Marcowa zbiorówka recenzji najświeższych na świecie płyt z
muzyką improwizowaną gotowa! Tym razem osiem pocisków dalekiego zasięgu, wystrzelonych
z kilku punktów szalonej war & covid
reality!
Naszą podróż zaczynamy w Portugalii, od pewnego brzoskwiniowego tria, które zmyślnie
miesza gatunki, ale nade wszystko ceni sobie jazzowy drive. Zaraz potem cykl opowieści około amerykańskich – freejazzowy
meeting z Londynu, swobodnie
improwizujące, nowalijkowe trio z Brooklynu i … radiowo-perkusyjny duet z
Chicago. Szybki powrót do Europy zapewnią nam dwie nowe płyty z Andaluzji,
jakkolwiek z nieodzownym wątkiem brytyjskim, kilka duetów całkowicie polskich z
wiodącą rolą pewnego pianisty oraz krótka wizyta we Francji na okoliczność
dalece jazzowego epizodu w kwartecie.
Peachfuzz Peachinguinha
(Silent Water, CD 2022)
Na dobry początek portugalskie Fonte Santa, Alandroal w
marcu roku 2021 i trio o nazwie własnej w składzie: João Almeida – trąbka, Norberto
Lobo – gitara elektryczna oraz João Lopes Pereira – perkusja. Cztery
improwizacje trwają 33 minuty i kilkanaście sekund.
Rytuał otwarcia albumu spoczywa tu na barkach perkusisty,
który kreśli dynamiczny, synkopowany rytm. Po kilku chwilach, pod tenże rytm podłącza
się szorstko brzmiąca, jazzowa trąbka i meta
rockowa gitara, początkowo przypominająca masywny bas, a po niedługiej chwili
zdobiąca opowieść akcentami post-psychodelicznymi. Narracja budowana jest kolektywnie,
a warstwę improwizowaną budują posadowione na skrzydłach gitara i blaszak. Posmak post-fussion leje się z gitary, ale nie wydaje się szczególnie
natarczywy. Długa, kilkunastominutowa historia ma fazy spowolnienia i incydenty
solowe, zawsze wszakże utrzymywane przy życiu dynamiczną perkusją. Gitara i
trąbka nie skapią nam drobnych preparacji, a na finałowej prostej intrygująco
lenią się, mimo, iż tryb pracy perkusji pozostaje niezmienny.
Żadna z trzech kolejnych opowieści nie przekracza już 10
minut. Tę drugą znów otwiera drummer,
początkowo bijąc rytm jedynie na talerzach. Dużo dobrego płynie ze strony gitarzysty
– pick-upowe modulacje, krautrockowa
dynamika i dużo chęci, by poswawolić. Trąbka pojawia się tu dopiero po czterech
minutach i zdaje się zmyślnie ogrywać nieistniejący temat utworu. Dodajmy, iż
na każdym zakręcie tego epizodu czuć zdrową psychodelią. Trzecia część, to skromna
ballada, budowana kolektywnie szumami i ochłapami melodii. Perkusja pracuje
wyłącznie na szczoteczkach, a wystudzona narracja syci improwizację sporą dawką
słodyczy wprost z tuby trąbki. Ostatnia improwizacja wiele obiecuje na starcie
- trębackie preparacje, post-ambientowe jęki gitary i zmysłowe perkusjonalia. Narracja
zdaje się rozkwitać, ale nie zostaje zasilona drive’em, którego moglibyśmy oczekiwać, pomni bardziej dynamicznych
akcji w dwóch pierwszych improwizacjach. Po ostatnim dźwięku pozostajemy zatem z
pewną dozą niedosytu.
John Dikeman/ Pat Thomas/ John Edwards/ Steve Noble Volume 1 (577 Records, CD 2022)
W pełni zeuropeizowany Amerykanin i trójka pomnikowych
postaci brytyjskiej sceny free jazzowej, to kolejna propozycja w dzisiejszej
zbiorówce. Londyńskie Cafe Oto, luty
2019 roku i następujący muzycy: John Dikeman – saksofon tenorowy, Pat Thomas –
fortepian, John Edwards – kontrabas oraz Steve Noble – perkusja. Dwie improwizacje,
pierwsza krótka, druga dalece rozbudowana, trwają łącznie 40 i pół minuty.
