniej
dwa atrybuty, które stanowią, iż warto ostatecznie sięgnąć po to nagranie. Narracja
wielu fragmentów tej płyty płynie spokojnym, delikatnym, chwilami wręcz przesłodzonym
brzmieniem saksofonów i piana, szczególnie akustycznego, ale opowieść cały czas
podszyta jest elektroakustycznym backgroundem.
To mąci spokój opowieści, buduje ciekawy suspens, wreszcie sprawia, iż całość
nie do końca przyobleka szaty jazzowego chill-outu.
Czasami owo tło budowane jest przez plamy syntezatora lub organów, które brzmią
mrocznie, wręcz złowieszczo, kreując efektowny dysonans w stosunku do nurtu
głównego narracji. Biorąc zaś całość propozycji portugalskiego kontrabasisty pod
recenzencką lupę, można dostrzec w niej posmak fussion jazzu i całą masę skojarzeń z tego typu muzyką z lat 70. ubiegłego
stulecia, w szczególności z wczesnymi nagraniami Return To Forever.
Wśród najciekawszych momentów albumu warto wskazać samo jego
otwarcie. Oto dynamiczny fussion jazz
z wyeksponowanym, ciepłym, niemal elektrycznie
brzmiącym kontrabasem, chwilami powykręcanym metrum, całkiem bogatym pakietem
niuansów aranżacyjnych oraz niedługich, solowych improwizacji, często
prowadzonych także w duetach. Kolejnym udanym momentem, niemal rodzynkiem w
zalewie balladowych, jazzowych opowieści jest utwór czwarty, który rozpoczyna
się biciem perkusyjnej stopy i drobnymi preparacjami, potem zaś skrzy się
wyjątkowo bystrymi interakcjami pomiędzy muzykami. Wreszcie podoba nam się
dziewiąta część. Tutaj dużą rolę odgrywają organy i dynamiczny drumming. W dalszej części utworu swoje
dodaje saksofon tenorowy (Mockunas!), który bodaj jedyny raz na płycie przemyca
kilka bardziej gorących i ekspresyjnych fraz.
Jorge Torrecillas’ Orquesta Inorgánica Noctámbulos (Neue Numeral, DL 2022)
Najwyższy czas opuścić Europę! Zapraszamy do argentyńskiego
Tandil i studia Haciendo Discos na
spotkanie z dużym składem dowodzonym (przynamniej w aspekcie kompozytorskim!)
przez dobrze nam znanego saksofonistę Jorge Torrecillasa (alt i tenor).
Jesienią ubiegłego roku powstało nagranie, w którym uczestniczyli także: Maria
Eugenia Irianni – flet, Ana Vocaturo Alfonso – klarnet, Fabian Bullotti –
saksofon sopranowy, tenorowy i flet, Sandra Chariatti – saksofon altowy i flet,
Aníbal Tobos Vergara – saksofon tenorowy, digeridoo, instrumenty perkusyjne,
Enrique Sarraquigne – saksofon tenorowy, Juan Torrissi – saksofon barytonowy,
Nahuel Bugarini – gitara, Mario Alba – kontrabas, Dai Grierson – perkusja,
Juanita Flores Arce – wokal oraz Alicia Larsen – recytacja. Album trwa 63
minuty z sekundami.
Trzynastu artystów, osiem bogatych w improwizowane wydarzenia
kompozycji, całe mnóstwo pomysłów, niemal w każdym przypadku udanie
przetransponowanych w zgrabne interwały muzyczne - w trakcie odsłuchu Orkiestry
z Argentyny nie grozi nam chwila nudy! Oto, jak kipiący emocjami, wytrawny jazz
spotyka się z wyrafinowaną kameralistyką, która uwielbia taplać się w zmysłowej
improwizacji. Ośmioro muzyków władających czeredą instrumentów dętych (mnóstwo
fletów!), rozbudowana sekcja rytmu i kobiece głosy, choć incydentalne, to
dobrze umiejscowione w dramaturgii całości. Nic, tylko się zasłuchać!
