wtorek, 19 listopada 2024

Al Maslakh’ fresh and older: Thuluth! Hic Up! „A” Trio!


Bejrucki Al Maslakh, mimo życia w stanie permanentnej śmierci, ma się doskonale. Przynajmniej jako wydawnictwo.

Jak zwykle z wielką radością i przyjemnością zasiadamy do odsłuchu nowych albumów tego wyjątkowego przedsięwzięcia edytorskiego. Jak Libańczycy piszą od zawsze na okładkach swych płyt - Al Maslakh to UFO stworzone do publikowania muzyki, której nie da się publikować na libańskiej scenie artystycznej.

Dwa najnowsze albumy, to rejestracje berlińskie, także z udziałem muzyków lokalnych, które nie wymagają szczególnych rekomendacji, wszak to, jak samo wydawnictwo, równie wyjątkowa muzyka. Podobnie rzecz ma się z nagraniem flagowego okrętu sceny libańskiej „A” Trio, które powraca do nas z rejestracją koncertową z niedalekiej Słowenii. Ten akurat album ukazał się dwa lata temu, i to pod sztandarami labelu niemieckiego, ale jego związek z Al Maslakh wydaje się oczywisty.

So, welcome to Beirut!



 

Thuluth (Magda Mayas, Ute Wassermann & Raed Yassin) One Third Of The Sun (CD 2024)

Magda Mayas – fortepian, obiekty, Ute Wassermann – głos, obiekty oraz Raed Yassin – kontrabas, obiekty. Nagrane w Morphine Raum, Berlin, styczeń 2022. Trzy utwory, 41 minut.

Ta trójka improwizuje wspólnie od pewnego czasu pod szyldem Jedna Trzecia, a album zwany Jedna Trzecia Słońca jest ich debiutem fonograficznym. To wyjątkowo intrygująca magma dźwięków lepiona z rezonujących dronów preparowanego fortepianu i traktowanego głównie smyczkiem kontrabasu oraz głosu, który w ferworze definitywnie cielesnych improwizacji zdaje się nie mieć jakichkolwiek ograniczeń, tak dramaturgicznych, jak i brzmieniowych.

Pierwsza improwizacja trwa pełne dwadzieścia minut i jest dramą rozpisaną na role, poszczególne etapy i dobrze ukonstytuowane zwroty akcji. Początek lepiony jest z drobnych, ulotnych fraz – drżą struny piana, smyczek głęboko oddycha, a smutna wokaliza dopełnia obrazu. Z jednej strony gra na małe pola, rwane strzępy fonii i gardłowe burczenie, z drugiej coraz rozleglejsze plamy rezonansu, za które na tym etapie podróży odpowiada cała trójka. Owa modlitewna trwoga bywa chwilami niebywale filigranowa, delikatna niczym puch, ale gdy narasta, gdy pęcznieje każdym kolejnym dźwiękiem, szczególnie smyczka, wydaje się jeszcze bardziej urokliwa. Z czasem w tej spokojnie kreowanej opowieści pojawia się więcej akcentów perkusjonalnych, a delikatny głos, wsparty już podwójnym rezonansem, zdaje się nam nieść tajemnicze, ale ważne treści.

Druga i trzecia improwizacja trwają po mniej więcej dziesięć minut. Pierwszą z nich prowadzi modulowany głos, który plamy rezonansu wprowadza w stan hibernowanego rozkołysania. Ute przypomina teraz ledwie wybudzonego niedźwiedzia, Magda pracuje na klawiaturze, która tonie w tumanach kurzu, z kolei Raed, oblepiony włosiem smyczka, wspina się na palce. Końcowa improwizacja niesie nam zdecydowanie największą porcję ekspresji i ładunku dźwiękowego. Wokalistka scatuje na sporej dynamice, intensywność akcji pianistki zwiastuje nadchodzącą burzę, kontrabasista piłuje zaś struny, a jego instrument brzmi niczym wyswobodzona z jakichkolwiek więzów dramaturgicznych altówka. W fazie uspokojenia toniemy w chmurze szumów, szmerów i drobnych szarpnięć. Po czasie wszystko świszcze niczym dęte akcesorium, a flażolety basu stanowią dodatkową atrakcję. Finał zdaje się być dość emocjonalną, repetytywną medytacją – dźwięki dzwonków, gwizdy, kocie miałczenia, wspólnie rozciągane struny fortepianu, kontrabasu i głosu.



 

Hic Up (Marina Cyrino, Tony Elieh, JD Zazie & Matthias Koole) Fuchsia Fever (CD 2024)

Marina Cyrino – amplifikowany flet, Tony Elieh – bas, elektronika, JD Zazie – turntable, CDJs oraz Matthias Francisco Koole – gitara, elektronika. Nagrane w Morphine Raum, Berlin, październik 2022. Cztery improwizacje, 40 minut.

Gorączka Fuchsia, to spotkanie definitywnie elektroakustyczne, pełne zmyślnej dramaturgii i nieustannych zmian. Dodatkowo świetnie zbilansowane, stworzone kolektywnie, nastawione na głębokie słuchanie i niebanalne interakcje. Dwa wielominutowe sety bogate są tu w dźwięki, których źródeł pochodzenia możemy jedynie domniemywać. Lubimy takie sytuacje!

Wystudzony początek wiele tu obiecuje. Tworzą go drobne, elektroakustyczne frazy, dudniący małym rytmem bas i … lejąca się woda. Zgodnie z anonsem improwizacja rozkwita porcjami nowych zdarzeń – zarówno tymi ledwie słyszalnymi, jak i masywnymi przepięciami mocy. Smugi szemrzącej elektroniki na spowolnieniu, kłęby sucho brzmiącego fletu na dynamice i ciągłe basowe inkrustacje, zarówno dronowe, jak i incydentalnie post-jazzowe, nawet w klimatach fussion. W połowie ponad dwudziestominutowej opowieści impakt syntetyki wydaje się słabnąć i od tego momentu sprowadzać jedynie do drobnych spiętrzeń i iskrzeń, tudzież efektownych plam ambientu. Finał seta jest bardzo filigranowy, ale jakby na przekór tezie recenzenta znów obleczony poświatą post-akustyki.

Druga opowieść, kilka minut krótsza, budzi się w ciszy, tkana jest z drobiazgów generowanych głównie na gryfach obu instrumentów strunowych. Muzycy wydają się nawlekać struny na szpule plamiącej elektroakustyki. Z czasem improwizacja nabiera podskórnej rytmiki, ale znów podlega ciągłej zmianie sytuacji scenicznej. Raz narracja płynie silnie elektronicznym strumieniem, innym razem pięknie zanurza się w post-akustyce drżącej przestrzeni. Ponownie natrafiamy na intrygującą ekspozycję fletu, wspartą elektroniczną mikro pulsacją. Przez kilka chwil pozostajemy w burzy piaskowej, a niedługo potem w chmurze intensywnych szumów i szmerów. Coś chrobocze, ktoś szarpie na struny, w górze wyją syreny alarmowe. Nie bez znaczenia dla dramaturgii są także intrygujące zabawy z rytmem, szyte syntetycznym ściegiem. Bogata w wydarzenia opowieść kona w strudze szmerów, być może całkiem akustycznego pochodzenia.



 

"A" Trio The Binding Third (Unrock, LP 2022)

Mazen Kerbaj – trąbka, Sharif Sehnaoui – gitara akustyczna oraz Raed Yassin – kontrabas. Nagranie koncertowe, Sound Disobedience Festival, Ljubljana, Słowenia, marzec 2019.

Kerbaj, Sehnaoui i Yassin grają razem kilkanaście lat, wydali kilka wspaniałych albumów, ale każdy z nich wydaje się inny od pozostałych. Ten słoweński, sprzed pięciu lat, to najpewniej porcja definitywnie agresywnych fraz. Jakby muzycy wyszli na scenę pełni gniewu i determinacji, by wywrzeć na słuchaczach naprawdę piorunujące wrażenie. Bez wątpienia, cel swój osiągnęli!

Koncert trwa dwa kwadranse i kilka minut, a na płycie jest nieprzerwanym ciągiem dźwięków … z krótką przerwą na zmianę strony winyla. W tyglu zdarzeń pojawiamy się jakby nieproszeni – wszystko tu drży, pulsuje i dygocze z nieznanych powodów. Pomiędzy strunami basu i gitary prawdopodobnie umieszczone są pałeczki perkusyjne oraz inne przedmioty, które wprawiane w ruch powodują nieuchronne palpitacje serca. Narracja ma rytm, wewnętrzną muskulaturę, syci się frazami perkusjonalnymi, choć w arsenale „A” Trio nie ma i nigdy nie było perkusji. Ów akustyczny noise, niemal post-industrialny zgiełk uformowany w dość jednorodny dron winien budzić grozę i tak dokładnie się dzieje! W strugach drżącego błota raz za razem pojawiają się jęki, tudzież niedźwiedzie westchnienia trąbki. Preparowany blaszak nie zbacza jednak z drogi, jego flow trzyma rytm.