Koncert w wersji płytowej zdaje się być dość nietypowo
sformatowany. Najpierw bowiem dostajemy bardzo energetyczną część, trwającą
ledwie 8 i pół minuty, która pokazuje kwartet w pełnym ogniu, zapewne także w
najlepszej formie, jakby grana był nas bis, a nie na początku spektaklu. Część
druga trwa zaś ponad pół godziny i sprawia wrażenie seta zasadniczego, dobrze skonstruowanego,
mającego swoje wzniesienia i udanie usytuowane w ciągu dramaturgicznym incydenty
solowe, a także efektowne zakończenie.
Słowo się rzekło, improwizacja od pierwszego dźwięku gotuje
się od emocji i doskonałych ekspozycji każdego z muzyków. Modelowa dla
swobodnie kreowanego free jazzu narracja szyta jest gęstym ściegiem, a każda
fraza liczyć może tu na ciętą ripostę. Saksofon Dikemana pięknie spogląda w kierunku
Evan Parkera, a brytyjska sekcja rytmu i dynamiki dopowiada swoje na pełnym
wydechu. Początek drugiej części studzi emocje wyrafinowanymi preparacjami. Owa
post-kameralna przystawka kończy się w momencie, gdy do gry włącza się melodyjny,
ciepło frazujący tenor. Dynamika rodzi się tu na perkusyjnych talerzach, i
zdaje się, że każdemu uczestnikowi tego spektaklu jest z nią po drodze. Muzycy brną
przed siebie w bystrym półgalopie, dość regularnie biorąc oddech dla wyeksponowania
ciekawszych fraz. Pierwsza solowa ekspozycja, to dzieło pianisty, po której kwartetowy
szlak nasączony zostaje odrobiną swingu! Kolejna część solowa należy do kontrabasisty
i jest (oczywiście!) popisem Edwardsa. Pizzi
and arco in big motion! Tu powrót do pełnego składu okraszony zostaje
zwinną grą na małe pola, realizowaną w umiarkowanym tempie. Dynamika ponownie
rośnie, głównie dzięki furii perkusisty i mocy kontrabasisty, który zdaje się stanowić
tu podstawowe prawa. Pozostali muzycy także kreślą piękne figury geometryczne,
a moment ów (20-25 minuta) śmiało uznać możemy za jakościowy szczyt całego
koncertu! Tuż po nim dostajemy krótkie, bardzo melodyjne solo saksofonu i prawdziwie
aylerowską eksplozję całego kwartetu, która sprawia, iż zakończenie koncertu płonie
ogniem rasowego free jazzu. Podkreślmy także wyjątkowo zwinne ugaszenie tego
pożaru - z jednej strony repetycją piana, z drugiej studzącym emocje smyczkiem.
Hypersurface Hypersurface
(Self-released, CD 2022)
Bez zbędnej zwłoki lądujemy w południowym Brooklynie (Surplus Warehouse), by posłuchać efektów
improwizacji trzech muzyków, którzy debiutują na łamach Trybuny. Są to: Drew Wesely – gitara i obiekty, Lester St. Louis – wiolonczela
oraz Carlo Costa – perkusjonalia. Debiutanckie dzieło tria o nazwie własnej
powstało latem 2019 roku, składa się z pięciu części i trwa 43 minuty z
sekundami.
Pierwsze trzy improwizacje trwają po kilka minut i zdają się
być udanym wprowadzeniem do części głównej albumu, czwartej, prawie
20-minutowej opowieści. Muzycy budują swoje narracje z dużą pieczołowitością,
dbając o niuanse brzmieniowe i wchodząc w sprytne interakcje. Improwizacje
gitary mają tu wiele twarzy, często kreują ją pick-upowe preparacje, a także duża skłonność do niebanalnych pomysłów
dramaturgicznych. Ciekawie pracuje też wiolonczela, która w wielu momentach buduje
delikatne, ale zabrudzone drony, tworzące intrygujący suspens. Z kolei perkusista
stawia na zdobienia i frazy preparowane, jedynie od czasu do czasu sięgając po zagrywki
bardziej drummingowe. Pierwszą opowieść
tworzą też źdźbła hałasu, plamy rezonansu i pokrętna, incydentalna dynamika. W drugiej
części intensywność przekazu rośnie, a wiele fraz nabiera post-industrialnego posmaku.
Muzycy dobrze też na siebie reagują, zadając pytania i otrzymując bystre
odpowiedzi. Z kolei w następnym epizodzie improwizacja przybiera chwilami
postać elektroakustycznego ambientu, który nawarstwia się do poziomu
zgrzytliwego hałasu, a potem rozpływa szerokim korytem post-psychodelii.
Kluczowa, czwarta opowieść zaczyna się delikatnie frazującą gitarą,
smolistym brzmieniem cello i perkusyjnymi
zaczepkami. Narracja dość długo szuka ścieżki rozwoju, bywa, że po rockowemu zagęszcza
się, tudzież rozwidla post-jazzowymi grepsami. W połowie improwizacji opowieść topi
się w rezonansie, a potem przechodzi do fazy coraz intensywniejszych,
mechanicznych wręcz preparacji. Jakość narracji rośnie w imponującym tempie - kanciaste
frazy, zadziorne reakcje i rosnąca chmura rezonansu. Najlepszy moment nagrania,
to owa żmudna, ale konsekwentna wspinaczka na dramaturgiczny szczyt. Album
kończy niespełna trzyminutowa dogrywka. Wiolonczela rysuje tu smukłą bazę
rytmiczną, perkusjonalia udanie ją wspierają, a post-jazzowe pętle gitary
sprytnie wiodą improwizację do szczęśliwego zakończenia.
The Gilgamanians Escape
from Dark Matter (Pink Palace, CD 2022)
Czas na duet dość niezwykły: z jednej strony świetnie nam
znany chicagowski perkusista o korzeniach asyryjskich, Michael Zerang
(preparowane instrumenty perkusyjne), z drugiej - Don Meckley, który obsługuje
urządzenie zwane Grundig Satellit
International 650 Radio, innymi słowy – w czasie rzeczywistym nagrania
ściąga fale radiowe nie tyle z całej Ziemi, co z całego kosmosu! Wszystkie
dźwięki zarejestrowano w Experimental
Sound Studio, w Chicago (czas akcji nieznany). Całość tego zaskakującego
albumu ułożono w pięć części (za każdą z nich kryje się jakaś tajemnicza
opowieść; opisy dostępne na bandcampie), które trwają około 36 minut.
Opowieść Michaela i Dona, mimo, iż pozornie składa się z
dość prostych elementów, brzmi niczym konglomerat elektroakustycznych, post-elektronicznych
i permanentnie preparowanych dźwięków. Bywa ona momentami mało przyswajalna
fonicznie, hałaśliwa i czerstwa niczym ubiegłoroczny chleb, z drugiej jednak
strony, intrygująca, tajemnicza i przykuwająca uwagę niemal od pierwszej do
ostatniej minuty. To rodzaj post-akustycznego challange’u dla wprawionych w walce z utarczywą fonią!
Od początku nagrania towarzyszy nam echo głuchej przestrzeni,
którą w uproszczeniu moglibyśmy nazwać kosmosem. Szumią radiowe fale (tego
akurat jesteśmy pewni), a na werblu rodzą się mocno zniekształcone fonie, które
początkowo brzmią wręcz syntetycznie, po czasie wszakże da się je śmiało zakwalifikować
jako dźwięki akustyczne. W drugiej odsłonie ów melanż kosmicznych fonii zdaje
się nabierać bardziej rytmicznych kształtów, a towarzyszą mu całe plejady
tartych, obcieranych i bezlitośnie szarpanych dźwięków. Potencjometr hałasu w efekcie
tej sekwencji zdarzeń przyjmuje rosnące wartości. W kolejnej części rośnie natomiast
udział żywych, w pełni perkusjonalnych fraz, a radio sound zaczyna jednostajnie pulsować, niczym zmutowany metronom.
Czwarta część przynosi kolejne foniczne zaskoczenia. Mamy wrażenie, że słyszymy
syntezator modularny, a dźwięki radia i perkusjonalii zaczynają brzmieć niemal
identycznie, równie tajemniczo i złowieszczo. Całość na zakończenie uroczo
tapla się w ambiencie o nieznanym składzie. Piąta część kontynuuje grę w niespodzianki
- znów sporo tu syntetycznych fraz, no i kolejna śmiertelna porcja preparacji
na werblu. Jego rozgrzana do czerwoności glazura piszczy niczym zarzynane
kocięta. Ostatnia prosta tego fonicznego capstrzyku kąsa zaskakującą dynamiką.
Ricardo Tejero/ Colin Webster/ Marco Serrato/ Borja Díaz Matadero (Sentencia Records, DL
2021)
Zapowiadany na wstępie set nowości z andaluzyjskiego labelu zaczynamy
od koncertu, jaki miał miejsce późną wiosną roku 2016 na … północy Półwyspu Iberyjskiego,
w Kraju Basków (Matadero de Azkoitia, Guipuzkoa). Na scenie nasi świetni
znajomi: Ricardo Tejero i Colin Webster – saksofony altowe, Marco Serrato – gitara
basowa (credits wspomina o bajo, to po hiszpańsku dół) oraz Borja Diaz – perkusja. Muzycy
grają ponad 36-minutową improwizację, która na potrzeby albumu została
podzielona na dwie części.
Od pierwszego dźwięku mamy wrażenie, że znaleźliśmy się w
samych sercu garażowego, punkowego koncertu grupy, która świetnie panuje nad swoim
warsztatem, doskonale improwizuje, ale też wiele z ich efektownych pasaży
możemy się jedynie domyślać. Brzmienie całości w formie monofonicznego strumienia
hałasu nie pozwala bowiem na pełną percepcję nagrania, zwłaszcza w momentach,
gdy kwartet mocą free jazzowej konwulsji wręcz unosi się nad ziemią. Najpierw dostajemy
gęste wprowadzenie drum’n’bass,
podczas którego basówka od razu zawłaszcza sobie przestrzeń i zaczyna rządzić
po swojemu! Dwa bystre saksofony altowe nie oddają jednak pola bez walki. Ruszają
do boju ze śpiewem na ustach i krzykiem w rozgrzanych serduchach! Swąd trupiego
odoru zdaje się unosić nad klubową podłogą, rockowe przełomy basu budują dodatkowe
napięcie, a krwiste saksofony idą w tango bez cienia zawahania.
Po pierwszej dziesiątce minut muzycy nieznacznie zdejmują
nogę z gazu i otwierają fazę koncertu, która stawia na drobiazgi, a nawet brzmieniowe
niuanse, mimo ograniczeń wynikających z fatalnej akustyki. Post-colemanowskie
alty pozostają w fazie roztańczenia, bas buduje zaś indywidualną ekspozycję –
pracuje przesterami, plamami dźwięków, efektownymi figurami stylistycznymi.
Narracja dzieli się na duety, tria, snuje ambientowe plamy, posuwiste drony,
strugi zmysłowych preparacji (z każdej strony!) i czyni wszystko to, co może podpowiedzieć
wyobraźnia artystów, którzy szykują się do kolejnego skoku w ognistą czeluść
improwizacji hard-free-punk-jazzy!
Koncert zdaje się mieć swoją najlepszą fazę, prowadzoną w stabilnym tempie, szczególnie
eksponującą popisy obu saksofonistów. W drugiej części albumu, będącej dramaturgicznym
ciągiem dalszym, muzycy wciąż dzielą się na podgrupy (oba alty mają tu kilka sekund
tylko dla siebie), ale narracja stoi na rozdrożu. Improwizacja jest gęsta, poszatkowana,
nerwowa. Owo kłębowisko myśli i emocji pcha muzyków w niemal dubowe przestrzenie,
co jest bez wątpienia zasługą świetnie frazującego basisty. Alciści pieją do
księżyca, a nam pozostaje jedynie pytać, który z nich robi to piękniej. Ostatnia
prosta tego ognistego spektaklu wiedzie pod górę, ale pełna jest fajerwerków.
Sputnik Trio Time
Hunt (Sentencia Records, CD 2022)
Druga andaluzyjska nowość powstała już zdecydowanie w
rodzimych landach, w Sevilli (La Mina
Estudios, luty 2020r.), a dźwiękami wypełniają ją niemal ci sami muzycy:
Ricardo Tejero – saksofon altowy, Marco Serrato – tym razem kontrabas oraz
Borja Díaz – perkusja. Na bodaj już piątym albumie tria o nazwie własnej znajdujemy
pięć … kompozycji (!), których odsłuch zajmuje 35 minut i kilkanaście sekund.
O muzykach, którzy tworzą sputnikowe trio pisaliśmy na tych łamach niejednokrotnie. Każdy z
nich ma dalece awangardowe, freejazzowe portfolio, ale w kontekście najnowszej
płyty podjęta została kolektywna decyzja, iż grany będzie jazz! Muzyka, która
swinguje, syci się zgrabnymi, melodyjnymi tematami i tylko incydentalnie
zahacza o ekspresję godną free and fire
music. Efekt owej decyzji zdaje się być całkiem interesujący, jakkolwiek
fani bardziej gorących i skrzących się emocjami improwizacji mogą poczuć się delikatnie
zawiedzeni. Ale dla tych ostatnich mamy album omówiony powyżej.
Pierwsza kompozycja ma zgrabną formułę dramaturgiczną,
albowiem zaczyna ją i kończy dynamiczny drumming
niemal na samych talerzach. To melodyjny, odrobinę post-aylerowski temat wzniecający kolektywną opowieść pozbawioną akcentów
solowych, z altem, który kroczy drogą miewającą ciekawie wzniesienia. W drugim
utworze odnotowujemy piękne intro zabrudzonym, kontrabasowym smyczkiem i narrację,
która bystrze tupie nogą i podśpiewuje pod nosem, incydentalnie przybierając
nieco smutniejsze oblicze. W trzeciej opowieści sekcja rytmu swinguje aż miło,
a całość tonie w mrocznych, zadymionych katakumbach czarnego, nowojorskiego
jazzu. Na jej zakończenie muzycy efektownie gubią trop zdobiąc narrację większą
dawką swobodnych improwizacji i brzmieniowego brudu. Czwarta część kontynuuje zbiór
melodyjnych, żwawych tematów, ale sam flow
zdaje się być nerwowy, poszarpany, skory do niekonwencjonalnych rozwiązań. Ciągnie
go masywny kontrabas, a w roli gawędziarza znów dobrze sprawdza się rozśpiewany
saksofon. Płytę kończy spokojna, prowadzona w umiarkowanym tempie, niekiedy
wręcz cool-jazzowa narracja, która
udanie eksponuje walory saksofonisty. Ten parska, szczeka jak pies, ale nie
traci przy tym intrygującej melodyki.
Ignacy Wiśniewski/ Mikołaj Trzaska/ Olo Walicki/ Michał
Bryndal/ Marcin Januszkiewicz Duos (Hevhetia,
CD 2021)
Sięgamy po nagranie z krajowego podwórka. Jazzowy pianista i
kompozytor Ignacy Jan Wiśniewski zaprosił na swoją pierwszą w pełni
improwizowaną płytę kilku kolegów i stworzył z nimi bystry zestaw duetów, które
chwilami stawały się … składami trzyosobowymi.
A goście są następujący: Mikołaj Trzaska – saksofon, Marcin
Januszkiewicz – głos, Olo Walicki – kontrabas oraz Michał Bryndal - perkusja.
Nagrania powstały w roku 2020, w studiu gdańskiej Akademii Muzycznej. Dziesięć
improwizacji trwa tu 58 i pół minuty.
Zaczynamy balladowym, post-jazzowym duetem piana i kontrabasu,
do których dość szybko podłącza się mruczący głos, snujący zmysłowe wokalizy w estetyce
Uli Dudziak. Pod koniec trzeciej minuty płynnie wchodzimy w duet piana i
perkusji. Czupurna, minimalistyczna opowieść z czasem nabiera taneczności. Druga
część w całości należy do saksofonu i piana. Rzewny, post-semicki flow Trzaski napotyka na różne reakcje pianisty.
Ten drugi raz kąsa post-klasycyzmem, innym razem sięga po filigranowe frazy inside piano. Z kolei część trzecia,
budowana przez wokal i piano syci cały album niebanalną porcją emocji. Znów post-dudziakowe
wokalizy i cała armia czarnych klawiszy, kreująca ciekawy suspens. Czwarta opowieść
składa się aż z trzech podczęści. Najpierw to duet piana z saksofonem, do
którego doklejony zostaje duet piana z perkusją, a na koniec pojawia się trzeci
duet i …. znów kilka ciepłych słów należy się wokaliście, który jednocześnie śmieje
się i płacze.
Piąta improwizacja, to miniatura piana i kontrabasu. Kolejna,
to ten sam duet, ale wiedziony dalece bardziej stromym zboczem. Po kilku
pętlach udanie przepoczwarza się on w trio z dodatkowym saksofonem, a potem w
duet z wokalistą. Siódemka, to znów miniatura basu i piana, tu wystudzona do formuły
ballady. Z kolei część ósma, to sytuacja na tym albumie wyjątkowa – zaczyna saksofon
i perkusja! Piano dobiega z komentarzem w połowie drugiej minuty, ale narracja gaśnie
dość niespodziewanie. W przedostatniej improwizacji wracamy do piana i głosu –
garść ciekawych preparacji i fraz inside
piano. O tak, ten duet zdecydowanie stawiamy na czele całego zestawu! Na zakończenie
czeka nas rozbudowane intro pianisty, pod które podłącza się perkusista. Ten
drugi szklistym rezonansem z talerza kończy prawie godziną, improwizowaną opowieść.
Zachęcamy do ciągu dalszego!
Eric Dubois Quartet Self-titled (Circum-Disc, CD 2022)
Na finał dzisiejszego zbioru opowieści, często osadzonych w
jazzowych i post-jazzowych sytuacjach, dodatkowa porcja tegoż jazzu, tu w
wydaniu main-streamowym, a nawet chill-outowym! Francuska muzyka jazzu
środka zrealizowana została przez kwartet pod wodzą gitarzysty i kompozytora Érica
Duboisa. Towarzyszą mu: Benoit Baud na saksofonach, Mathieu Millet na
kontrabasie oraz Éric Navet na perkusji i wibrafonie. Nagrania zarejestrowano w
okolicznościach studyjnych w marcu 2021 roku, zapewne we Francji. Odsłuch
dziewięciu kompozycji lidera zajmie nam trzy kwadranse i parędziesiąt sekund.
Skoro jazz środka, to i jego konstrukcja dramaturgiczna w
każdym przypadku zdaje się być wyjątkowo typowa. Zgrabnie podany temat, na ogół
przez gitarę i saksofon, którego w kilku nieco przesłodzonych momentach zastępuje
wibrafon, potem maksymalnie dwie ekspozycje solowe (najczęściej z udziałem gitary
i saksofonu), wreszcie zwarta, na ogół nieprzegadana koda, która reasumuje nagranie.
Recenzentowi przywykłemu do okoliczności bardziej ognistych i mniej
przewidywalnych zachowań narracyjnych, trudno silić się tu na komplementy, ale
na kilka fragmentów płyty warto zwrócić uwagę.
Drugi utwór otwiera kontrabas i wibrafon, ale temat podany
jest przez saksofon i gitarę. Fazę improwizacji zdobi niemal rockowa ekspozycja
gitary i bystre solo kontrabasu, a narracja w sytuacji bardziej dynamicznej
ciekawie nawiązuje do jazzu nowojorskiego downtown
z lat 90. ubiegłego stulecia, choćby formacji Lost Tribe. Podobne skojarzenia
rodzą się w trakcie piątej części. Gitara otwiera tu w estetyce fussion jazzowej, temat podany jest kolektywnie,
a utwór wieńczy solowa, nieco wystudzona ekspozycja lidera. Z kolej utwór
siódmy, która stawia na dynamikę, rozpoczyna perkusja i kontrabas. Rockowa gitara
daje tu sygnał do bardziej ekspresyjnych kreacji, a saksofonista serwuje najlepsze
solo na całym albumie, które incydentalnie kipi freejazzowymi emocjami. Tenże saksofon
udanie prezentuje się także na zakończenie części ósmej.