Początek podróży od razu wystawia nas na działanie
dynamicznej i ekspresyjnej narracji. Freejazzowe wyziewy z gitary, radosny temat
grany tutti, rockowe przełomy i częste
zmiany tempa godne Johna Zorna, wreszcie kameralne interludia z bogatym
orszakiem fletowych zdobień. Pojawia się też wokal, a na koniec
post-psychodeliczne solo gitarzysty. Druga opowieść bazuje najpierw na instrumentach
dętych, które prowadzą kameralną improwizację pełną pytań i odpowiedzi. W
połowie nagrania narrację udanie przejmują gitara i kontrabas. Trzecia historia,
silnie ustrukturyzowana wolą kompozytora, zagłębia się w brzmienia bliskie tzw.
trzeciego nurtu w muzyce. Z kolei czwarta powraca do estetyki dynamicznego
jazzu, bogato zdobionego improwizacjami, szczególnie saksofonów i gitary, w konsekwencji
których zakończenie pełne jest ekspresyjnego free. Kolejne trzy kompozycje, znów pozostawiające muzykom dużą przestrzeń
na improwizację, czerpią inspirację z kameralnych zainteresowań kompozytora. W piątej
ciekawa mieszanka – kontrabas ciągnie w kierunku jazzu, gitara ku psychodelii,
saksofon woli chamber, a na koniec głos
recytuje tekst w jakimś skandynawskim języku! W szóstej części rządzą flety,
opowieść zdaje się być dość mroczną, a w jej tle skrzą się preparowane frazy. Siódma
opowieść pachnie cool-jazzem,
zdobionym frisellowską gitarą, w ósmej
zaś, tej na zakończenie, powraca jazzowa estetyka - to kolektywna narracja z saksofonem
w roli przewodnika improwizacji.
Otto Danses
(Circum-Disc, CD 2022)
Na Stary Kontynent wracamy z przytupem, by pośpiewać i
potańczyć przy nieśmiertelnych kompozycjach Jana Sebastiana Bacha! Na jazzowy i
rockowy warsztat jego piękne, jakże improwizowane (!) melodie wzięli: Ivann
Cruz – gitara elektryczna oraz Frederic L’Homme – perkusja. Nagrania powstały
ubiegłej wiosny we Francji, w trakcie trzech ciepłych majowych dni. Trzynaście
utworów mistrza baroku trwa tu około 50 minut.
Na tych łamach nie jesteśmy szczególnie biegli w
interpretacjach muzyki Bacha, preferujemy raczej naturalne wykonania, najlepiej na instrumentach z epoki, ale … to,
co zrobili francuscy improwizatorzy z kompozycjami mistrza baroku nie może nie
budzić naszej powszechnej radości. Oto bowiem otrzymujemy muzykę z rockowym
zębem (perkusji), wirtuozersko wykonaną (przez gitarę), kipiącą jazzowymi
emocjami, a nade wszystko zwiewną, taneczną, melodyjną, w pełni bachowską wizję
dobrej zabawy z dźwiękami. Pośród trzynastu utworów ledwie dwa trwają dłużej
niż cztery minuty. Reszta to dobrze skrojone piosenki bez tekstu, na ogół zgrabnie konsumujące bachowską
melodię, zmysłowo i filigranowo improwizowane, trzymające się formy i
dramaturgicznej dyscypliny. W tych dwóch pozostałych muzycy efektownie odpływają
w zaświaty, ale o tym już w kolejnym akapicie.
Początek albumu ma rytm, stonowane, nieco frywolne emocje, pachnie
bluesem i bachowską melodyką, która w ostatecznym rozrachunku dominuje. W drugiej
części gitara nabiera rockowego, sfuzzowanego
brzmienia, z kolei w trzeciej, to perkusja łamie konwencje, bystrze miesza rytm
i kręci urocze pętle. Czwarta opowieść trwa sześć minut i po raz pierwszy
pokazuje nieco psychodeliczne oblicze gitary. Oto ballada z nerwowym rytmem perkusji,
w trakcie której Bach pojawia się dopiero pod koniec narracji. Piąta etiuda
pachnie jazzem i podobnie, jak kolejna opowieść, zbudowana jest na dysonansie
rytmicznym. Perkusja gna do przodu, gitara śpiewa leniwym głosem. Siódemka dokłada
do obrazu całości prawdziwie rockowy rytm i całkiem bystre tempo. No i ósemka,
prawie 14 minut! To tu Cruz i L’Homme pięknie odpływają w psychodeliczne
zaświaty. Post-rockowa ucieczka w trans i medytację. Gitara śpiewa rozlewającym
się tembrem, a echa Bacha mogą być dostrzegalne jedynie w trakcie samego zakończenia
tej szalonej podróży. Ostatnie cztery części, to urocze miniatury. Znajdujemy w
nich rockowy drive z riffami, całe
pasma niskich, niemal basowych pochodów gitary, także delikatnego walczyka do tańca
i wreszcie prawdziwie barokową, końcową balladę zagraną czystym tembrem,
filigranową, znów idealną do śpiewu i dobrej zabawy.