W okolicach dziesiątej minuty improwizacja zdaje się gubić swą rytmiczną powłokę. Nie zmienia to faktu, iż wszyscy po obu stronach sceny dygoczą z zimna i przestrachu. Narracja z wolna staje się zgrzytliwa, sycona rezonansem, trębackim chrobotaniem i post-perkusyjnymi uderzeniami. Tymczasem po szybkim obrocie krążka na drugą stronę powracamy do miejsca zbrodni. Leniwy post-industrial sączy się teraz niczym krew z głębokiej rany. Znów wszystko drży, rzęzi i rezonuje. Całość przypomina dygot emocji charakterystyczny dla wczesnych nagrań AMM. Muzycy często powtarzają frazy, a po dwudziestej drugiej minucie znów nasilają akcje perkusjonalne. Brzmią niczym dobosz na pogrzebie ludzkości. Swoje dokłada kropelkującą trąbka. Można odnieść wrażenie, że na powrót znajdujemy się w smudze drona, jaki towarzyszył nam na początku koncertu. Niespodziewanie w strudze zła pojawiają się frazy gitary traktowanej nieco bardziej konwencjonalnie. To mantra piękna i grozy. Jeszcze większym zaskoczeniem jest przepoczwarzenie się strumienia narracji w trębackie solo, po chwili wsparte głębokim, basowym smyczkiem. Ten ostatni zaczyna żłobić bruzdę w ziemi i będzie towarzyszyć improwizacji aż do jej ostatniego tchnienia. W międzyczasie trio nabiera marszowego kroku i zdaje się iść po zalegające na hałdach śmierci złote runo. Końcową prostą bogaci jeszcze perkusjonalna akcja gitarzysty. Słuchając muzyki libańskiej nie sposób nie być w Bejrucie, nawet jeśli oddychasz berlińskim powietrzem. 

 

 

piątek, 15 listopada 2024

The Relative Pitch’ new delivery: Wild Peacock In Transit! Geometry of Phenomena! Band Width! Prose Métallique! What Happens Has Become Now!


Nowojorski label The Relative Pitch Records dostarcza nowe nagrania z tak dużą częstotliwością, iż jedna para trybunowych rąk, mająca do dyspozycji nawet najszybszą klawiaturę świata, nie jest w stanie omawiać je wszystkie na bieżąco.

Dziś sięgamy zatem po cztery z ośmiu październikowych premier (wszystkie w formacie poręcznego dysku kompaktowego), a także po jedną z letnich nowości, która zagubiła się w ferworze recenzenckich zmagań z muzyką improwizowaną. A w kolejce czeka już … dziewięć albumów zaplanowanych na listopad i grudzień. Dodajmy, iż jedna z październikowych premier była tu już werbalnie zreasumowana *).




SORBD Wild Peacock In Transit

Edith Steyer – klarnet Bb, Mia Dyberg – saksofon altowy, Rieko Okuda – fortepian, Isabel Rößler – kontrabas oraz Sofia Borges – perkusja, instrumenty perkusyjne. Czas i miejsce akcji nieznane. Dziewięć utworów, 40 min.

Kobiecy kwintet, którego nazwę tworzą pierwsze litery nazwisk artystek, przygotował dla nas całkiem pikantne danie, na które składa się pięć kompozycji własnych (po jednej każdej z Pań) oraz cztery improwizacje (w tym trzy ledwie kilkudziesięciosekundowe). Nagranie bazuje na estetyce jazzowej, bardzo udanie nawiązuje do spuścizny Anthony’ego Braxtona w tej dziedzinie i w każdym z dłuższych, komponowanych odcinków cechuje się dalece intrygującą dramaturgią.

Utwór otwarcia chyba najdobitniej sięga po anonsowane, braxtonowskie figury rytmiczne okraszane drobnymi, ciętymi melodiami. Całość jest ruchliwa, dobrze unerwiona, realizowana w zmiennym tempie, nastawiona na akcje realizowane kolektywnie, choć niepozbawiona krótkich ekspozycji w podgrupach. Druga opowieść jest rozbudowaną improwizacją, prowadzoną w spokojnym tempie, nasyconą sporą dawką kameralnej zadumy. Piano płynie tu szeroką strugą, z kolei dęte stawiają, nie pierwszy, nie ostatni raz, raczej na krótkie wypowiedzi. Odcinki trzeci, szósty i dziewiąty, to kilkudziesięciosekundowe tyrady agresywnej, niemal free jazzowej jazdy, świetnie kontrapunktujące pewną równowagę dramaturgiczną utworów skomponowanych. Opowieść czwarta znów sięga po estetykę chamber, najpierw w wykonaniu basu i saksofonu, potem kwintetu na efektownym wydechu. Część piątą kreśli dobre tempo, odrobina swingu i wystudzona reasumpcja oparta na kontrabasowym smyczku. Część siódma lepiona jest z dronowych, preparowanych fraz w fazie początkowej i masywnego flow opartego na gęstym, basowym pizzicato w fazie schyłkowej. Utwór ósmy jest najdłuższym odcinkiem albumu i zdaje się, że najbardziej efektownym. Przypomina mozaikę świetnie zaplanowanych akcji w podgrupach. Sytuacja dramaturgiczna zmienia się tu niemal co kilkadziesiąt sekund, emocji nie brakuje, a każda z artystek, niezależnie od aktualnej konfiguracji scenicznej, dokłada do obrazu całości bardzo dużo jakości.



 

Reid, Kitamura, Bynum & Morris Geometry of Phenomena

Tomeka Reid – wiolonczela, Taylor Ho Bynum - kornet, flugelhorn, Kyoko Kitamura – głos oraz Joe Morris – gitara. Nagrane w Firehouse 12 Studios, New Haven, wrzesień 2023. Siedem utworów, 64 minuty.

Jak wieść gminna niesie, to już czwarte ujawnienie fonograficzne koedukacyjnego kwartetu uznanych postaci amerykańskiej muzyki improwizowanej, z których ta najmniej rozpoznawalna, wokalistka z rodowodem japońskim, zdaje się być przewrotnie tą najbardziej intrygującą. Nagranie syci się sporymi emocjami, choć jego bazą estetyczną jest definitywnie muzyka kameralna. Zespołowa i indywidualna kreatywność sprawiają, iż album nie ma słabych momentów, mimo, iż mógłby trwać kilka minut krócej.

Pierwsza improwizacja jest tyle mroczna, co spokojna, emocjonalnie zrównoważona. Artyści pracują w dużym skupieniu, pięknie sforują na czoło pochodu wokalistkę, która mówi, skrzeczy, sepleni i szmerze, czasami tylko dozując drobne plamy melodii. Muzycy stawiają na działania kolektywne, a jeśli decydują się na improwizacje w podgrupach, trwają one dość krótko. Druga odsłona wydaje się tu szczególnie udana – na poły dynamiczna ekspozycja instrumentalna o kocich niemalże ruchach i płynąca jakby wbrew tej konwencji leniwa wokaliza. Opowieść jest bardzo filigranowa, zdaje się przywoływać wspomnienia strunowych inkarnacji Spontaneous Music Ensemble, z głosem i kornetem, które same brzmiące jak instrument strunowe. Trzecia historia bazuje na duecie głosu i kornetu, który pęknie komentują oba strunowce. W części kolejnej, która trwa ponad siedemnaście minut, muzycy kreują szczególnie dużo przestrzeni dla akcji duetowych. Pięknie brzmią gitara i kornet, równie udanie głos z wiolonczelą. Poziom intensywności faluje, w momentach zagęszczania mamy naprawdę duże emocje, z kolei w fazie szemrania dopada nas moc urody pojedynczych dźwięków, szczególnie ze strony wokalistki. Początek szóstej części tonie w preparacjach, z kolei na etapie rozwinięcia kwitnie ekspresją i radością tworzenia kolektywnej narracji. Końcową odsłonę albumu otwiera kornecista, potem kilka perełek dostarcza wiolonczelistka i wokalistka frazująca na wydechu. Swoje dokłada też gitarzysta, który prawdopodobnie pracuje tu przy użyciu smyczka. Na ostatniej prostej opowieść przybiera formę dronowej post-ballady.



 

Jon Rose & Mark Dresser Band Width

Jon Rose – skrzypce, skrzypce tenorowe, Mark Dresser – kontrabas czterostrunowy i pięciostrunowy oraz Vladimir Tarasov – instrumenty perkusyjne (utwór 8). Nagrane w Alice Springs (Rose), San Diego (Dresser) i na Litwie (Tarasov), czas nieznany. Osiem utworów, 55 minut.

Ten album to prawdziwie interkontynentalne spotkanie. Skrzypek improwizuje w dalekiej Australii, kontrabasista w równie odległej Ameryce Północnej, a kilka fraz dogrywa ze znacznie nam bliższej Litwy perkusista. Wiele wskazuje na to, iż dwaj pierwsi improwizują w czasie rzeczywistym, wyposażeni w odpowiednią aparaturę przekazującą dźwięki (i być może obraz) na dużą odległość bez jakichkolwiek opóźnień. W każdym razie nagranie nasycone jest tak dużymi emocjami, iż trudno sobie wyobrazić, by interakcje na linii skrzypce – kontrabas nie odbywały się w formule live. Płyta odrobinę przegadana, ale konia z rzędem temu, kto wskaże momenty, z których warto byłoby zrezygnować.

Rose i Dresser rozpoczynają swój dialog w niemalże free jazzowym środowisku. Gęste, soczyste frazy, efektowne zwarcia i spiętrzenia, a niedługo potem … bolesne śpiewy dwóch wystudzonych smyczków. Akcja zmienia się często, zaskoczenia estetyczne czają się za każdym rogiem. Drugi odcinek znów znaczą post-jazzowe grepsy, ale najciekawiej robi się wtedy, gdy muzycy przechodzą do pełnokrwistego preparowania swoich instrumentów. W trzeciej odsłonie panuje kameralna zaduma, nasączona wszakże ekspresyjnym lamentowaniem. W każdym momencie muzycy są tu zdolni do przejścia w tryb pełen dynamiki i swawolnego tańca. Frazują arco, by po chwili w półgalopie szarpać za struny. Riffują i na wydechu, prawie na kolanach wnoszą tajemnicze modły. Na moment schodzą do głębokiej krypty, by po chwili sięgać nieba wysokim tembrem rozgrzanych smyczków. W części siódmej najpierw przywołują gorący wiatr z południa, potem toną w nieutulonym żalu. A wszystko efektownie podsumowują w ostatnim, ponad dziesięciominutowym utworze, w połowie którego do gry wchodzi perkusista i znaczy każdy fragment napotkanej drogi strugą post-jazzowych inkorporacji.



 

Audrey Lauro Prose Métallique

Audrey Lauro – saksofon altowy, preparacje. Nagrane w Sunny Side Studio, Anderlecht, czerwiec 2023. Siedem utworów, 35 minut.

Z licznej, jak zwykle w ofercie RP, porcji nagrań solowych do dzisiejszej zbiorówki wybieramy dwie. Ta pierwsza, to propozycja belgijskiej saksofonistki, która stawia na dźwiękowe preparacje. Dwie z nich nazywa metalicznymi (w roli głównej rezonująca tuba), dwie inne plastikowymi (tu w roli głównej bliżej niezidentyfikowane obiekty umieszczane w rzeczonej tubie). Album uzupełnia kilka ognistych fraz o proweniencji post-jazzowej, a efekt końcowy śmiało możemy uznać za udany.

W utworach pierwszym, piątym i szóstym artystka stawia na jazzowe frazowanie, realizowane dość czystym tembrem, ze swadą, odpowiednią dynamiką i całkiem swingującym krokiem tanecznym. W części szóstej jej instrument wydaje się lekki, niesiony na skrzydłach, wiedziony niemal folkowym podmuchem powietrza. Każdą z wyżej wymienionych opowieści Lauro kończy jednak frazami zabrudzonymi, dźwiękami, które grzęzną w zatykającej się tubie, jakby zapowiadały odcinki definitywnie preparowane. Opowieść druga i siódma, to metaliczne preparacje. Artystka buduje tu urokliwie rezonujące drony, prowadząc mroczną, dość minimalistyczną opowieść, która nabiera wyjątkowej jakości na ostatniej prostej albumu. Części trzecia i czwarta, to z kolei preparacje plastikowe. Tu Audrey stosuje mnóstwo efektownych zagrywek – ciężko oddycha, rzęzi i prycha, z pewnością zatyka tubę licznymi przedmiotami. Bywa w tych działaniach delikatna, niemal filigranowa, bywa jednak, że jej płuca i rozbudowana maszyneria w rękach stają się niebywale masywne, a wydobywane dźwięki intensywne, nawet post-industrialne. Wszystkie działania Belgijki znamionuje duże skupienie i pewna artystyczna wstrzemięźliwość. Nie sposób też nie docenić umiejętności budowania dramaturgii i zdolności do korzystania z naturalnej melodyjności saksofonu altowego.




Jessica Pavone What Happens Has Become Now

Jessica Pavone – altówka, efekty, hybrydowy instrument (sword viola) w utworze drugim. Nagrane w GSI Studios, Manhattan, styczeń 2024. Cztery utwory, 28 minut.

Jessica Pavone, postać chwalebna dla amerykańskiej muzyki improwizowanej, wieloletnia partnerka muzyczna Anthony’ego Braxtona, prezentuje nam swoją kolejną propozycję solową. Pamięć o poprzednich wydaje się dość zatarta (przynajmniej w głowie recenzenta), ta nowa zaś definitywnie zaskakuje. Sprawia wrażenie eksperymentu, który w obszarze działań akustycznych (utwory nieparzyste) broni się każdą swoją sekundą, z kolei w obszarze amplifikacji/ elektronizacji (utwory parzyste), tudzież stosowania tzw. oprzyrządowania hybrydowego, budzi spore zastrzeżenia, głównie natury estetycznej. Szczęśliwe album nie trwa nawet dwóch kwadransów, zatem jego odsłuch kończymy w dobrym zdrowiu.

Pierwsza kompozycja (takiej nomenklatury używa artystka), to post-barokowa, minimalistyczna mantra cierpienia. Przeciągnięte, bolesne frazy altówki, sycone rozedrganą melodyką, brzmią tu szczególnie pięknie. Jessica cedzi niekiedy pojedyncze dźwięki, a jej ból tworzenia zdaje się dotykać także słuchacza. Trzecia opowieść rozwija owo pasmo bojaźni i drżenia, doposażając narrację we frazy preparowane, wynikające z dociskania strun do gryfu, a także w odrobinę przewrotnej taneczności. Utwory parzyste przenoszą nas do zupełnie innego świata. Odsłona druga najpierw przypomina oniryczne post-electro, potem nabiera masy i basowych pasm. Czwarta jest już dronem białego hałasu, z pulsującym, basowym wnętrzem. Kona zatopiona w echu ciężkiego, metalicznego ambientu.

 

*) chodzi o album The Glass Changes Shape tria John Butcher, Florian Stoffner & Chris Corsano

 


wtorek, 12 listopada 2024

AMM! This history is still going on!


Wedle wszelkich znaków na niebie, ziemi i piekle, jedna z dwóch najważniejszych formacji muzyki swobodnie improwizowanej, brytyjska AMM przeszła już do historii gatunku, grając swój ostatni koncert w lipcu 2022 roku, przy okazji obchodów 80.rocznicy urodzin jednego z jej założycieli, perkusjonalisty i perkusisty Eddiego Prevosta. Rzecz działa się oczywiście w londyńskiej Cafe Oto.

Trybuna Muzyki Spontanicznej donosiła zarówno o samym fakcie, jak i omawiała dokumentację fonograficzną wydarzenia, dostarczoną przez Matchless Recordings jesienią ubiegłego roku, a nazwaną dość konkretnie Last Call *). Dodajmy, iż stali Czytelnicy wiedzą doskonale, iż dumna historia formacji i jej bogata (choć wcale nie taka obszerna) dyskografia została na tych łamach omówiona w dwóch podstawowych częściach: nagrania tria z lat 1982-2004 **) oraz dokonania duetu z lat 2005-2015 ***). Także ujawnienia AMM w ostatniej dekadzie lat (tak w duecie, jak i w trio) zostały tu werbalnie ogarnięte ****). Najbardziej dociekliwi z pewnością pamiętają, iż na opisanie wciąż czeka pierwszy okres funkcjonowania formacji, przypadający na lata 1966-81.



 

Świat nie zna wszakże pojęcia pustki (przynajmniej w naszym rozumieniu czasoprzestrzeni), ostatnie tygodnie przyniosły bowiem nowy album AMM zatytułowany Aura, który dokumentuje koncert w fińskim Turku z października 2016 roku. Wnikliwi psychofani grupy zapewne pamiętają, iż kilka dni później duet Tilbury/ Prevost koncertował w trakcie warszawskiego Festiwalu Ad Libitum.

Nim pochylimy nasze zmysły nad wyżej wskazanym albumem, dziś sięgamy po wydawnictwo sprzed … 25 lat, które nie zostało omówione w ramach epopei obejmującej lata 1982-2004, albowiem redakcja nie była wówczas w posiadaniu tego nagrania. Mamy na myśli winylowy krążek angielskiego labelu FatCat Records, który w serii splitowych albumów (odcinek #4) zaprezentował na jednym wydawnictwie fragment koncertu AMM z austriackiego Grazu (z 1998 roku) i kilkunastominutowy set innej legendy muzyki eksperymentalnej, japońskiego mistrza noise Akity Masami, którego świetnie znamy pod szyldem Merzbow. Co ciekawie, próba połączenia wody z ogniem nie okazała się wcale tak szalona, albowiem koncert AMM brzmi wyjątkowo brudno (zapewne zbierany jednym mikrofonem) i nasycony jest tak dużą porcją post-industrialnego hałasu, iż śmiało przywoływać może w pamięci nagrania grupy z pionierskich lat 60.ubiegłego stulecia, choćby podwójnego albumu The Crypt.



 

Pierwsza strona winyla Split Series #4, zawierająca nagranie AMM zwie się For Ute, trwa niespełna 21 minut i jest z całą pewnością tylko fragmentem koncertu, jaki Keith Rowe, Eddie Prevost i John Tilbury popełnili w Grazu w roku 1998. Po prawdzie składu formacji też się domyślamy, albowiem albumowe credits nie jest wyposażone w tak wrażliwe dane.

Na koncercie pojawiamy się najprawdopodobniej od samego jego początku. Słyszymy szmery i półdźwięki z radia, szeleszczą perkusjonalia, z gryfu gitary sączą się filigranowe zgrzyty, a piano zasyła pojedyncze uderzania w klawiaturę. Kolejne strzępy docierającej do nas fonii, to prawdopodobnie świst smyczka, także drobne melodie, które dostarcza radio lub wystudzone struny gitary. Tymczasem generowane przez perkusjonalia plamy rezonansu zaczynają wchodzić w interakcje ze strugą fonii, który płynie dołem i zdaje się posiadać pewne tajemnicze walory rytmiczne. Całość nabiera pewnej gęstości, a poziom intensywności dźwięków systematycznie narasta, choć sama opowieść jest leniwa i niemal stoi w miejscu. W tym tyglu zaniechania dość niespodziewanie pojawia się bardzo matowo brzmiący drumming, który szczelnie wypełnia tło improwizacji. Znów słyszymy ochłapy dźwięków, które niechybnie pochodzą z gitary traktowanej nieco bardziej konwencjonalnie. Po mniej więcej dziesięciu minutach muzycy popadają w stan letargu, a ich post-industrialne plamy zdają się odchodzić w narracyjny niebyt. W tych okoliczności dramatu na pierwszy plan sforuje się leniwy do tej pory pianista. Stygnąca fala fonii nie przestaje być jednak brudna, zakurzona i lepka. Tymczasem do akcji zaczynają coraz śmielej wkraczać sample z muzyką popularną, które jak zawsze w przypadku AMM biorą w nawias pewien patos ich wystudzonych opowieści. W ostatnich minutach tego, co dostajemy na płycie rośnie udział fraz akustycznych, nie do końca zanurzonych w elektroakustycznym szumie ze stołu gitarowego Rowe’a – słyszymy więcej akcji perkusjonalnych, śladów fortepianowych klawiszy i drobnych, gitarowych zagrywek. Nagranie z koncertu w Grazu urywa się nagle, pozostawiając nas wyłącznie ze szmerem dogorywającej, pierwszej strony czarnego krążka.

Strona oddana we władanie Japończyka trwa niewiele ponad 12 minut i jest typowym dla Merzbowa strumieniem białego, zgrzytliwego, post-elektronicznego szumu. Całość przypomina tajfun na otwartej pustyni – fala dźwięków, która zabija i z pewnością oczyszcza. Owa struga mocy zdaje się być jednorodna, ale w jej wnętrzu toczą się prawdziwe wojny światów. Akcja goni tu akcję, ale by to wszystko usłyszeć, trzeba dokładnie w ów hałas wsłuchać się. A to sprawa tylko pozornie prosta.

 

*) http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2024/01/eddie-prevost-80th-amm-special-quartet.html

**) http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2020/09/amm-amazing-mostly-magnificent-from.html

***) https://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2017/02/amm-dekada-dwuosobowa-tylko-do-uzytku.html

****) https://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2018/08/amm-unintented-trio-legacy.html

https://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2020/07/amm-so-until-next-time.html

https://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/04/amm-in-museu-industrial-da-baia-do-tejo.html

 



niedziela, 10 listopada 2024

Szwedzki duet i polskie trio w ramach 66.edycji Spontaneous Live Series


(informacja prasowa)

 

Zapraszamy na kolejny koncert cyklu Spontaneous Live Series, który odbywa się pod patronatem Trybuny Muzyki Spontanicznej i poznańskiego Dragon Social Club już szósty rok. Tym razem będzie to koncert podwójny, który – jak to ma w zwyczaju spontaniczna inicjatywa – może przekształcić się w koncert … potrójny!

 

W czwartek 14 listopada na deskach Małego Domu Kultury pojawi się piątka artystów - zaciąg szwedzki, czyli Henrik Olsson na gitarze i Ola Rubin na puzonie oraz wataha polska, czyli Zosia Ilnicka na flecie, Paweł Doskocz na gitarze i Szymon Pimpon Gąsiorek na perkusji i instrumentach perkusyjnych. Na scenie zakróluje z pewnością bezczelna młodość, artystyczna bezkompromisowość i stylistyczna dezynwoltura. Owa całkowicie bezkrwawa wojna szwedzko-polska znajdzie swój wieczny pokój – mamy taką nadzieję - w trakcie seta zakończenia, który zsumuje improwizowaną energię całej piątki artystów.

O ile Szwedzi grają ze sobą od lat (nota bene, ich przyjazd do Dragona anonsowany jest od … marca 2020), o tyle Polka i Polacy staną w szranki swobodnej improwizacji po raz pierwszy w tym składzie. Spodziewać się możemy pełnokrwistych improwizacji, definitywnie ponadgatunkowych zdarzeń fonicznych, które czerpać swą siłę będą zarówno z gęstej, szemranej ciszy, jak i z wielowarstwowego hałasu.




Ola i Henrik mówią o sobie, że w swoim duecie zanurzają się w intymnym, improwizowanym dialogu muzycznym, który jest pełen energii i ekspresji. Pracują nad tym, co niesłyszane, skrupulatnie eksplorując oszałamiające dźwięki, rytmy i abstrakcyjne kształty dźwiękowe, bazując na procesie permanentnej zmiany. Ciekawość, to rdzeń tożsamości tego duetu, a ich wzajemna interakcja jest reaktywna i dynamiczna.

Z kolei Zosia, Paweł i Szymon piszą, że ich zespół powstał definitywnie spontanicznie i specjalnie na tę okazję. Wszyscy opierają swój muzyczny pomysł na głębokim zrozumieniu instrumentów, co pozwala im na tworzenie wielowarstwowych improwizacji i ekspresyjnych pejzaży dźwiękowych opartych na różnorodnych formach narracji.

 

Spontaneous Live Series Vol. 66: Olsson/Rubin & Ilnicka/Doskocz/Gąsiorek

Poznań, Dragon Social Club, Zamkowa 3

20.00 Henrik Olsson – gitara, Ola Rubin – puzon

21.00 Zosia Ilnicka – flet, Paweł Doskocz – gitara, Szymon Pimpon Gąsiorek – perkusja, instrumenty perkusyjne

Bilety na bramce przed koncertem: 40/50 PLN

 

Piątka artystów, która niebawem pojawi się na scenie Dragona będzie kontynuować muzyczną przygodę w kolejnych dniach, odwiedzając inne miasta naszego pięknego kraju. Ilnicka, Doskocz i Gąsiorek po koncercie w Poznaniu zagrają w następujących lokalizacjach i terminach:

15.11. Lublin - Centrum Kultury

16.11. Kielce - WDK Galeria u Strasza

17.11. Łódź - Musica Privata

18.11. Kraków – Betel (tu, w miejsce Szymona, wskoczy Maciej Wirmański z nagraniami terenowymi i elektroniką).

Rubin i Olsson także trafią do Łodzi i będą występować na festiwalu Musica Privata. Spędzą tam jednak cały weekend, prowadzić będą m.in. warsztaty dla młodych adeptów improwizacji.

 

W uzupełnieniu powyższych informacji dodajmy, iż znane są już terminy i artyści kolejnych tegorocznych edycji Spontaneous Live Series:

30 listopada – Charlotte Keeffe solo oraz Węże Kobro: Aleksandra Chciuk, Paweł Sokołowski i Michał Rupniewski + kwartet ad hoc

13 grudnia – Dominik Strycharski & Grzegorz Tarwid.

 

Krótkie biogramy artystów, jacy wystąpią 14 listopada:

Henrik Olsson jest gitarzystą i kompozytorem, mieszkającym w Kopenhadze. Żyjąc między wolną improwizacją, a muzyką eksperymentalną, ciekawie eksploruje wieloaspektową naturę gitary elektrycznej, przykłada należytą uwagę do subtelności brzmienia i faktury instrumentu. Ale też, jak pisze Glenn Astarita z All About Jazz: „Olsson jest skłonny sterroryzować swoją gitarę w ciągu nanosekundy”.

Jego wizje kompozytorskie przejawiają się poprzez najnowszy projekt Hand of Benediction, który otrzymał wyróżnienie w New York City Jazz Record 2019 i został nazwany przez Vital Weekly „pięknym szaleństwem i bardzo niezwykłym oświadczeniem”. Z kolei jego debiutancki album Penumbra Ensemble został nazwany „surrealistyczną wizją, głęboko osobistym wyrazem awangardowego rocka, jazzu, muzyki świata i poetyckich pejzaży dźwiękowych” (All About Jazz). Jego charakterystyczną grę można usłyszeć również w takich grupach, jak Ytterlandet (grali w Dragonie w roku 2021!), Jeppe Zeeberg & The Absolute Pinnacle of Human Achievement.

http://www.henrik-olsson.com

Ola Rubin jest puzonistą mieszkającym w Malmö. Nade wszystko eksploruje nowe techniki i brzmienia. Działa w wielu projektach, takich jak szwedzko-amerykańskie trio Swedish Fix (z Jonem Lipscombem i Andersem Uddeskogiem). Ostatnio współpracował m.in. z Leilą Bordreuil, Zachem Rowdenem, Brandonem Lopezem i Ståle Liavikiem Solbergiem. Jako bBb współpracuje na stałe z Martinem Küchenem. W Konvoj Records wydał autorski album Tombola Rubola. Członek Extemporize Orchestra w Kopenhadze.

https://olarubin.com

Zofia Ilnicka, to flecistka, kompozytorka, improwizatorka. W 2016 roku ukończyła Akademię Muzyczną w Bydgoszczy. Od wielu lat ściśle związana z wykonawstwem muzyki nowej i improwizowanej. Jest artystką odważnie eksplorującą zaawansowane techniki wykonawcze. Zaangażowana w wiele projektów jazzowych, free-impro i muzyki współczesnej, m.in Trio_io, DEAE, Layers, Space Welders, Brzoska Kolektyw, Kraków Improvisers Orchestra. Współpracuje z wieloma kompozytorami, konsultując ich utwory. Inspiracje czerpie z muzyki Briana Ferneyhougha, Dominika Karskiego i Steve'a Reicha. Współpracowała z Landjugendorchester NRW, Filharmonią Pomorską w Bydgoszczy oraz Toruńską Orkiestrą Symfoniczną.

https://antennanongrata.bandcamp.com/album/trio-io-new-animals

Paweł Doskocz, to gitarzysta często sięgający po preparacje, eksplorujący nowe brzmienia instrumentu. Jego obszarem zainteresowania jest przede wszystkim improwizacja, a inspiracje czerpie z różnych źródeł. Współtworzył takie zespoły, jak Bachorze, Strętwa i Sumpf. Zdobywał doświadczenie podczas wspólnych występów z wieloma muzykami, tak z Polski, jak i z zagranicy. Występował na licznych festiwalach poświęconych muzyce eksperymentalnej i improwizowanej. Grywał na Ad Libitum, festiwalu Nowy Wiek Awangardy, Art of Improvisation Creative Festival, Jazz Ring, Musica Privata, Katowice JazzArt Festival, FRIV Festival, Avant Art Festival oraz Spontaneous Music Festival. Można go było usłyszeć w konfiguracjach z takimi artystami, jak: Alan Wilkinson, Emilio Gordoa, Matthias Müller, Jasper Stadhouders, Paweł Szpura, Hubert Zemler, Wojtek Kurek, Vasco Trilla, Yedo Gibson, Onno Govaert, Seppe Gebruers, Andrew Lisle, Vasco Furtado, Colin Webster, Dirk Serries, Benedict Taylor, Diego Caicedo oraz El Pricto.

Współorganizator „Spontaneous Music Festival” w Poznaniu.

https://paweldoskocz.bandcamp.com/

Szymon Pimpon Gąsiorek, to perkusista i kompozytor. W kwietniu 2022 nakładem Pointless Geometry ukazał się jego debiutancki album solowy - „Pozdrawiam”. Nowy brzmieniowo i gatunkowo bogaty materiał łączy perkusyjne, ciężkie rytmy z elektronicznymi sekwencjami, abstrakcyjnymi partiami syntezatorów, noise’em, nagraniami terenowymi, statycznymi fakturami i popowym brzmieniem autotune’a na wokalu. Album plasuje się gdzieś pomiędzy popową estetyką, transowością i eksperymentem. Kontynuację eksploracji w tych kierunkach można usłyszeć na b-day EPktóra ukazała się w 2023 w Love & Beauty Music. Szymon kształcił się w artystycznej akademii muzycznej Rytmisk Musikkonservatorium w Kopenhadze. Prowadzi zespoły takie, jak post-jazzowe Pimpono Ensemble i Pimpono 2+4 czy E/I grający muzykę minimalistyczną. Prężnie udziela się na europejskiej scenie free impro. Członek wielu eksperymentalnych duetów m. in. Alfons Slik (z Grzegorzem Tarwidem), Czajka & Puchacz (z Kają Draksler), Wood Organization (z Tomo Jacobsonem), Boys Cry (z Gianlucą Elią). Współzałożyciel niezależnego wydawnictwa Love & Beauty Music oraz festiwalu Idealistic.

www.pimpon.info

www.pimpon.bandcamp.com

 

 

piątek, 8 listopada 2024

Portugal' in jazz we trust: Riffs! Understanding Life! Illusions and Lamentations! Come Down Here! Free Baile! The Invisible! Pulsar! Loop Beat!


Współczesna portugalska muzyka improwizowana ma się świetnie - tego na tych łamach nie trzeba specjalnie uzasadniać. W przeciwieństwie jednak do równie uwielbianej przez nas muzyki improwizowanej z Katalonii nie pretenduje do miana ponadgatunkowej wolty, raczej skupia się na otwartej formule jazzu i wszelkich jego swobodnie improwizowanych odmianach.

Wiemy o tym doskonale nie od dziś, a prezentowane poniżej nowości płytowe z udziałem muzyków z południowo-zachodniego krańca Europy aż w sześciu (siedmiu?) przypadkach stanowią koronny dowód w sprawie. Niektóre albumy powstały w Lizbonie, kilka z nich poza Portugalią, niektóre z udziałem muzyków z innych części świata – ale tu, w odmętach trybunowych impresji - świetnie znanych i cenionych.

W zestawie trzy nowości Phonogram Unit, labela prowadzonego przez samych muzyków, dwie petardy z flagowego dla Portugalii Clean Feed Records, kolejne od wydawców z Niemiec i Litwy, wreszcie ostatnia w formule self-released. So, welcome to jazz we trust!



 

José Lencastre/ Hernâni Faustino/ Andrew Lisle Riffs (The Phonogram Unit, DL 2024)

Cossoul, Lizbona, maj, 2023: José Lencastre – saksofon tenorowy, Hernâni Faustino – kontrabas oraz Andrew Lisle – perkusja. Trzy improwizacje, 36 minut.

Klasycznie free jazzowe trio grające riffy! Spotkanie kwiatów portugalskiego wolnego jazzu z angielską, swingującą petardą młodości i kreatywności nie mogło nie zakończyć się czymś definitywnie wartościowym. A zatem bez zaskoczeń, wszakże z dużą porcją radości płynącej z odsłuchu, trwającej dłużej niż albumowe trzydzieści sześć minut.

Nagranie składa się z odsłony głównej (ponad 26-minutowej) i kilkuminutowej dogrywki. Start jest spokojny, szyty blaskiem talerzy, delikatnym szarpaniem za struny i dętymi westchnieniami. Trio dość szybko nabiera wiatru w żagle niesione perkusyjnymi łamańcami, post-synkopami, a na etapie rozwinięcia zdecydowanie swingującym flow. Szczęśliwie jednym dyskomfortem dla odbiorcy jest tu dość płaskie, zbite brzmienie całości. Po kilkuminutowej przebieżce trio zastyga w kameralnej pozie, zdobionej frazami smyczka, akcentami percussion, post-bluesowym drive’em kontrabasu, a także plejadą flażoletów. Kolejna kulminacja ma nieco inny smak, jest lepiej skomunikowana, dodatkowo upstrzona efektownym solem perkusisty, a na etapie finalizacji staje się definitywnie ognista. Dogrywka stawia na bardzo zbilansowaną dynamikę, na starcie przypomina swobodną kołysankę opartą na smyczku. Z kolei szyk rozwinięcia wydaje się nad wyraz taneczny, znów naznaczony stemplem angielskiej jakości.



 

José Lencastre/ Margaux Oswald/ João Carreiro Understanding Life (The Phonogram Unit, DL 2024)

Namouche Studio, Lizbona, lipiec 2024: Margaux Oswald – fortepian, José Lencastre – saksofon tenorowy i altowy oraz João Carreiro – gitara. Osiem utworów, 31 minut.

Kolejne trio z udziałem lizbońskiego saksofonisty sytuuje się w klimatach bardziej kameralnych, wydaje się być na poły konceptualnym przedsięwzięciem (z silną, literacką inspiracją), ale na etapie rozwoju poszczególnych opowieści nie szczędzi nam post-jazzowych fraz, za które odpowiedzialny jest nade wszystko Lencastre.

Początek pierwszej z ośmiu krótkich opowieści rysowany jest kolektywną kreską, z jednej strony sycony post-klasyczną pianistyką, z drugiej pikanterią dętej ekspozycji. W dalszych odsłonach albumu muzycy dorzucają kolejne powabne elementy tej literacko-muzycznej układanki – zwinne, świetnie skonstruowane akcje inside piano, niezliczone garście jazzowych melodii, wreszcie ekspozycje gitary, zarówno preparowane, jak i te z akcentami czystszego frazowania. Album nabiera szczególnej urody w części środkowej, gdy muzycy szukają mroku, pochylają się na każdą frazą, stawiają na kreatywny minimalizm i świetnie dawkują emocje. Nie unikają ekspresji, ale być może wiedzeni literackimi inspiracjami podejmują szereg zaskakujących decyzji dramaturgicznych, które budują jakość całej opowieści. Finał albumu skrzy się dużą kreatywnością, szczególnie pianistki, być może nasączony jest jednak zbyt dużą dawką jazzowej melodyki ze strony saksofonisty.



 

Dávila/ Almeida/ Furtado Illusions and Lamentations (The Phonogram Unit, CD 2024)

Night Sky Studio, Ahaus, Niemcy, czerwiec 20924: Pacho Dávila – saksofon tenorowy i sopranowy, Gonçalo Almeida – kontrabas oraz Vasco Furtado – perkusja. Siedem utworów, 64 minuty.

Kolejny przykład swobodnego jazzu, niemal modelowy z punktu widzenia dzisiejszej, portugalskiej zbiorówki. Nazwisko saksofonisty wydaje nam się dość obce, po prawdzie i po odsłuchu mówi niezbyt wiele. Co innego kontrabasista i perkusista – jeden jest najpiękniejszym kameleonem współczesnej muzyki improwizowanej, drugi krwistym kawałkiem free jazzowego mięsa, mistrzem post-synkopowanego groove. Album jest odrobinę przegadany, ale dobrze unerwiony, doposażony wieloma porcjami stylowych improwizacji.

Pierwsza odsłona albumu, to free jazzowy blues szyty twardą sekcją rytmu i ulotnym saksofonem tenorowym. Słychać, że muzycy dobrze czują się w sytuacji dynamicznej i swobodnie melodyjnej. Kolejne trzy części startują z pozycji smukłej post-ballady upstrzonej preparacjami, dobrze nabierają tempa na etapie rozwinięcia i bywają puentowane wysmakowanymi akcjami kontrabasu, także z użyciem smyczka. Piąta opowieść bazuje na prostej melodii, przypominającej dziecięcą rymowankę. Szczęśliwie jest finał kipi od ognia dalece dojrzalszej proweniencji. Najlepsze momenty płyty, to dwie ostatnie improwizacje. Pierwsza z nich nie szczędzi nam dźwięków preparowanych (szczególnie w zabrudzonej tubie), druga po części sięga po estetykę free chamber. I znów dużo miejsca pozostaje tu dla kontrabasisty i perkusisty, których ekspozycje zarówno solowe, jak i duetowe są solą tej improwizacji. Nie sposób nie dostrzec także jakości w finałowej akcji saksofonu sopranowego, bazującej na efektownej dynamice.



 

Luís Vicente Trio Come Down Here (Clean Feed Records, CD 2024)

Soundinnovation Studios, październik 2023: Luís Vicente - trąbka, dzwonki, gwizdek, mbira, Gonçalo Almeida – kontrabas oraz Pedro Melo Alves – perkusja, instrumenty perkusyjne, obiekty. Sześć kompozycji, 40 minut.

Luisa Vicente znamy jako wyśmienitego improwizatora, zapewne nieco mniej jako kompozytora piszącego efektowne, po portugalsku smutnie melodyjne tematy, które w krzyżowym ogniu interaktywnych improwizacji jawią się niczym perły na firmamencie światowej sceny jazzowej. Jego trio (w jakże fantastycznym składzie!) właśnie dostarcza nam swe drugie fonograficzne dziecię. Radości, jak za pierwszym razem, całe mnóstwo, nawet wtedy, gdy zmysł kreacji Luisa, Gonçalo i Pedro transponuje na język współczesności taneczną, brazylijską capoierę!

Pierwszy temat podany jest na sporej dynamice – muzycy brną ku nam z melodią we włosach, ciepłym tembrem trąbki i zgrabnym rytmem szytym zwinnym, swingującym pizzicato i delikatną, acz ruchliwą perkusją. Drugi temat oparty jest na soczyście brzmiącym smyczku, a faza improwizacji zdaje się być skoncentrowana na ogrywaniu na tysiące sposobów zadanej melodyki. Trzeci utwór, to anonsowana już capoeira. Intro, a także koda utworu bazują na perkusjonalnych błyskotkach, gwizdku i mbirze, z kolei faza zasadnicza na tanecznym groove kontrabasu i rozśpiewanej trąbce. Ostatnie słowo należy jednak do barokowego smyczka. Utwór czwarty swinguje aż miło – muzycy gnają do przodu w szalonym tempie albo równie wspaniale zwalniają i sięgają po brzmieniowe detale. W piątej części dominują frazy preparowane, tempo jest leniwe, a melodia molowa. Sam temat pojawia się dopiero na ostatniej prostej. Końcowa kompozycja trwa tu jedenaście minut i jest pięknym podsumowaniem całego albumu. Początek zdaje się być szyty ściegiem, który znamy z piątej odsłony. Po niedługiej fazie marszowej cały środek utworu oddany zostaje do wyłącznej jurysdykcji trębacza, który kleci wyłącznie wspaniałe dźwięki. Potem, po kilku głębszych wydechach, opowieść kona w klimatach lizbońskiego saudade, w ciszy zapomnienia, krokami stawianymi na palcach.



 

MOVE Free Baile - Live in Shenzhen (Clean Feed Records, CD 2024)

Shenzhen, Chiny, październik 2023: Yedo Gibson – saksofony, Felipe Zenicola – bas elektryczny oraz João Valinho – perkusja. Sześć utworów, 34 minuty.

Free jazzowy, spazmatyczny krzyk saksofonu, sfuzzowana, permanentnie łamiąca rytm punkowa gitara basowa i perkusja, która ogarnie i spuentuje każdy fragment tego rozgrzanego tygla emocji - to trio znamy doskonale zarówno z debiutanckiej płyty studyjnej, jak i koncertów w naszej części świata. Tym razem brazylijsko-portugalskie combo wyruszyło do Chin i zagrało tam ekstatyczny koncert w dalece rockowych okolicznościach przyrody. Wrzask rozentuzjazmowanego tłumu, kilka prób zaspokojenia potrzeb mniej wymagającego odbiorcy i cała masa improwizowanej jakości. And that’s all!

Muzyka MOVE od startu nie pozwala zapomnieć o mocy rażenia, jaką w sobie nosi! Ich improwizacja, to narracja łamana kołem zębatym, to krzyk kosmicznej energii, ale nie desperacji, raczej radości współtworzenia muzycznego piekła. W pierwszej części szczególnie podobać się mogą saksofonowe preparacje pełne wywrotowych melodii i puenta basisty w formie dalekowschodniej mantry. W części drugiej intryguje ogniste intro Gibsona, które przepoczwarza się w dziki taniec całej trójki. W trzeciej dominuje melodia, która płynie niesiona strugą energii pracującego na wydechu basisty. Szczególnie efektowny moment szyje tu saksofonista. W części czwartej nie brakuje bystrych preparacji z każdej strony, a także saksofonowej puenty nasyconej tajemniczą melancholią. Piątka kona pod jarzmem rytmu, tu generowanego wszystkimi dostępnymi środkami artystycznego wyrazu. Ostatnią odsłonę uruchamia rozdygotany bas. Końcowy taniec zionie ogniem, doprowadza publiczność na skraj śmiertelnej ekstazy!



Dirk Serries/ Rodrigo Amado/ Andrew Lisle The Invisible (Klanggalerie, CD 2024)

Sunny Side Inc. Studio, Anderlecht, listopad 2021. Dirk Serries - archtop guitar, Rodrigo Amado – saksofon tenorowy oraz Andrew Lisle – perkusja. Trzy improwizacje, 57 minut.

Portugalsko-belgijska kooperacja w zakresie muzyki improwizowanej o silnie jazzowej proweniencji pozostaje w stanie permanentnego rozkwitu. Amado jest jednym z dwóch saksofonistów znad Tagu, szczególnie aktywnych w dziedzinie muzykowania z Serriesem. Trio uzupełnia kolejny stały współpracownik belgijskiej sceny, angielski drummer Lisle. W gronie zatem samych dobrych znajomych uciekamy w swobodny jazz na prawie pełną godzinę zegarową. Bo warto!

Każda z trzech rozbudowanych, wielominutowych improwizacji ma swoją dramaturgię, ale też wiele elementów wspólnych – kolektywny, żwawy początek, fazę długoterminowego spowolnienia, udane incydenty w podgrupach i ekspresyjną, niekiedy ognistą finalizację. Saksofon zanurzony jest na ogół we free jazzie, bywa, że płynie bardzo gęstą melodią, gitara, choć typowa dla akustycznej estetyki Serriesa, potrafi zaskakiwać, choćby użyciem smyczka, wreszcie jak zwykle niebywale kompetentny drumming, w tym trio pozbawiony wszakże swingujących synkop, raczej skoncentrowany na budowaniu nieoczywistej dramaturgii i rytmicznym podkreślaniu kolejnych etapów podróży. W pierwszej części szczególnie podobać się mogą smyczkowe preparacje gitarzysty, w drugiej uwagę przykuwa rozbudowana faza dronowa ubogacona melodią saksofonu, dalekowschodnią mantrą gitary i rezonującymi talerzami. Z kolei w części trzeciej nie sposób nie nadstawić ucha nad ekscesami solowymi, szczególnie perkusisty. Swoje kilka samotnych, równie fascynujących chwil ma także saksofonista. Album zostaje urokliwie podsumowany strumieniem wspólnie wydychanej fonii, lepionym wystudiowaną melodyką.



 

William Parker/ Hugo Costa/ Philipp Ernsting Pulsar (NoBusiness Records, CD 2024)

Codarts, Rotterdam, październik 2023: William Parker – kontrabas, Hugo Costa – saksofon altowy oraz Philipp Ernsting – perkusja. Trzy utwory, 50 minut.

Costa i Ernsting muzykują razem od lat, ale okazjonalne spotkanie z legendą free jazzowego kontrabasu zza Wielkiej Wody z pewnością była dla nich czymś szczególnym. Nie mogła z tego nagrania nie powstać dokumentacja fonograficzna, która trafia teraz do nas mocą litewskiego wydawcy. Trzy rozbudowane improwizacje osnute tu są na ogół wokół kontrabasowego groove Parkera, ale zdaje się, że najbardziej ekscytujący moment tej sesji ma miejsce wtedy, gdy ster dowodzenia przejmuje perkusista i perfekcyjnie stymulując dynamikę wynosi całe trio na wyżyny kreatywności.

Nagranie otwiera spokojna ekspozycja kontrabasu, która z miejsca nabiera typowej dla Parkera melodyjnej dynamiki. Perkusja i saksofon wchodzą do gry cedząc w skupieniu każdą frazę, ale dość szybko osiągają na poły taneczną konfigurację. W kolejnych fazach najdłuższej, ponad dwudziestominutowej improwizacji mamy solo kontrabasu, intrygujący passus kameralnej improwizacji w trio osadzonej na ciepłym brzmieniu smyczka, a także post-balladową puentę. Druga odsłona, która trwa odrobinę ponad kwadrans jawi się tu jako ta najciekawsza. Otwarcie spoczywa na barkach basu i perkusji. W grze dość szybko pojawia się smyczek, który pracuje w bardzo zróżnicowanych tempach i ekspresji, a anonsowany w preambule tekstu crème de la crème albumu dzieje się już na etapie rozwinięcia. Ernsting podkręca tempo, płynie coraz szerszym, niemalże polirytmicznym strumieniem. Emocjom sprzyja tu zarówno pęczniejący groove kontrabasu, jak i free jazz altowej tuby. Końcowa improwizacja trwa dziesięć minut i ma nieco folkowy wymiar. Oparta jest na dynamice perkusji, ekspresji saksofonu i … rozśpiewanym, drobnym instrumencie dętym, na którym frazuje Parker. Trio w takiej formule bazuje na rozkołysanym rytmie, który chętnie gmatwa w niemal colemanowskim stylu, niczym sławetne Dancing in Your Head.



 

Hocus Loop Beat (Bandcamp’ self-released, DL 2024)

Genewa/ Zurych, kwiecień 2024: João Almeida – amplifikowana trąbka kieszonkowa, elektronika. Dwie improwizacje, 54 minuty.

Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy portugalskiego, jazzowego resume nie spuentowali czymś definitywnie niejazzowym, hałaśliwym i bezczelnie ponadgatunkowym! João Almeida w towarzystwie grywa swobodne impro, free jazz czy free chamber, ale gdy zostaje sam na sam z trąbką, przepoczwarza się w brutalnego dekonstruktora dętych fraz, artystę, który kocha noise i uwielbia maltretować nasze narządy słuchu. Tu dostajemy go w dużej, koncertowej porcji. Kto nie da rady, jego strata, kto podejmie trud wysłuchania całości, nagroda może być wielka! A sam tytuł albumu mówi naprawdę wiele o formule tej … improwizacji.

Dwa szwajcarskie koncerty, to kwintesencja hocusowej, zmutowanej trąbki, silnie amplifikowanej, zaplątanej w niekończące się kable czerstwej elektroniki. Wszechobecny noise tworzą tu zgrzyty, pulsacje, rozdygotane stemple sfuzzowanego brzmienia, wdechy i wydechy, kulminacje i małe zgony. Wszystko uformowane jest w pętle, których intensywność sama z siebie kreuje pokraczny, post-elektroniczny rytm. Schemat gry jest stabilny, muzyk wszakże permanentnie modyfikuje brzmienie. Całość przypomina chwilami krwisty drum’n’bass, ale tworzony bez basu i perkusji. Początek drugiego koncertu, to wyziewy trąbki-sygnałówki, która kona w wiecznej pętli bólu i rozpaczy. Sama narracja wydaje się odrobinę bardziej subtelna, wyczulona na pojedyncze akcje hałasu. Strumień fonii jest martwym tańcem, którego ewentualny koniec niczego nie rozwiąże. Muzyk wprowadza tu brzmienia przypominające zarówno silnie sfuzzowaną gitarę, jak i niemal klasycznie elektroniczny white-noise.  Na finał jego trąbka kieszonkowa piszczy wniebogłosy, podczas gdy dołem sunie rzeka wyjątkowo paskudnych rzygowin. Tak, Merzbow byłby z João niepomiernie dumny!

 

 

 

wtorek, 5 listopada 2024

Niklas Fite & Günter Christmann are Insisting!


Niemiecki wiolonczelista, onegdaj także puzonista, Günter Christmann dumnie wkracza w tym miesiącu w osiemdziesiątą trzecią wiosnę życia. Próżno szukać definitywnie współczesnych ujawnień muzyka, zatem cieszy nas każde nowe nagranie z jego udziałem, nawet te, powstałe ponad pięć lat temu.

Sprawcą zdarzenia w ujęciu edytorskim i współwykonawczym jest młody szwedzki gitarzysta Niklas Fite, którego dokonania śledzimy na tych łamach dość skrupulatnie. Muzyków w ujęciu metrykalnym dzieli nie jedno, ale przynajmniej dwa pokolenia – w sensie artystycznym to wszakże prawdziwie pokrewne dusze. Czterdzieści minut ich wspólnych, jakże swobodnych improwizacji potwierdza to każdą swą sekundą!



 

Szorowanie strun na cztery ręce, to dźwiękowy obraz otwarcia albumu – realizowane w różnym tempie, przy zróżnicowanej intensywności. Po niedługim czasie muzycy z gracją osiągają fazę szarpania za struny, tudzież budowania chmury flażoletów. Dbają o pojedyncze frazy, pochylają się na każdym źdźbłem fonii. Szeleszczą w poszukiwania pierwszych przejawów melodii, wzdychają, wprawiają w ruch struny swoich instrumentów, sprawiając, iż te piszczą, pojękują, reagują na siebie szmeraniem bliskim ciszy. Incydentalnie potrafią jednak sprawić, iż ich duetowa ekspozycja nabiera intensywności niedalekiej od hałasu.

W trzeciej odsłonie muzycy przekonają nas, że kreatywny minimalizm może budować dramaturgię niemal bez dotykania instrumentów. Ten moment spektaklu zdaje się śmiało zasługiwać na miano muzyki konkretnej. Pod koniec tego odcinka, dzięki akcjom smyczka, na strunach cello pojawiają się strzępy melodii. Czwarty epizod, to dla odmiany faza dość głębokich preparacji – wiolonczela brzmi, jakby dostała się w obszar działania amplifikacji, z kolei struny gitary ewidentnie cierpią pod naciskiem ciała muzyka. Prawdziwie molekularna ekspozycja nabiera tu także wymiaru perkusjonalnego. W odcinku piątym, szczególnie na etapie wstępnym, artyści zdają się frazować niemal czystym dźwiękiem. Dla kurażu pogwizdują, mruczą, ich struny zastygają w bezruchu lub nerwowo podrygują. Pojawiają się melodie i rozbudowane plejady flażoletów. A na koniec wszystko śpiewa rzewną melodię zapomnienia.

W części szóstej przenosimy się do zakładu szlifierskiego – muzycy liczą struny, uderzają w nie, szarpią i ugniatają. Coś brzmi teraz nadspodziewanie metalicznie – zapewne owe akustyczne dewastacje wzbudzają ochłapy tajemniczego rezonansu. Odcinek siódmy jest dość krótki – z jednej strony tworzy go śpiew cello, z drugiej umarłe spazmy gitary. Przyciskane struny tej ostatniej konają w bezdechu. Finałowa improwizacja jest najdłuższym fragmentem albumu. W fazie początkowej tworzą ją drobne frazy, które wchodzą w dość intensywne interakcje. Plamy ciszy, lukratywne post-melodie i drobne chwile refleksji. Nim to ekscytujące spotkanie ostatecznie dobiegnie końca, muzycy serwują nam jeszcze twarde pizzicato, garść utrudzonych riffów i stygnące flażolety.

 

Niklas Fite & Günter Christmann Insisting (Bandcamp’ self-released, DL 2024). Niklas Fite – gitara oraz Günter Christmann – wiolonczela. Nagrane w Langenhagen, Niemcy, maj 2019. Osiem improwizacji, 40 minut.



piątek, 1 listopada 2024

Bobby Bradford, Frode Gjerstad, William Roper & Alex Cline! Frice!


W połowie września minęła trzydziesta rocznica śmierci Johna Stevensa, definitywnie pomnikowej postaci dla muzyki improwizowanej i free jazzu. A jaki związek ma genialny perkusista z albumem, który jest przedmiotem naszych recenzenckich dociekań? Okazuje, się, że bardzo duży.

Jedną z licznych zasług Stevensa dla europejskiej muzyki kreatywnej było zaproszenie do współpracy ze Spontaneous Music Ensemble amerykańskiego kornecisty Bobby Bradforda już na początku lat 70. W kolejnej dekadzie ten ostatni pojawiał się na wspólnych nagraniach z formacją Detail, którą przez prawie półtorej dekady współtworzyli Stevens i norweski saksofonista Frode Gjerstad. Po śmierci Johna, współpraca Bobby’ego i Frode jest kontynuowana - jej najnowszym przejawem album Frice. Dzieło absolutnie wyjątkowe!

Nie zaglądamy Panom w metryki (a są imponujące!) i cieszymy się jak dzieci z ich nowego kwartetu, tym bardziej, iż do jego współtworzenia, w miejsce kontrabasisty, zaprosili amerykańskiego tubistę Williama Ropera, który swobodne, świetnie interferujące, dęte rozmowy głównych bohaterów wynosi w niemal kosmiczną przestrzeń i jeszcze okrasza je incydentalnie własnym głosem. Kwartetu dopełnia, jak zwykle ekstremalnie kompetentny, amerykański drummer Alex Cline.



 

Od pierwszych sekund Bradford i Gjerstad prowadzą dialog, podśpiewują, wypuszczają ze swoich instrumentów chmury melodii, a także frazy bardziej zadziorne, które nieustannie wchodzą ze sobą w interakcje. Ich narracja, to mięsiste wdechy i jakże swobodne, niemal ulotne wydechy. Roper nie koncentruje się na budowaniu basowej powłoki, ale nieustannie wchodzi w relacje z przednim frontem narracji – wszak on też jest instrumentalistą dętym. Cline najbliższy tu stabilnej, linearnej kreacji, trzyma kwartet w ramach zadanej przestrzeni, stymuluje emocje, a gdy trzeba, studzi je. Opowieść ma swoje tempo, ale raczej leniwe, nieśpieszne, chwilami frywolne. Improwizacja budowana jest zdecydowanie kolektywnymi metodami, a jeśli już pojawiają się incydenty w podgrupach lub coś na kształt ekspozycji solowej, to są one krótkie, zwięzłe, niemal natychmiast komentowane przez partnerów. Całość nie ma jednak charakteru medytacji starszych Panów, podsycana jest adekwatnymi porcjami ekspresji. W drugiej części utworu otwarcia wszystkie trzy dęciaki pracują na dużej wysokości, ich brzmienie jest lekkie, dźwięki bez trudu unoszą się w powietrzu. Roper stosuje tu chyba jakąś lżejszą odmianę tuby. Perkusja z kolei znaczy tropy i podsumowuje kolejne etapy podróży. Opowieść ma w sobie dużo melodii, a pod koniec także ekspresji. Utwór wieńczą westchnienia tuby.

Trzecia opowieść jest całkiem dynamiczna. Kornet śpiewa z aylerowską melodyką, perkusja tyczy szlak. Po paru chwilach w grze pojawia się klarnet, z kolei tuba stawia na minimalizm, zwłaszcza, że jej właściciel przymierza się do pierwszych tego dnia odgłosów gardłowych. W tle rezonują aktywne talerze. Finał poprzedzony jest frazami granymi niemalże unisono, ma definitywnie taneczny, durowy klimat, a jego ozdobą są niespodziewane dźwięki harmonijki ustnej. Czwarta część przenosi nas na amerykańskie południe – gospelowe zaśpiewy, clapping i urocze, dęte pojękiwania. Przez kilka chwil prym wiedzie klarnet, pięknie komentowany kornetem i perkusją. Swoją porcję ekspresji dokłada też roześmiana tuba.

Końcowa pieśń znów zdaje się być grana jednym, post-aylerowskim tembrem. Wysoko, ku niebu i jego wiecznej szczęśliwości. Kornet ma tu swoje solowe expose, pięknie komentowane przez partnerów na wdechu. Po kilku minutach ekspresja zwycięża i muzycy uciekają w kłęby swobodnego free jazzu. No i tuba, niczym nastoletnia baletnica, pięknie łapie trop. Ostatnia prosta należy do Bobby’ego i Frode. Brawo!

 

Bobby Bradford, Frode Gjerstad, William Roper & Alex Cline Frice (FSR Records, CD 2024). Bobby Bradford – kornet, Frode Gjerstad – saksofon altowy, klarnet Bb, William Roper - tuba, traveltuba, małe instrumnety oraz Alex Cline – perkusja. Nagrane w sierpniu 2022, Los Angeles (?). Pięć Improwizacji, 49 minut.


*) niniejsza recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana



wtorek, 29 października 2024

John Butcher at 70! The report from Cafe Oto!


Siedemdziesiątkę Johna Butchera obchodzimy już od końcówki lata. Wtedy to, w połowie września, saksofonista spędził trzy pracowite dni w Berlinie. Potem był poznański Spontaneous Music Festival, okraszony czterema setami jubilata, wreszcie przed momentem, w trakcie minionego weekendu, efektowna, choć kameralna trzydniówka w londyńskim Cafe Oto, przypadająca dokładnie w terminie urodzin, które celebrowano odegraniem symbolicznego sto lat w piątek 25 października. Wasz niestrudzony obserwator życia i twórczości jednego z najwybitniejszych twórców freely improvised music był wtedy w Dalston i śpiewał owe chóralne życzenia. Zatem czas na kilka słów o tym, co tam się ostatecznie wydarzyło i kto z kim owe urodzinowe toasty wznosił pięknymi dźwiękami przez trzy kolejne wieczory.



 

Czwartkowy koncert wypełniły dwa duety jubilata – pierwszy z Rhodrim Daviesem na harfie i elektronicznym oprzyrządowaniu, drugi z pianistką Sophie Agnel. Walijczyk grywa z Butcherem już od ćwierćwiecza, z kolei Francuzkę raczej winniśmy sytuować w roli okazjonalnych współpracowników saksofonisty. Oba sety wypadły wyśmienicie, jeśli wierzyć zdaniu przyjaciół obecnych na koncercie, albowiem niżej podpisany do Londynu wyruszył dopiero kolejnego poranka.

A zatem w piątek, już w ramach stuprocentowej obecności w Cafe Oto, kolejne trzy sety (choć dwa pierwsze nieprzedzielone stosowną przerwą) przepłynęły przez moje receptory słuchu i wzroku silnym strumieniem emocji, i … co zupełnie nie dziwi, pozostawiły wieczne, niezatarte wspomnienia. Butcher rozpoczął od solowego występu na saksofonie tenorowym. W trakcie kilkunastominutowego seta skupiony był na brzmieniu i poszukiwaniu efektownych strzępów melodii, a sam występ sprawiał wrażenie świetnie zorganizowanej rozgrzewki przed tym, co miało wydarzyć się tuż potem. Po kilkudziesięciosekundowej przerwie na scenie pojawił się kolejny wieloletni partner Johna, amerykański perkusista i perkusjonalista Gino Robair. Obaj artyści korzystali w trakcie ponad półgodzinnego setu z analogowej elektroniki, dzięki czemu akustyczny sound ich podstawowego instrumentarium zyskał mroczną, syntetyczną poświatę. Robair tryskał energią, gdyby to tylko było możliwe, wraz z tonującym jego temperament partnerem odleciałby w kosmos. Butcher w trakcie seta częściej korzystał z saksofonu sopranowego. Bywało, że generował nim dźwięki nie dotykając ustnika. Wszakże najbardziej efektowny był sam finał, gdy John (już na tenorze) i Gino zbudowali gęste, nisko osadzone, post-akustyczne drony.

Ostatni piątkowy set zbudowany został przez kwartet, który – mimo, iż jego twórcy pracowali ze sobą wcześniej w różnych konfiguracjach personalnych – bez wątpienia stanowił formację skleconą ad hoc. Do jubilata dołączyli - muzykująca z nim dzień wcześniej Sophie Agnel, skrzypaczka Angharad Davies (siostra występującego także wtedy Rhodriego) oraz perkusista Mark Sanders. Narracja jakże swobodnie improwizującego kwartetu przypominała wzburzony ocean, który jednak raz za razem uspakajał się i emanował wyjątkową urodą stuprocentowo akustycznych interakcji. Opowieść rozrastała się i efektownie gasła (najwcześniej na barkach skrzypaczki), nabierała kameralnej zadumy, by za moment wpaść w spazm błyskotliwych akcji zaczepnych.




Jak to bywa w przypadku wybitnych osobistości, także świata pozamuzycznego, okrągłe urodziny, to nie tylko powód do świętowania, ale także okazja do budowania czegoś nowego, czy wręcz rzucania sobie ambitnych wyzwań artystycznych. Wspólne, duetowe improwizowanie z francuską wokalistką i klarnecistką Isabelle Duthoit, to dla Johna Butchera nowa sytuacja sceniczna. Jak sam stwierdził przed koncertem, spotkali się do tej pory tylko raz w ramach jego dużego składu +13, w trakcie koncertu, który miał miejsce trzy lata temu. Francuzka jest rzecz jasna świetnie znaną postacią europejskiej muzyki improwizowanej, znamy ją z kilku naprawdę znakomitych płyt, ale kto nie widział jej na żywo, ten nie wie, z jak niebywałą artystką mamy do czynienia. Z jednej strony możliwości wokalne, szerokie spektrum akcji, zmysł dramaturgiczny, zdaje się, że także żelazne struny głosowe, z drugiej przebogata mimika, bez wątpienia talent aktorski, do tego niezaprzeczalny wdzięk i niebywały temperament. Isabelle wyniosła Cafe Oto na najwyższe szczeble nieba, fantastycznie kooperowała z saksofonami jubilata, a nawet sprawiała, iż ten ostatni wznosić się musiał na szczyty swojej kreatywności (co zresztą jest dla niego sytuacją całkowicie naturalną), by nie tylko zwinnie podążać za Isabelle, ale także stwarzać nowe sytuacje dramaturgiczne. Innymi słowy – genialny, niespełna 40-minutowy set.



 

Po kilkunastominutowej przerwie Butcher wrócił na scenę ze swoimi stałymi współpracownikami – pianistą i elektronikiem Patem Thomasem oraz perkusistą Ståle Liavikiem Solbergiem. Panowie mają w dorobku dwie płyty, które – jak się okazuje – są zapisem ich jedynych koncertów w tym składzie. Zatem na urodzinowym przyjęciu Johna zagrali ze sobą po raz … trzeci w życiu. Muzycy zaprezentowali zgrabny, odrobinę stonowany set, który po trzęsieniu ziemi, jakie miało miejsce na początku tego dnia, zdał się być przewrotną formą … relaksacji. Thomas operował wyłącznie dość delikatnymi dźwiękami syntetycznymi (de facto generowanymi dwoma niewielkimi, okablowanymi tabletami), Solberg czynił jak zawsze swoją perfekcyjną doskonałość filigranowego post-drummingu, Butcher zaś pozostawał w roli inspiratora, demiurga, która wsłuchuje się w akcje partnerów, będąc na scenie delikatnie wycofanym. Być może była to chwila oddechu po szaleństwach z Isabelle i … przed ich kolejną porcją.

Finał soboty, czyli zakończenie urodzin, to kolejny na imprezie kwartet ad hoc, który kompilował całą czwórkę muzyków, jaka tego dnia zameldowała się w Cafe Oto. Thomas tym razem sięgnął po brzmienie fortepianu (zarówno inside piano, jak i wprost z klawiatury), Solberg postawił na jeszcze większą molekularność przekazu dźwiękowego, a środek sceny należał do Duthoit i Butchera, którzy zachwycili nas kilkadziesiąt minut wcześniej. John w tradycyjnej sekwencji tenor-sopran-tenor, Isabelle poza głosem, także klarnet. Ten spektakl można by w zasadzie skwitować tymi samymi komplementami, jakimi obdarzyliśmy duetowy performance Anglika i Francuzki. Duthoit rządziła na scenie, na klarnecie wchodziła w post-melodyjne dialogi z Butcherem, permanentnie inspirowała parterów, ci zaś reagowali wprost wspaniale, czyniąc ów występ kolejnym złotym momentem wspaniałych urodzin Johna. Uff…

See you next time Dear John! Cafe Oto, happy to be here again!

 

Zdjęcia własne, bez praw autorskich: John (1), Angharad i John (2), Isabelle i John (3).