Ming Bau Set (Gerry Hemingway / Vera Bauman / Florestan
Berset) Yakut's Gallop (Fundacja
Słuchaj, CD 2021) *)
Amerykański perkusista Gerry Hemingway, choć jest legendą
jazzu i free jazzu, nie przestaje poszukiwać nowych artystycznych środków
wyrazu. Śmiało sięga w takich okolicznościach po swobodną improwizację. Trio
MingBauSet, uzupełnione przez dwójkę młodych muzyków ze Szwajcarii, doskonale
wpisuje się w ów wątek jego twórczości. A zatem Gerry - perkusja, głos i
harmonika, Vera Baumann - śpiew oraz Florestan Berset eksplorujący możliwości
brzmieniowe gitary elektrycznej. Ich nagranie powstało w szwajcarskim Stalden
(we wrześniu 2020 roku), trwa 53 i pół minuty, składa się z sześciu
epizodów.
Jeśli mielibyśmy osadzić gatunkowo improwizację, jaką
proponuje nam trio Ming Bau Set, to wskazać winniśmy na wiele tropów. Z jednej
strony odnajdujemy tu oczywiście bagaż dziedzictwa free jazzu, tudzież
konceptualnej, jazzowej improwizacji spod znaku Anthony’ego Braxtona (Hemingway
spędził w jego kwartecie tyle lat, iż piętno mistrza nie może nie być elementem
jego warsztatu). Z drugiej strony prawdziwy powiem młodości, która płynie
szerokim strumieniem gitarowej, post-rockowej, a nawet psychodelicznej
improwizacji i jakże intymnej, neo-folkowej wokalistyki, która bazuje na
ekspresji, ale sięga też po bardziej wyrafinowane środki wyrazu.
Płyta zaczyna się dość dynamicznie, pokazując w kilka chwil
wszystkie istotne atrybuty tria, jakie omówiliśmy w poprzednim akapicie. Po
uzasadnionym dramaturgicznie spowolnieniu narracja skutecznie szuka ciszy i
buduje suspens oparty na brzmieniu gitary. Druga opowieść, to bodaj najlepsze
kilka minut całej płyty. Trochę preparacji na werblu, nerwowy splot gardłowych
dźwięków i zadziorna, grająca w poprzek nurtu głównego gitara. Całość
doposażona zostaje tu w pakiet emocji nieobliczalnej improwizacji. Trzeci
utwór, to ledwie miniatura, ale także stawiająca przy dokonaniach tria duży
plus. Klei się z gitarowych pick-upów,
dźwięków harmoniki i oddechu przestraszonej wokalistki. Kolejne trzy opowieści,
każda trwająca powyżej dziesięciu minut, mają już problem, by na stałe przykuć
naszą uwagę. Dużo w nich ciekawych rozwiązań, dramaturgicznych spięć, ale także
momentów zawahania, czy też nadmiernego żonglowania stylistyką. W piątej części
narracja przez moment zamienia się w soczysty ambient, ale kierunek podróży
zostaje szybko zmieniony. Z kolei w ostatniej improwizacji dużo do powiedzenia
ma gitarzysta, ale nie może się samookreślić. Post-rockowe, swobodne pasaże z
dubowym echem zdobi jazzowymi gresami, które burzą nastrój chwili. Oddać
wszakże należy muzykom, iż narracyjne mielizny potrafią każdorazowo przekuwać w
bystre, intrygujące zakończenia.
*) recenzja powstała
na potrzeby portalu Jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana