czwartek, 30 kwietnia 2020

Paul Lytton & Nate Wooley! Known or Unknown as you want!


Recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie upublikowana.


Jeśli w epoce wykuwania się gatunku muzyki swobodnie improwizowanej (zatem jakieś pięćdziesiąt lat temu z okładem) głównym partnerem duetowym Paula Lyttona był Evan Parker, o tyle z perspektywy ostatnich kilkunastu lat na takie miano zasługuje z pewnością Nate Wooley.

Protoplaści gatunku przypomnieli o sobie całkiem niedawno, wydając płytę Collective Calls – Revisited (jubilee), duet zaś współczesny proponuje nam płytę Known/ Unknown, którą dostarcza Fundacja Słuchaj! Nowa robota Lyttona i Wooleya składa się z trzech części, trwa 77 minut i 7 sekund.




Known. Szum wokół tuby trąbki i szczebiot mikroperkusjonalii na werblu tworzą strumień dźwięków, żywych, preparowanych, podlanych elektronicznym sosem, wchodzących w drobne interakcje. Znój tworzenia ogarnia muzyków - Wooley charczy i podśpiewuje, Lytton szuka wewnętrznego rytmu i gęstej tekstury dźwięków. Już po 3 minucie narracja nabiera dynamiki po raz pierwszy, ale po niedługiej chwili ginie w szumie generowanym przez obu muzyków. Mikrokosmos drobnych fonii, spora garść ciszy – stan permanentnego poszukiwania nowych dźwięków i wchodzenia we wzajemne relacje. Po 5 minucie muzycy tkają prawdziwie molekularną sieć dźwięków, niemal dotykają ciszy, nie bez udziału elektroniki, za którą odpowiada Wooley (Lytton preparuje bardziej w sferze amplifikacji). Po 12 minucie rośnie ilość tajemniczych fonii z niezidentyfikowanych źródeł. Okablowana trąbka czyni same cuda, nawet podaje syntetyczny półrytm. Żywy Lytton ciekawie to kontrapunktuje. Ten wątek narracji kończy intrygujące przejście z aury elektroakustycznej do całkowicie akustycznej, któremu na wybrzmieniu towarzyszy oddech … tropikalnej ciszy. Zmiana goni tu zmianę, niektóre wątki muzycy porzucają dość szybko, nim zdążą się one w jakikolwiek sposób rozwinąć. Kolejne, warte odnotowania zjawiska – rezonujący ambient w towarzystwie gwizdów i mgławych dronów, faza dalekowschodniej meta perkusjonalistyki, a tuż po nich mrok suchej elektroniki. Dwaj sztukmistrze, prestigitatorzy zdolni są nam zafundować niemal każde elektroakustyczne wydarzenie. Na finał pierwszej części proponują nam bardziej linearną narrację, której bliższe są brzmienia akustyczne, mającą swoją wewnętrzną dynamikę.

Unknown. Chrobot post-techno z zaplątaną wokół kabli trąbką, w tle skromne perkusjonalia – zaczynamy nieznany epizod. Cisza przyjmuje rolę ważkiego elementu dramaturgicznego spektaklu. Pomysł toczy się za pomysłem, a myśl za myślą – znów muzycy kreują epopeję nadmiaru. Znów w ułamku sekundy są w stanie zbudować błyskotliwą narrację, by równie szybko dany wątek porzucić. Między piątą a dziewiątą minutą proponują nam fragment całkowicie akustyczny, potem robią krok w kierunku bystrej elektroakustyki – trąbka śpiewa, zdobiona drobnym pasmami post-syntetyki, perkusja liczy swoje krawędzie i sprawdza jakość naciągów. Kolejna faza stawia wyłącznie na elektronikę, a wyobraźnia Wooleya bucha nadkreatywnością w stopniu mniej przyswajalnym dla recenzenta. W połowie 17 minuty, po kolejnej zmianie scenerii dźwiękowej, muzycy budują nową opowieść z drobnych, rezonujących fonii. Ambient Wooleya i mały koncert na akustyczne misy, to kolejne akty dramatu. Natrafiamy też na perkusyjne preparacje i trębackie, żywe drony. Od 24 minuty zaczynamy creme de la creme całej sesji nagraniowej – akustyka wiedzie prym, dynamika rośnie. Wooley pokrzykuje wraz z podmuchami trąbki, Lytton trzyma się muskularnego drive’u. Zejście w ciszę zdaje się być równie zmysłowe. W dalszej kolejności – krótki epizod solowy Lyttona, elektroakustyczne pół drony Wooleya i bystre wejście w fazę gaszenia opowieści małymi perkusjonaliami. A w niedalekim tle dogorywa burza.

Untitled. Szumiąca trąbka obwieszcza ostatni akt spektaklu. Czerstwy oddech perkusjonalii, elektroakustyczny background, głównie dzięki amplifikacjom Lyttona. Piękny moment podkreśla ciepła i delikatna trąbka. Potem tempo rośnie, by … zaraz spaść. Zabawa z ciszą i pojedynczymi dźwiękami buduje niebywały suspens. Nate stawia stemple genialnej techniki, Paul bije w gong i szmera szczoteczkami. Trąbka niemalże puka do bram nieba! Muzycy rozpoczynają finałowy taniec, z ambientem w tle. Uroda tej chwili rekompensuje wiele.



poniedziałek, 27 kwietnia 2020

Frank Gratkowski! Dance Hall and other Tall Stories!


Frank Gratkowski, niemiecki saksofonista, klarnecista oraz flecista, wyśmienity improwizator i wytrawny kompozytor, nie trafia zbyt często na łamy Trybuny, albowiem jak sprawdzono w jej zatęchłych archiwach, ostatnia o nim wzmianka miała miejsce … prawie cztery lata temu. Nikt nie wie dokładnie, dlaczego tak się dzieje. Być może sprawia to fakt, iż poprzednia opowieść o Franku miała charakter features, a zatem w dużej mierze opowiadała (w skrócie) o całokształcie jego dorobku artystycznego (link dla zapominalskich na końcu tekstu). Z drugiej jednak strony muzyk nie produkuje nadmiernej ilości płyt, jego każda edytorska decyzja bywa zapewne poprzedzana wnikliwą analizą zawartości muzycznej potencjalnych nagrań, być może wynika to także z nadmiernego autokrytycyzmu artysty.

Dość jednak tych dysput, albowiem od poprzedniej wizyty na tych łamach muzyk wydał jednak kilka ciekawych płyt. W ramach zatem przypomnienia, tudzież wskazania pracy domowej do odrobienia, na końcu dzisiejszej opowieści, przypomnimy kilka z nich. Teraz natomiast z radością przeniesiemy się do słynnego loftu w niemieckiej Kolonii, by posłuchać nagrań pewnego tria, które jest przy okazji najnowszym dziełem Gratkowskiego, gdyż ukazało się kilka tygodni temu.




Płyta zwie się Dance Hall Stories, wydał ją stały wydawca nagrań Niemca, angielski Leo Records (CD, 2020). Grającemu na saksofonie altowym, klarnecie basowym i flecie Frankowi Gratkowskiemu towarzyszy jego brother in soul, pianista Simon Nabatov oraz w połowie utworów, także perkusista Dominik Mahnig. Nagranie składa się z ośmiu utworów (all music by the musicians, swobodne improwizacje, z których część z pewnością poprzedzona była pewnymi scenariuszowi ustaleniami). Całość, zarejestrowana w klubie Loft w kwietniu 2017 roku, trwa około 48 minut.

Przygodę z Opowieściami Tanecznymi zaczyna wyważony, niemal klasycznie brzmiącym duet altu i fortepianu. Gracja i cierpliwość, zaduma i plastry ciszy - budowanie narracji toczy się powoli, acz bardzo konsekwentnie. Po pewnym czasie muzycy – znają się jak łyse konie! – step by step zbierają siły do bardziej energetycznych przebieżek. Flow zyskuje na tempie po 6 minucie – para przyjaciół robi śmiały krok w kierunku free jazzowej ekspresji i pozostaje jej wierna aż po ostatni dźwięk ponad 10-minutowej pieśni otwarcia. Roztańczony, zadziorny alt, masywne, na poły rytmiczne piano. Druga opowieść od startu stawia na dynamikę, ale także pewną lekkość piana i zadęć instrumentu, którego brzmienie pozornie wskazywałyby na saksofon altowy, po pełnym okrążeniu okazuje się jednak, iż mamy do czynienia z dźwiękami wysoko zestrojonego klarnetu basowego! Po fazie dynamicznej, muzycy osiągają fazę skromnych preparacji i pełni dramaturgicznej zadumy kończą opowieść.

Do trzeciego utworu muzycy przystępują już w trio. Kolektywna, zadziorna, free jazzowa ekspozycja od pierwszej sekundy. Są momenty, gdy piano pachnie bluesem, alt zaś zdaje się być bardziej wyzwolony gatunkowo. Dobry, aktywny drumming podkreśla jakość improwizacji. Muzycy z czasem jakby zyskiwali na swobodzie wypowiedzi, ale flow w pełni kontrolowany sposób wyhamowuje. Na finał jednak znów osiąga stan galopu. Czwarta opowieść, to powrót do duetu. Frank sięga po raz pierwszy i ostatni po flet. Simon bystrze puentuje na klawiszach, a krótka, zwarta opowieść pięknie podprowadza nas pod najciekawszy fragment płyty. A oto i on: znów trio, które tym razem jednak zaczyna swoją opowieść niemal w ciszy. Rezonans talerzy, drobne preparacje piana i manipulacje dyszami. Wszystko zdaje się tu mruczeć i szeleścić. Po chwili piano zaczyna bębnić niczym zegar z kukułką! Początkowo nieco abstrakcyjna narracja pięknie łapie swobodny dryl improwizacji. Opowieść skrzy się dobrymi interakcjami, emocje rosną, a swoje opus magnum na krążku rozpoczyna Gratkowski. Jego instrument zaczyna charczeć i skrzeczeć. Znów recenzent ma wrażenie, jakby coś, co brzmi jak alt, zaczyna przypominać wysoki lot klarnetu basowego. Świetna ekspozycja dęciaka wspaniale obudowywana jest grą pianisty i perkusisty. Brawo!

Szósta opowieść, to ostatni już tego dnia duet. Delikatny, wręcz ambientowy, z pogłosem i wspaniałą akustyką. Frank dmucha w alt, który prawdopodobnie rezonuje z pudłem fortepianu. Piękne, na poły dronowe slow motion trwa tu do ostatniego dźwięku. Siódma opowieść i znów kolektywizm tria – mocny drumming, klarnet basowy i czarne klawisze piana. Emocje rosną z każdą sekundą! Dęciak rży jak koń, partnerzy w skupieniu szukają wewnętrznej dynamiki. Znajdują ją bez większych problemów i całe trio tanecznym krokiem pędzi po swoje. Nabatov znajduje jeszcze chwilę na garść fortepianowych preparacji. Czas na finałową, ósmą opowieść. Wbrew schematom, jest ona pełna dynamiki i pod koniec niemal rockowych emocji. Saksofon altowy proponuje formułę open jazzu. Bystry drumming wchodzi w to, jak w masło. Po pewnym czasie narracja gęstnieje, nabiera kolorytu i eksploduje zmysłowym free jazzem. Oto muzycy, którzy są w stanie zrobić na scenie wszystko, tu stawiają mistrzowskie stemple i gotują się z emocji, które gaszą w perfekcyjny sposób. Bravo once again!


*****

Jak już wspomnieliśmy na wstępie, w drugiej połowie lat 10. bieżącego stulecia Frank Gratkowski opublikował kilka wartościowych wydawnictw. Jeśli wciąż uwielbiacie kąpać się w prawdziwych emocjach free jazzu, polecamy koncert, jak odbył się w roku 2014, w ramach obchodów jubileuszu jego wydawcy - Leo Records 35th Anniversary Moscow. Na płycie CD o takim właśnie tytule, wraz z Gratkowskim grali: Simon Nabatov (fortepian), Aleksey Kruglov (saksofon altowy) i Oleg Yudanov (perkusja).




Po trzech kwadransach muzycznej petardy, zapewne bardzo chętnie odpoczniecie przy bardziej stonowanej muzyce – niech to będzie duet Franka z włoskim puzonistą Sebi Tramontaną. Fragmenty dwóch koncertów (z lat 2015-16) na znanym słoweńskim festiwalu nazwano Live At Španski Borci (Leo Records, CD 2016). Kolejny duet Niemca z Simonem Nabatovem (koncert z kolońskiego Loftu z roku 2015) wydano na płycie Mirthful Myths (Leo Records, CD 2017). To nagranie stanowić winno doskonałe uzupełnienie płyty, której dziś poświeciliśmy najwięcej miejsca.

W roku ubiegłym Frank Gratkowski pojawił się także gościnnie na płycie skandynawskiego tria Kiap. Płytę Drift dostarcza Hevhetia (CD, 2019), a zawiera ona nagranie poczynione w Akademii Muzycznej w Oslo. Tu muzyczne warunki na ogół dyktują młodzi muzycy, pełni post-rockowego temperamentu, ale dobra robota Franka ciekawie kontrapunktuje ich chwilami dość szalone pomysły.


Link:
https://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2016/06/frank-gratkowski-incydent.html


czwartek, 23 kwietnia 2020

El Pricto and The Discordian Unreal Diary!


Barcelońska eksplozja kreatywności trwa w najlepsze! Po niedawnej prezentacji trzech duetów Vasco Trilli, czas na pogłębioną analizę nowości wydawniczych Discordian Records i jej sublabelu Discordian Bootlegs.

W roli głównej, nie kto inny, jak the one and only El Pricto! Siła sprawcza niemal wszystkiego, co wartościowe w muzyce kreatywnej stolicy Katalonii. Wenezuelski multi-artysta (przypominamy, iż muzyk udzielił wywiadu rzeki Panu Redaktorowi, który jest dostępny zarówno na tych łamach, jak i na portalu Jazzarium.pl) dziś zaprezentuje się w kilku rolach. Będzie kompozytorem, dyrygentem, muzykiem improwizującym, wreszcie realizatorem nagrania, a nade wszystko – w każdym przypadku – wydawcą!

Zaczniemy od okrętu flagowego DR, czyli formacji Discordian Community Ensemble. W dalszej kolejności klasyczny kwartet saksofonowy, ale po ... katalońsku i diskordiańsku jednocześnie. Zaraz potem czeka nas wycieczka w czasy pierwszego pięciolecia istnienia wydawnictwa i odczyt/odsłuch całego mnóstwa skomponowanych improwizacji El Pricto, bazujących na cudownym brzmieniu instrumentów dętych, nagrań upublicznianych dziś wszakże po raz pierwszy. Wreszcie na finał tej opowieści duże składy pod wodzą Francesca Llomparta, zarówno zarejestrowane w ostatnich latach, jak i nieco starsze.

Zapraszamy na jakże widowiskową eksplozję wyjątkowej muzyki! Niech żyje Discordia!




Discordian Community Ensemble  Songs From The Unreal Book (Discordian Records, DL 2020)

Najnowsza produkcja Discordian Community Ensemble, to Piosenki bez słów dla świata pozbawionego znaczenia, z dedykacją dla wszystkich doświadczających pandemii, albowiem życie samo w sobie ma już znaczenie.

Grudzień 2018 roku, nagranie koncertowe z Klubu Sinestesia, na scenie DCE w składzie: Ilona Schneider – głos sopran, Pol Padrós – trąbka, Melisa Bertossi – saksofon tenorowy, Francesc Llompart – skrzypce, Diego Caicedo – gitara elektryczna, Javi Garrabella – bas elektryczny, Oriol Roca – perkusja oraz El Pricto – dyrygentura. Ten ostatni jest także autorem sześciu kompozycji zawartych na płycie, które wyjątkowo, jak na zwyczaje tego twórcy, przybrały postać notacji graficznych. Jedna z nich zdobi zresztą okładkę wydawnictwa, która trwa 34 minuty i 32 sekundy.

Ostrze rockowej gitary zostaje nam wbite proso w serce, szczęśliwie jednak kobiecy głos i delikatne skrzypce, przyłożone do krwawiącej ranny, dają nam - trwające ułamek sekundy - ukojenie. Dzieło El Pricto, czyli klasycznie ponad epokowy i równie ponadgatunkowy konglomerat szalonych pomysłów, z których żaden nie okazuje się być złym wyborem. W tej początkowej bitwie męskości i kobiecości, rola mediatorów przypada dęciakom i pozostałym strunowcom. Basówka i perkusja grzmią, huczą i drżą całą swoją masą. Narracja budowana na dysonansie kąsa urodą i dramaturgiczną dosadnością. Gitara Caicedo potrafi brzmieć, jakby muzyk przesypywał kamienie, nie stroni od flażoletów, ale i stempli betonowej mocy. Od ciszy wyczekiwania, do ekspresyjnych kipieli – gigantyczna amplituda emocji i natężenia dźwięków. Contemporary free rock & chamber! Wszystko zdaje się tu dziać wedle wskazań kompozytora i dyrygenta, ale poziom emocji nie stygnie choćby na moment. Druga opowieść też toczy się od ściany do ściany – do środka i na zewnątrz, od dołu do samej góry. Kolektywna erupcja emocji, tu z drobną ekspozycją trąbki. Gitara i reszta załogi stawia zasieki i hałasuje, mając jednak - mimo wybuchów gorącego powietrza- wszystko pod kontrolą! Narracja smakuje czerstwym rockiem, jest połamana, powykręcana, faluje jak wielki okręt na wzburzonym oceanie. Pięknie uporządkowany chaos!

Trzecią opowieść zaczyna coś na kształt basowego walkingu. Kobiecy głos, dęte zawody i rzężąca gitara. Rock vs. chamber in great fury! Stopień skomplikowania, ale i frywolności całej narracji przywodzi skojarzenia z metodami pracy Franka Zappy. Kolejna część kontynuuje wątek wspólnych pokrzykiwań – masywny rock grzmi dętymi posadami, obok skrzypce i głos eskalują wątek kameralistyczny. Ekspresja wszakże ponad wszystko! Piąta opowieść na moment hamuje ów dramaturgiczny walec drogowy. Szumy, szmery, świsty – każdy z uczestników tego szaleństwa zaczyna preparować dźwięk swojego instrumentu. Gitara zgrzyta tępym ostrzem, tenor dorzuca do ognia, emocje rosną, ciągle bystrze jednak kontrolowane przez Pricto. Szósta kompozycja, to strzał hałasu na otwarcie. Dźwiękowe brzytwy, stylistyczne dysonanse. Free jazz vs. post-chamber! John Zorn podrzuca wygniecione pięciolinie! Góra – dół, do środka i na zewnątrz! W tej niebywale gęstej narracji każdy z muzyków znajduje kilka sekund na indywidualne popisy, ale wszystko dzieje się jakby w tej samej sekundzie naszego życia. Od ciszy do hałasu i z powrotem! Emocje po wybrzmieniu giną w głuchej ciszy oklasków.




Malaclypse Sax Quartet  时鸟唱歌是因为有答案  (Discordian Bootlegs, DL 2020)

Marzec ubiegłego roku, koncert w miejscu zwanym Tepekalesound, przedmieścia Barcelony - L'Hospitalet. Formację Malaclypse Sax Quartet znają wszyscy, którzy wraz z redakcją od lat zagłębiają się w historii dyskordianizmu i labelu, który stworzył Pricto na chwałę owej fikcyjnej religii. Na saksofonie sopranowym zagra Agustí Martínez, na altowym - El Pricto, na tenorowym - Liba Villavecchia, zaś na basowym - Ferran Besalduch. Dęta epopeja (z chińskiego: Sometimes Birds Sing Because They Have Answers), stworzona przez wszystkich jej uczestników (all music by the musicians, bez jakichkolwiek informacji, jakoby któryś z muzyków pełnił rolę dyrygenta), składa się z trzech części (dwóch zasadniczych i dwuminutowego encore), trwa zaś 37 minut i 32 sekundy.

Głosy otwarcia saksofonowej ceremonii są następujące – dwa wysokie dęciaki śpiewają, jeden repetuje, a ten czwarty, najniższy buduje basową bazę dla improwizacji. Wszystkie dźwięki są czyste, barwne i na swój sposób ulotne. Po paru minutach sytuacja ulega drobnym modyfikacjom – lewa flanka płynie szerokim strumieniem, prawa śpiewa skromną kołysankę, a pozostałe dwa instrumenty milczą, bądź sprawiają wrażenie, że … milczą. Napięcie jednak narasta, coś z pewnością musi się za chwilę wydarzyć - drobne preparacje, prychanie z samego środka narracji, tygrysie pomruki i kocie lamenty. Rodzaj ptasiego radia, zdobionego niedźwiedzimi pomrukami saksofonu basowego. Po 10 minucie następuje krótkie zejście w obszar ciszy, ozdobione garścią sonorystycznych niuansów. Na sam finał pierwszego utworu muzycy realizują kilka bardziej dynamicznych depnięć na pedał  gazu, po czym przechodzą do fazy gaszenia płomienia, który przypada w udziale duetowi lżejszych dęciaków.

Druga, zasadnicza i najdłuższą opowieść początkowo budowana jest płynnymi, skupionymi frazami. Jakby zło budziło się do życia po latach cierpienia. Każdy z muzyków coś dokłada od siebie, kreuje mikro eskalacje, szuka zaczepki. Bas dmie złowieszczo, reszta tańczy i swawoli. W okolicach 4 minuty wszyscy wchodzą w przepiękną fazę szeptów. Nostalgia pełna zimnej nerwowości. Kilka neoklasycznych parsknięć, jakby stawianie znaków zapytania. Wzrost emocji następuje z inicjatywy basu – reszta nie zgłasza zdania odrębnego i rozśpiewany kwartet rusza w drobną przebieżkę. Mocni, stanowczy, niemal dostojni instrumentaliści w drodze na szczyt hałasu, który osiągają w okolicach 13 minuty. Potem raptowny stopping – lewa flanka krzyczy samotnie, z małymi preparacjami. Towarzyszą jej dalece wystudzone komentarze współpartnerów. Dialogi, trialogi, czerstwy głos wszystkich, to kolejne fazy rozbudzania narracji. Specyficzne call & responce – jakby śmiech przez łzy! Skowyt i drwina w tym samym momencie - prawdziwie ludzkie oblicze czterech saksofonów. Po 17 minucie bas zaczyna porządkować opowieść, pozostali śpiewają i nie do końca wykazują należytą posłuszność. Po 19 minucie bas milknie, cóż ma bowiem uczynić… Reszta dyskutuje w najlepsze. Na ostatniej prostej bas jednak powraca i zabiera wszystkich na krótki, jakże ognisty finał opowieści.

Pozostaje nam jedynie odsłuchać ledwie dwuminutowy bis, rodzaj dramaturgicznej repryzy właśnie, co skończonej improwizacji. Alt smakuje czupurnym Zornem, reszta kwili i grymasi. Gdy bas rozpocznie finałowy taniec, reszta towarzyszy może jedynie – z krzykiem na ustach – dołączyć do niego i dobrnąć do jakże zasłużonych oklasków.




El Pricto  Tangential Views (Discordian Bootlegs, DL 2020)

Trzy kompozycje El Pricto na małe składy improwizujące, stworzone i wykonane w pierwszej połowie dekady lat 10. bieżącego stulecia. Całość trwa 34 minuty i 32 sekundy.

Tangential Views (The Hodge Podge, Barcelona, maj 2011); El Pricto – saksofon altowy, Don Malfon - saksofon barytonowy, Luiz Rocha – klarnet basowy oraz Miguel Serna – kontrabas.

The King In Yellow (The Golden Apple, Barcelona, styczeń 2015); El Pricto – saksofon altowy, Paulina Owczarek – saksofon barytonowy, Alex Reviriego – kontrabas oraz Marko Jelača – perkusja.

Double Spiral Dynamo (The Hodge Podge, Barcelona, kwiecień 2011); Agustí Martínez – saksofon altowy, Tom Chant – saksofon tenorowy, Xavier Díaz Herrera – saksofon barytonowy, Miguel Serna – kontrabas, Javier Carmona – perkusja oraz El Pricto – dyrygentura (ta powinność dotyczy także poprzednich utworów).  

Pierwszy kwartet sprawia wrażenie, jakby był … sekstetem. Zarówno kontrabas, jak i klarnet basowy mają zmultiplikowane brzmienie, dzięki czemu, zwłaszcza na początku utworu, dźwięki płyną do nas nieprawdopodobnie gęstym, nisko zawieszonym strumieniem. Oba saksofony w tym czasie śpiewają wysokim tembrem i czekają na przebieg wypadków. Po niedługiej chwili kwartet (sekstet?) zaczyna brzmieć, niczym stado rozjuszonych rumaków w posuwistym, nerwowym galopie. Jeszcze przed upływem 2 minuty muzycy płynnie przechodzą w dęte unisono z pięciolinii, po czym rozlewają się szerokim korytem, skwierczą i chrząkają, by po kilkudziesięciu sekundach przygasnąć. Baryton i alt skrzeczą na przeciwległych flankach, a znów podwojona moc niskich pasm czyni spustoszenie. Po 6 minucie ostry wrzask na raz i znów krok ku spowolnieniu. Krótki marsz na wiwat i obumierający kontrabas, który gasi światło, wyczerpują program pierwszego utworu.

Drugi kwartet początkowo kontynuuje ów wiwatujący marsz. Stawia jednak na dramaturgiczną wyrazistość i adekwatny poziom natężenia dźwięku – truly free jazz quartet! Saksofony złowieszczo śpiewają, kontrabas rwie struny, a perkusja niczym dobosz, zwołuje wszystkich na rytuał improwizacji. Użycie smyczka wzmaga napięcie, nie studzi emocji. W połowie 5 minuty krótka przygoda z ciszą – suchy smyczek, drżące talerze i saksofonowe drony. Po niedługiej chwili pizzicato kontrabasu zarządza nową, masywną eskalację, która ma miejsce niemal dokładnie w 10 minucie utworu. Bas pulsuje, drummer liczy krawędzie. Saksofony nie pozostają bierne i cały kwartet płynie marsowym bluesem, czerstwym, ale jakże smakowitym. Sporo dzieje się w tym momencie wedle prictowego scenariusza, ale emocje nie gasną choćby na ułamek sekundy. W połowie 15 minuty, czas na skromne preparacje, garść prychów spod wilgotnych dysz i tajemniczych szelestów. Piękną aurę chwili tworzy szczególnie smyczek na kontrabasie Alexa, choć jego partnerzy także nie ustają w wysiłkach, by pióro recenzenta gotowało się z emocji. W 18 minucie temu ostatniemu nie pozostaje nic innego, jak ogłosić, nie pierwszy tego dnia, stan free jazzowej kipieli! W połowie 20 minuty, jakby za sprawą różdżki czarodzieja, kwartet płynnie powraca do frazowania, które znamy z początku utworu. Wiwatujący marsz ku chwale złego i chaotycznego! Piękna pętla dramaturgiczna gaśnie szybko, w niecałe 15 sekund.

Czas na finałowy kwintet, z El Pricto wyłącznie w roli dyrygenta, niespełna pięciominutowy. Delikatne otwarcie, pełne kameralistycznej nieśpieszności, śpiewy dętych, pizzicato kontrabasu, małe perkusjonalia. Zaduma w sierści niepokoju, saksofonowy rozmach - rozkołysany, piękny, choć niepozbawiony wewnętrznego hałasu, marsz ku ostatniemu dźwiękowi. Wiwat!




Francesc Llompart  Insect Politics (Discordian Records, DL 2020)

Czas na skomponowaną improwizację w rozbudowanym wydaniu personalnym, którą dostarcza nam muzyk, z którym zetknęliśmy się już w trakcie pierwszej z omawianych dziś płyt – Francesc Llompart. Poza faktem bycia autorem muzyki i dyrygowania trzema orkiestrami, muzyk w pierwszej i trzeciej części będzie też odpowiadał za post-elektroniczną degenerację dźwięków! Najpierw znajdziemy się w znanym już nam miejscu The Hodge Podge (październik 2012), potem przeniesiemy się do również dziś wizytowanej Sinestesii (czerwiec 2018), by tę krótką podróż po Barcelonie zakończyć w miejscu zwanym Centre Cívic Albareda (luty, 2017). Poza LLompartem zagrają dla nas: Pablo Selnik - flet (utwór 1), Luiz Rocha - klarnet basowy (1,2,3), Tom Chant - saksofon sopranowy (1), Liba Villavecchia – saksofon sopranowy (1), Isidre Palmada - puzon (1), Vasco Trilla – instrumenty perkusyjne (1,3), Eduard Altaba - kontrabas (1,3), Diego Caicedo – gitara elektryczna (2,3), Sebastián Vidal – gitara klasyczna (2), Fernando Brox – flet (2), Marco Mezquida - fortepian (2), Aldo Aranda - perkusja (2), Míriam Fèlix - wiolonczela (2), Ángel Faraldo – elektronika (2), Naná Rovira – klarnet basowy (3), El Pricto – saksofon altowy (3), Agustí Martínez – saksofon altowy (3), Pope - trąbka (3), Ilona Schneider – głos sopran (3) oraz Carlos Ródenas - kontrabas (3). Całość nagrania, to 55 minut i 32 sekundy.

Insect Politics, część tytułowa, najbardziej rozbudowa, blisko trzydziestominutowa, zaczyna się świstem dęciaków, małą perkusją i plamami akustyki bez wskazania źródła pochodzenia. Dźwięki długie i krótkie, masywny kontrabas traktowany smyczkiem – kameralne poczęcie, pełne skupienia i dramaturgicznej precyzji. Siedmiu żywych i post-elektronika budują zmysłowe flow, z dużą ilością przestrzeni, plastrami ciszy, w tempie slow motion, z drobnymi fermentacjami ze strony percussion. Po 5 minucie - pierwszy grad dętych mini ekspresji, podawanych raz głośniej, raz spokojniej. Dużo dzieje się tu wg scenariusza autora. W połowie 10 minuty intrygujące akcenty rytmu i bystre plamy syntetycznych dźwięków, niepozbawione nawet industrialnych wtrętów. Po kolejnych dwóch minutach przybywa zjawisk fonicznych, kolejnych trybów narracji i jakże zwyczajnych emocji – noise-post-electronics chamber in fury! Gra dla nas oktet, a mamy wrażenie, jakby panowała nad nami wielka orkiestra symfoniczna na sterydach. Po upływie 18 minuty Llompart włącza tryb ciszy i preparacji – dużo daje z siebie syntetyczna praca w konwencji live proccesing (tak przynajmniej słyszy recenzent). Sekcja dęta w tle zwinnie komentuje i trzyma post-elektroniczne degeneracje w ryzach dramaturgicznych. Po 22 minucie ma miejsce piękny pasus kontrabasu, nie bez udziału elektronicznego wsparcia – wszystko nabiera posmaku chamber, a towarzysząca temu zjawisku sekcja rytmu zaczyna swobodnie improwizować. Finał utworu muzycy osiągają długimi pasażami, kontrapunktowanymi drobnymi frazami fletu.

Druga kompozycja (Hronir) proponuje zdecydowanie inny klimat. Elektryczna gitara zwiastuje to nam już pierwszym dźwiękiem. Moc post-rocka, dobrego bębnienia, z elektroniką na pełnych prawach instrumentu, free jazzowy fortepian i masa buńczucznych strunowców. Głośno, gęsto i na temat! Świetne, krótkie ekspozycje klarnetu basowego i fletu, silne percussion! Narracja pełna swobodny, mniej zaplanowana, bardziej żywiołowa. Kolektyw, demokracja, śmierć pięciolinii! Po 8 minucie drobne spowolnienie jest okazją dla zarysowania klimatu delikatnie kameralistycznego. Elektronika bystrze współgra z barokową wiolonczelą, a całość przybiera na ostatniej prostej piękny kształt prawdziwie katalońskiego post-chaosu!

Zipf!, to tytuł ostatniej kompozycji, podobnie jak poprzedniej, trwającej kilkanaście minut. Zaczyna ją dęte unisono z kartki. W tle burczy klarnet basowy, a kobiecy, namiętny głos (patrz: pierwsza dziś recenzowana płyta!) śpiewa tylko piękne frazy. Rozbudowana, ponad dziesięcioosobowa brygada dźwiękowych wichrzycieli buduje artystyczny tygiel samych wspaniałości! Kontrabas wciąż flirtuje z głosem, domniemany live proccesing dorzuca swoje trzy gorsze – chamber not full free, but very open! – notuje łamaną angielszczyzną upocony recenzent. Po 6 minucie mamy wrażenie, jakby na scenie było kilka zastępów filharmonicznych, gotowych na każde rozwiązanie dramaturgiczne. Muzycy i dyrygent szukają ognia, ale temperament wciąż trzymają na wodzy. Kobiecy sopran sięga niemal nieba, dęciaki snują zwinne pasaże post-jazzu, smyczek rzeźbi na gryfie kontrabasu, a dzwonki percussion (Trilla jest z nami!) i zdegenerowana elektronika tworzą konglomerat dźwiękowych cudów. Po 10 minucie narracja delikatnie przygasa, nabiera niemal teatralnej powolności, a dźwięki zdają się wydawać tylko smyczek i głos kobiecy. Pulsuje drobne tło post-elektroniki. Ilona wypowiada ostatnie słowa: Important End!



poniedziałek, 20 kwietnia 2020

John Russell, Olie Brice, Henry Kaiser, Ray Russell! The Dukes Of Bedford!


Otaczający nas świat doprawdy zwariował, a tezy mówiące o jego końcu w obecnym kształcie nie są już wyłącznie domeną szarlatanów i ludzi niespełna rozumu.

W świecie muzyki improwizowanej także dzieje się dość sporo. Muzycy na kwarantannach, podani lockdownowi, nie ustają w kreatywnych działaniach, tudzież metodach pozyskiwania środków na przeżycie.

Dziś przed nami płyta niezwykła! Spotkanie trzech gitarowych weteranów bardzo szeroko rozumianej muzyki improwizowanej i młodego (wciąż!) kontrabasisty, nie dość, że zdaje się być artystycznie fascynujące, to jeszcze jego dźwiękowy efekt został nam upubliczniony (co prawdy tylko w formie plików), dokładnie w … 13 dni od daty rejestracji nagrania. Tak, świat definitywnie zwariował!

John Russell, Henry Kaiser i Ray Russell na gitarach akustycznych i elektrycznych (przy czym ten pierwszy częściej korzysta z akustycznej, pozostali dokładnie odwrotnie!) oraz Olie Brice na kontrabasie. Nagranie z londyńskiego Westpoint Studios, z 11 marca br., osiem swobodnych improwizacji - pierwsza w kwartecie, sześć w trio, ostatnia zaś w duecie – łącznie 57 i pół minuty. Wydawcą są połączone siły dwóch labeli - Fractal Music oraz Balance Point Acoustics. Premiera nagrania miała miejsce 24 marca br. Każda z improwizacji ma tytuł zaczerpnięty od imienia i nazwiska jednego z Książąt Bedford (średniej wielkości miasto w Wielkiej Brytanii), na przestrzeni okresu od XIV do XX wieku. Jak się okazuje, prawie każdy z nich nazywał się … Russell!




Jako się rzekło, zaczynamy w kwartecie! Szarpnięcia za struny, plamy elektrycznych dźwięków, gitarowe grepsy, masywny kontrabas. Lewa gitara bez prądu (John), dwie pozostałe naładowane ładunkami elektrycznymi. Każdy z instrumentów brzmi inaczej, barwiąc narrację dodatkową urodą. Kontrabas trzyma szkielet opowieści (ma swoje efektowne pięć sekund!), gitary harcują, od surowego mięsa strun po post-psychodeliczne igraszki. Mocne otwarcie płyty! Druga improwizacja, już w trio (odpoczywa Ray), budowana jest przez dwie gitary akustyczne i kontrabas, początkowo traktowany techniką pizzicato, potem zmysłowym arco. Brice czyni same cudy, gitarzyści trochę się ścigają, ale szybko osiągają dramaturgiczny konsensus. Finał pełen niuansów, ale i efektownych … grzmotów.

W trzeciej części odpoczywa Henry. Na lewej flance efektowna akustyka, na prawej psychodelizująca gitara podłączona pod skromny prąd. Dudniący bas i gitary w repetycji. John bystrze improwizuje, Ray plami dywan niebanalnymi dźwiękami – obaj muzycy w swobodnej narracji poszukują się wzajemnie odrobinę po omacku, ale dramaturgiczna nieśpieszność całości zwiększa szanse na powodzenie przedsięwzięcia. W kolejnej opowieści odpoczywa znów Ray. Najdłuższa, trwająca niemal kwadrans narracja skrzy się prądem i wyładowaniami atmosferycznymi. Bukiet zwinnych preparacji, nietypowych, gitarowych brzmień. Wszystkie instrumenty zdają się przypominać post-nuklearne mutacje kontrabasu! John wchodzi na poziom psychodelii, jakiej być może jeszcze nigdy u niego nie słyszeliśmy! Henry dla kontrastu odmienia gitarowe fussion przez wszystkie przypadki. Rockowa rebelia na tle hałaśliwego, traktowanego smyczkiem kontrabasu. What a game! Moc gitarowego zgiełku i niemal barokowej zadumy dużego strunowca. Po dziesiątej minucie burza sprzężeń i … ambientu. Gitary dyskutują namiętnie, ale smyczek zwinnym dronem gasi zdecydowanie najpiękniejszy fragmenty płyty!

Piąta improwizacja (Henry odpoczywa), to łagodne slow motion dwóch gitar, jednej akustycznej, drugiej … też jakby akustycznej. Kontrabas próbuje mącić spokój kolegów, ci zaś, łobuziaki, nabierają bluesowego kolorytu, a Ray nawet teksańskiego! W szóstej części, być może w nagrodę, Ray odpoczywa, a pozostali muzycy proponują nam w pełni akustyczną opowieść. Flow zdaje się być bardziej abstrakcyjny niż do tej pory – piękno wyjątkowo surowych strun, skromne pizzicato. Dopiero na koniec tej części muzycy dokładają nieco ognia do swojej wypowiedzi, bawią się w efektowne przeciąganie liny. Siódma opowieść i zgodnie z prawej serii, to Henry odpoczywa. Minimalistyczny, akustyczny flow, do którego dopiero na pewnym czasie dołącza gitara elektryczna Raya, ale daleko jej do rockowej ekspresji. Napięcie post-psycho-ambient buduje także półdron kontrabasu. Krótki, ale bystry epizod!

Czas na finałową improwizację. Tylko dwie gitary – Johna i Henry'ego – ale za to z dużą dawką prądu! Na wejściu proponują nam brudną balladę dla szczęśliwych straceńców. Prąd skrzy się na gryfach, fonie poddawane są modulacjom. John nabiera bluesowego posmaku, Henry tańczy niczym upalona baletnica. Po paru chwilach muzycy, całkiem zgodnie, czynią odważny krok w kierunku hałasu. Garść psychodelii, post-rockowe ornamenty, odrobina smutku pomiędzy strunami, ale wszystko zatopione w gęstej strukturze narracji. Finałowe wybrzmiewanie półambientowymi plamami pięknie podsumowuje ten wyjątkowo intrygujący guitar summit!

czwartek, 16 kwietnia 2020

Alex Ward! The three new kicks!


Brytyjski gitarzysta i klarnecista Alex Ward nie wymaga na łamach Trybuny jakichkolwiek introdukcji. Jeden z najciekawszych przedstawicieli europejskiej muzyki improwizowanej, którego od niedawna zaliczamy już do wiekowej klasy średniej (45+), systematycznie dostarcza nam nowych nagrań, a my równie konsekwentnie opisujemy je czerstwymi metaforami Pana Redaktora.

Dziś czas na trzy zupełnie świeże jego produkcje. Najpierw kwartet zwany Item 4 (poniekąd traktować go możemy jako zredukowany tentet, zwany Item 10), potem ekspozycja solowa (jedynie na gitarę elektryczną), wreszcie pełnokrwisty duet Noonward.

Zapraszamy do odczytu, potem odsłuchu, wreszcie do zakupów. Wspierajmy muzyków improwizujących w czasach zarazy!




Alex Ward Item 4  Where We Were (Relative Pitch Records, CD 2020)

Dwie londyńskie okoliczności koncertowe: Set Dalston Lane oraz Cafe Oto, wrzesień 2018 roku. Na scenie: Alex Ward (klarnet i gitara elektryczna), Charlotte Keeffe – trąbka i flugelhorn, Otto Willberg – kontrabas oraz Andrew Lisle – perkusja. Cztery kompozycje Alexa (nazwijmy je mianem scenariuszy improwizacji!), blisko 74 minuty.

Kwartet od pierwszego dźwięku koncertu w Set Dalston bierze się kolektywnie do pracy – zadziorny klarnet, masywna trąbka i mocna sekcja rytmu, niestroniąca także od smyczka. Drobny szkic scenariuszowy (zwany przez Warda kompozycją) daje muzykom dużo swobody, od razu wyprowadza ich w otwartą formułę improwizacji. W kilka minut po dość ostrym otwarciu kwartet na moment schodzi w obszar ciszy, by po chwili znów skoczyć ku górze. Błyskotliwą, choć krótką ekspozycję solową proponuje klarnet, galopująca sekcja świetnie mu wtóruje. Gdy powraca trąbka, free jazz quartet stawia już wyłącznie mistrzowskie stemple. Kolejne spowolnienie ma miejsce w momencie, gdy swoje bystre expo proponuje trębaczka. Jej solo błyskawicznie przeradza się w indywidualny krok kontrabasu, traktowanego smyczkiem. Rezonans talerzy i pomruki dęciaków płynnie wprowadzają nas w drugą część pierwszego koncertu. Trąbka zaczyna śpiewać, kontrabas zaś zmysłowo jęczeć. Szczoteczki drummerskie i melodyjny klarnet budują slow motion flow, który potraktować możemy jako … prezentację tematu kompozycji. Muzycy mozolnie brną w kierunku mrocznej improwizacji - kontrabas ryje bruzdy w ziemi, klarnet smutnie zawodzi, trąbka prycha suchym powietrzem, a obrazu całości dopełnia deep drumming. Akcja nad wyraz kolektywnego free jazz quartet nabiera rumieńców. Nim do gry po raz pierwszy wejdzie gitara Warda, kontrabas zdąży jeszcze zaprezentować nam masywne pizzicato, oparte o werbel perkusji. Zmiana instrumentu przez Warda dość istotnie wpływa na gęstość strumienia narracji. Post-rock gitary rozgrzewa sekcję aż do momentu, gdy smyczek na kontrabasie rozpocznie jej delikatne studzenie. Powrót trąbki stanowi jednak asumpt, by znów podgrzać emocje. Gitara parska post-psychodelią. W momencie kolejnego stoppingu, piękny barokowy flow proponuje bowed double bass. W ułamku sekundy zdolny jest on wypuścić cały kwartet w kompulsywny, ognisty galop, płynący czterema strumieniami błyskotliwego impro, co dość sprawnie, ale i niespodziewanie szybko doprowadza nas do finału pierwszego koncertu.

Drugi koncert (Cafe Oto) początkowo budowany jest na barkach melodyjnego kontrabasu. Pozostałe instrumenty sprawiają wrażenie, jakby rysowały temat, ale już po chwili wszyscy uczestnicy spektaklu zdają się wbijać w indywidualne, improwizowane tory. Dynamika, tempo, bystry rytm – dramaturgiczne wrzenie i gotowość na każde rozwiązanie! Świetną zmianę daję trąbka, jazzem i funkiem zdobi zaś całość niebywale aktywna gitara. Kwartet zwinnie gasi narrację i płynnie przechodzi do drugiej części drugiego koncertu. Znów odrobina jazzu pojawia się na strunach gitary, sekcja łagodnie płynnie tuż pod nią, a ciepła trąbka dopełnia obrazu dramaturgicznego spowolnienia. Muzycy sprawiają wrażenie, jakby grali temat, ale smyczek jątrzy i sieje kreatywny ferment. Faza small chamber z akcentami call & responce, to jednak cisza przed burzą. Muzyków z letargu wyrywa Lisle i jego wyposzczona perkusja. Każdy z nich zaczyna dokładać swoje trzy grosze do bulgoczącej od pomysłów narracji. Piękny moment duetowy kontrabasu i trąbki! W okolicach 10 minuty formułuje się już pełny kwartet i zaczyna gra na całego – dancing & singing! Smyczek zdaje się ciągnąć narrację, która po niedługiej chwili przygasa i zostawia przestrzeń dla solowej ekspozycji perkusji. Gdy wybije 18 minuta tej części płyty, semicko brzmiący klarnet (wielki powrót!) zaprasza wszystkich do rubasznych podskoków. Trąbka wchodzi w klimat bez zmrużenia oka! Free jazz quartet rusza na finałowe łowy – każdy z muzyków proponuje solowe ekspozycje, ale dzieją się one symultanicznie, łączą w dialogi, śpiewają i pokrzykują na siebie. Na ostatniej prostej, to kontrabas zdaje się mieć najwięcej do powiedzenia. Jego bystre pizzicato zmysłowo gasi flow, a dźwięki poszczególnych instrumentów rozlewają się szerokim korytem. Tuż przed ostatnim dźwiękiem powraca jeszcze gitara – jej oniryczna, niemal ambientowa poświata gasi światło. Brawo!




Alex Ward  Frames (Relative Pitch Records, CD 2020)

Stowaway Studios, dwa dni lutego ubiegłego roku. Sześć kompozycji (precyzyjnie skonstruowanych dowodów na niebywałą erudycję muzyczną autora!) na solową gitarę elektryczną, 49 minut i kilka sekund.

Opowieść zaczyna gitara pełna rockowych emocji, ociekająca … południowo-amerykańskim bluesem! Zadziorna i niecierpliwa, pełna dynamiki i dzikiej frywolności. W drugiej części noga muzyka ląduje na hamulcu – brudne, tłuste brzmienie in slow motion. Post-rockowa narracja budowana krok po kroku, raz głośna, raz cicha, misternie zaplanowana budowla, w mniejszym stopniu improwizowana, ale niepozbawiona wewnętrznego ognia. Trzeci kompozycja odejmuje gitarze prądu, a dodaje open jazzowej lekkości. Gitara brzmi wręcz elektroakustycznie – część gryfu rzęzi rockiem, inna część szeleści jazzem. Po pewnym czasie obie frakcje wchodzą w bardziej energetyczną narrację - free fire guitar in impro rock & psycho! W kolejnej części owa gitarowa dychotomia trwa dalej. Narracja zdaje się mieć dużo przestrzeni i dramaturgicznego luzu – mnogość pomysłów i proponowanych rozwiązań podkreśla ów stan sprawy. Rock in! Post-rock out! Nieco przegadany fragment, który moglibyśmy określić, jako swobodne wariacje na temat Deep Purple In Rock. W drugiej części nagrania tempo nieco siada, muzyk decyduje się na skromne, ale wydatne preparacje. Post-rockowe niuanse zwinnie gaszą temat.

Piąta kompozycja, najdłuższa na płycie, rodzi się niemal w ciszy, pełna minimalistycznej zadumy i zwinnych repetycji. Po czasie muzyk oczywiście odnajduje prawdziwie rockową kipiel, którą jednak błyskotliwie kontrapunktuje palcówkami open jazzu. Dramaturgia rocka, ekspresja psychodelii i precyzja impro jazzu – tygiel wspaniałości! W połowie narracja znacząco zwalnia. Gitarowe pick-up’s modulują dźwięk, struny skowyczą, całość zaś szuka emocji, po drodze odnajdując melodię i cytaty z historii muzyki rockowej. W głowie Warda kołaczą nawet grepsy gitarowej klasyki, które prowadzają muzyka … na powrót do estetyki przypominającej najlepsze chwile życia Deep Purple! Ostra kipiel, tłumiona emocjami post-bluesa w niezwykle otwartej formule. Ostatnia, szósta improwizacja zdecydowanie stawia już na kojenie naszych emocji – niemal klasycznie brzmiąca gitara, prawie pozbawiona dopływu prądu. Semi-barokowa narracja, uroczy chill-out z dużą klasą prowadzi nas do ostatniego dźwięku.




Noonward  Noonward (Copepod, CD 2020)

Czas na zapowiadany duet – Alex Ward na gitarze elektrycznej i klarnecie oraz Sean Noonan na perkusji, instrumentach perkusyjnych i wokalu. Muzycy na okoliczność tego nagrania (październik ubiegłego roku, Resolution Way, Londyn) przygotowali dziewięć kompozycji (precyzyjnych scenariuszy ze ściśle określoną przestrzenią na improwizowane szaleństwa!), w tym cztery autorstwa Warda, które łącznie trwają 58 i pół minuty.

Płyta zaczyna się prawdziwym trzęsieniem ziemi, a potem jest jeszcze lepiej! Rockowy dryl, masywny strumień gitary, która brzmi, jakby jednocześnie była także basówką, głośny, progresywny drumming tworzą wrzący tygiel emocji i pozytywnego hałasu. Drugi utwór dla odmiany, tudzież kontrastu (często stosowany na całej płycie zabieg dramaturgiczny!), zaczyna delikatny klarnet i niemal jazzowa synkopa perkusji. Taneczne, frywolne intro dość szybko przeradza się w hard rockową kipiel, po drodze hacząc o slide’ową gitarę i surfingową wokalizę. Emocje kipią do tego stopnia, iż Ward wydaje się grać jednocześnie na obu swoich instrumentach. Prawdziwy chaos kreatywności! Rockowe riffy i psychodeliczny wokal! Trzeci utwór nieco wyhamowuje rozszalałą narrację – klimat nowojorskiego No Wave sprzed czterech dekad rozpoczyna swoje panowanie. Narracja skacze z samego dołu od równie efektownej góry – od delikatnych fraz, po gitarowe przestery. Dużo brawury i posmak psychodelii ala Television. Na koniec utworu coś na kształt powykręcanego, nowofalowego bluesa.

Czwarty utwór, a na wejściu znów taneczny klarnet i delikatny drumming. Gitara podłącza się po wielu sekundach, perkusja nie przestaje być jednak lekka – taki kalifornijski surf rock dla małych i niebogobojnych! Połamane rytmy, krwiste riffy, ale i ciekawe zejście w ciszę bogatych perkusjonalii. Jest i namiętny głos Seana, skomentowany powracającym klarnetem. Piąty utwór od startu stawia na moc hc/punkowej ekspresji, by po paru przebieżkach, zejść w … taniec klarnetu i talerzy perkusyjnych. Gdy gitara powraca, całość zaczyna znów smakować No Wave, a nawet rytmicznie pokiereszowanym The Minutemen. Potem już tylko krótka faza … ciężkiego rocka i surfowy oddech. Szósta kompozycja ponownie sięga po dramaturgiczny kontrast – semicki flow klarnetu i zmysłowy deep drumming. Ward bystrze i z nie bywałą klasą wchodzi w fazę bardzo swobodnej improwizacji, po czym całość nabiera wręcz free jazzowego wigoru.

Siódmą historię zaczyna gitara, która brzmi niczym naelektryzowana bałałajka, wspierana bystrymi stemplami perkusji. Narracja nabiera ostrości, znów smakuje dobrym, starym No Wave. Zamiast kipieli dostajemy jednak kilka fraz … uspokajającego klarnetu, który wchodzi na poziom kongenialnej, swobodnej ekspozycji. Brawo! Gitara, co prawda szybko powraca, ale klarnet … nie milknie. Krok w kierunku zadumanego rocka, który gaśnie tylko dobrymi emocjami. Ósma piosenka! Taneczny, frywolny klarnet – znamy ten wątek! Gitara powraca chwiejnym krokiem, ma usta pełne rozwichrzonego rocka. Całość brzmi, niczym wczesne Talking Heads! Zwinne, szykownie skrojone tańce-połamańce! Ward także na gitarze ma swoje eksplozywne solo, moc jest z nim do tego stopnia, iż mamy wrażenie, że grają dwie gitary! Powraca klarnet, tonie w miłosnych zalotach i znów stawia nas pod dramaturgiczną ścianą. Gitara nie daje za wygraną i wraz z psychodelicznym wokalem kończy tę szaleńczą podróż. Czas na definitywny finał Noonwarda! Łagodna gitara, talerze i szczoteczki, ballada na strapionych krętą drogą. Ale tu nie będzie ciszy! Post-rockowy ogień rozpala się w mgnieniu oka. Połamane rytmy, strzeliste, ostre frazy. Jest skok ku surfowaniu, jest atak szalonej gitary. Rock in! Finał na raz stawia nas przed znakiem zapytania. Play it again?


The whole thing you want is here: https://alexward.bandcamp.com/


poniedziałek, 13 kwietnia 2020

Tom Malmendier & Emilie Škrijelj and their Les Marquises!


W ramach zakrojonej na szeroką skalę eksploracji kolejnych etapów łamania akustycznych barier we współczesnej muzyce improwizowanej, z jaką mamy do czynienia w Barcelonie (patrz: post poprzedni, czekaj na post następny), proponujemy chwilę artystycznego wytchnienia przy akordeonie i perkusji! Jednakże, iż uwagi na fakt, iż oba skromne instrumenty akustyczne podłączone zostaną pod zwoje kabli i dodatkowo wspierane będę urządzeniami, które pozwalają na permanentny proces dekonstrukcji żywego dźwięku, a także samplowanie, czeka nas raczej przygoda z improwizowaną muzyką … post-techno!

Pani zwie się Emilie Škrijelj, Pan zaś Tom Malmendier. Ten drugi odpowiada za brzmienie perkusji i tzw. obiektów, zaś cała szalona reszta dźwięków, to dzieło tej pierwszej. Płytę formacji Les Marquises (bo tak ta para nazwała się przy okazji debiutu fonograficznego w roku ubiegłym) dostarcza na tegorocznej płycie CD label Eux Saem. Całość składa się z trzech improwizacji, a trwa 39 minut i kilkadziesiąt sekund.




Bystry drumming, z ekspozycją stopy na bębnie basowym, zanurzony w onirycznej poświacie syntetyki i pasma wielobarwnej, elektronicznej post-akustyki, oto dźwiękowy obraz otwarcia Les Marquises. Całość narracja ma wymiar nade wszystko perkusyjny – syntetyka z zębem, akustyka z posmakiem post-rockowej brawury. Emilie sprawia wrażenie, jakby prowadziła permanentny live proccesing dźwięków generowanych przez Toma, jakkolwiek domyślamy się, iż nie jest to główny zakres jej obowiązków scenicznych. Opowieść będąca dobrym przykładem, iż elektronika i akustyka mogą śmiało współtworzyć całkiem udany marsz równości. Ta pierwsza wydaje się być niezwykle kreatywna – raz repetuje, innym razem skrzeczy, a samplowane głosy ludzkie dodają całości zagadkowej poświaty. Ta druga dba o dynamikę, jest niebywale plastyczna, trzyma jądro narracji na właściwym miejscu. W okolicach trzynastej minuty drummer najpierw milknie na kilka sekund, a potem rozpoczyna proces preparowania własnych dźwięków. Narracja toczy się nieco wolniej, pełno w niej pisków, szumów i bliżej niezidentyfikowanych fonii. Powrót do dynamicznej narracji znów kieruje improwizację w wymiar perkusyjny, mocno podładowany elektroniką. Recenzent nie może nie podzielić się swoim muzycznym skojarzeniem: bystre, zwinne post-techno spod znaku Mouse On Mars!

Druga improwizacja zaczyna się … żywym dźwiękiem akordeonu (a jednak!). Zaraz podłącza się do niego równie akustyczny drumming. Elektroniczne dekonstrukcje czają się jednak w zakamarku sceny i czekają na swój czas. Po niedługim czasie elektronika, z dużym rozmachem, rozpoczyna budowanie swojej opowieści, w tle zaś perkusja czyni to o wiele spokojniej, sprawiając, iż całość staje się ciekawym dysonansem. Po chwili elektronika płynie jednak w zadumie, a to perkusja zdaje się nakręcać spiralę narracji. Na powrót akustycznego brzmienia akordeonu musimy poczekać do dziewiątej minuty opowieści. Wracają także głosowe sample i aktywny drumming. Na to wszystko nakłada się matowa poświata elektroniki. Wszyscy i wszystko rusza do tańca! Samo wybrzmiewanie odbywa się jednak bardzo filigranowymi dźwiękami.

Ostatnia, najkrótsza improwizacja, buduje się w nieco wolniejszym tempie. Tom szlifuje krawędzie i talerze swojego drummerskiego zestawu, Emilie podaje meta rytm z akordeonu, samplowane głosy zaś lepią całość w opowieść, która smakuje dalekowschodnią post-muzyką Muslimgauze’a! Na finał płyty powraca czysty, akustyczny dźwięk akordeonu. Śpiewa przy akompaniamencie circle drumming. Syntetyczna poświata dodaje całości niebywałej urody. Znów elektronika i akustyka kreują artystyczny marsz równości, choć w dalece innej estetyce, niż miało to miejsce w pierwszej części. Ostatnia prosta - znów proces wybrzmiewania zdaje się być wyjątkowo pieczołowicie skonstruowany.



czwartek, 9 kwietnia 2020

Scintillator, General Ludd & Bi Cong! Three Barcelona’ Duets with Vasco Trilla!


Heroiczny czas życia i czas śmierci, jakiego doświadczamy w roku 2020, jeśli cokolwiek stymuluje w sensie pozytywnym, to jest z nim z pewnością kreatywność i edytorska aktywność muzyków improwizujących. Gdy podstawowe źródło ich dochodów, czyli koncerty, tymczasowo wygasło, działalność edytorska (zwłaszcza ta bandcampowa) zdaje się być niezwykle ważnym elementem rzeczywistości.

Nasza ukochana Barcelona nie jest tu wyjątkiem, baa, być może jest prawdziwym rodzynkiem. Nowe płyty rodzą się tam jak z rogu obfitości. W ciągu ostatnich kilku tygodni do odtwarzaczy redakcji trafiło mnóstwo płyt ze stolicy Katalonii. Skrzętnie wszystkie je słuchamy, tradycyjnie popadamy w zachwyt, a potem sięgamy po pióro, by Czytelnikom Trybuny przybliżyć ich zawartość i zachęcić do stosownych zakupów.

Na pierwszy rzut trzy duety, a w każdym z nich nasz ulubiony impro percussion-drummer Vasco Trilla! Jak zwykle w przypadku tego artysty, muzyka najwyższych lotów i co typowe, a niezmiernie ciekawe – każde z tych płyt mają się do siebie, jak niebo i ziemia!




Tom Chant & Vasco Trilla  Scintillator (Vasco’ bandcamp, DL 2020)

Tom Chant – saksofon tenorowy i sopranowy, Vasco Trilla – perkusja, instrumenty perkusyjne; koncert w klubie Robadors 23, Barcelona, październik 2018r.

Przygodę z nowościami duetowymi, właśnie wydanymi w Barcelonie, zaczynamy od spotkania Trilli z brytyjskim saksofonistą Tomem Chantem (od wielu lat rezydentem Barcelony), być może jednym z bardziej niedocenionych muzyków swobodnej improwizacji w tej części świata. Akurat na tych łamach omówiliśmy być może wszystkie jego dokonania, jakkolwiek trzeba zaznaczyć, iż nie było ich zbyt wiele w blisko 25-letnim, aktywnym życiu zawodowym muzyka. Z katalońskim drummerem muzykował miliony razy, nagrali razem trochę płyt, aczkolwiek w wersji duetowej spotykamy ich na oficjalnym wydawnictwie po raz pierwszy.

Scintillator, to bezwzględnie swobodna improwizacja, która nie ma w sobie barier stylistycznych, czy estetycznych, stosuje wszelkie dostępne światu rozszerzone techniki gry na saksofonie, perkusji i masie przedmiotów, które wydają dźwięki, czasami … same z siebie. Trzy kilkunastominutowe fragmenty łączą się w prawdziwy poemat preparowanych dźwieków, sonorystycznych wycieczek Chanta w nieznane i perkusjonalnych cudów, jakie znanym z wielu dokonań Trilli. Sprawdźmy, co dokładnie działo się pewnego wieczoru w klubie Robadors 23, w trakcie koncertu, który trwał blisko trzy kwadranse.

Koncert zaczyna się w mroku powolnie budowanej ekspozycji szumiącej i świszczącej tuby saksofonu tenorowego i drżącego ambientu percussion. Preparacje, rezonans, spokój niepokoju – dronowa estetyka improwizacji, która pozwala wszakże na wszelkie brzmieniowe fanaberie. W połowie szóstej minuty wszystko na małej scenie klubowej zdaje się ze sobą rezonować. Saksofon Toma brzmi, niczym ustrzelony jastrząb w locie pikującym. Ale jego celem niespodziewanie okazuje się cisza. Vasco uruchamia swoją armię elektrycznych robaczków, która tańczą na werblu. Po chwili pazury muzyków nabierają ostrości, do walki ruszają także wibratory. Moment delikatnego spowolnienia staje się okazją do uruchomienia drugiego traku na płycie. Scenę opanowuje cisza, szumy, prychy dysz i oddechy suchych perkusjonalii (drummer prawdopodobnie dmucha w plastikową rurkę, której drugi koniec opiera na glazurze werbla). Saksofon zaczyna wysoki taniec godowy, rezonuje metalem perkusji, a wszystko zaczyna krzyczeć niczym stado wygłodniałych kojotów. Muzycy budują flow improwizacji z drobiazgów, ale w dość szybkim czasie zdolni są do, pierwszej tego wieczoru, bardziej dynamicznej ekspozycji. Napotykamy także na krótką fazę zgrzytów i szorowania obłych krawędzi, która wydaje się być otwarciem do prawdziwie free jazzowej erupcji. Ta ostatnia gaśnie w połowie dziesiątej minuty. Cisza tuby, dzwonki, gongi i małe talerzyki – Trilla’ ceremony! Po paru chwilach czas na solową ekspozycję saksofonu, potem powrót perkusji i wejście muzyków w stan wyjątkowo stylowej imitacji – oto moment, w którym nie mamy zielonego pojęcia, kto odpowiada za dany dźwięk. Niewykluczone, że Vasco sięgnął po smyczek.

Dysonans poznawczy płynnie wprowadza nas do ostatniej części koncertu. Perkusjonalia szumią, niczym fale spokojnego oceanu, dysze plumkają – zabawa w molekularne gierki czyni ów fragment wyjątkowo zmysłowym. Talerzyki zaczynają kolejny taniec na werblu, saksofon sopranowy (od pewnego czasu jest już w dłoniach muzyka) kręci się wokół własnej osi, jak ptak w trakcie miłosnych zalotów. Narracja narasta niczym wiosenny deszcz na blaszanym parapecie. Pojawia się metronom, saksofon ciężko oddycha, wszystko zdaje się stukać na poły rytmicznie. W połowie siódmej minuty Vasco daje znać, iż czas rozpocząć bardziej dynamiczną opowieść. Saksofon kipi stężonym powietrzem (niewykluczone, iż Chant dmie w nogawkę spodni!), perkusjonalia błyszczą wszystkimi dostępnymi kolorami. W jedenastej minucie improwizacja stopuje – głuchy drumming na tomach i wysoki skowyt saksofonu. Narracja gaśnie krwistym rezonansem. What a game!




General Ludd  Snow Crash (Discordian Records, DL 2020)

El Pricto – saksofon altowy (modyfikowany elektronicznie, także używany jako urządzenie zwrotne), programowanie i aktywacja syntezatora algorytmicznego (w utworze System Daemon), Vasco Trilla – perkusja. Nagranie ze stycznia br., Golden Apple Studio.

Pod tajemniczą nazwą formacji kryją się muzycy, których świetnie znamy, wyposażeni w saksofon i perkusję. Jeśli już wyobraziliście sobie muzykę, jaka zawarta została na płycie Snow Crash, to bądźcie pewni jedynie tego, że nic … nie wiecie. Pricto i Trilla zapraszają nas bowiem na wycieczkę do krainy … ciężkiego, improwizowanego rocka. Zwinny saksofon podłączony pod urządzenia elektronicznie, pewnie także pod gitarowe przetworniki, brzmi tu bowiem niebywale – krwawi zarówno czerstwą post-elektroniką, jak i masą metalowego, rockowego hałasu. Adekwatnie do sytuacji scenicznej zachowuje się także Trilla. Stawia na rasowe, post-metalowe bębnienie, ma niebagatelną moc sprawczą i zdolny jest do każdego szaleństwa. Płyta składa się z dziesięciu części, trwa 41 minut z sekundami. Zapraszamy na muzyczny horror! Oto przykład, jak improwizowana scena Barcelony przekracza kolejne granice.

Pierwszy dźwięk jest udziałem saksofonu, który brzmi niczym sprzęgająca się, pełna siarczystości gitara elektryczna. Stworzona w ułamku sekundy ściana harsh elektroniki początkowo wręcz zagłusza wysiłki perkusyjne Trilli. Słyszymy świst maszyn parowych, skowyt stacji przesyłowych i wyłaniający się z tego post-industrialnego tygla circle drumming o silnie rockowym posmaku. Gdy muzycy na moment zwolniają, zaczynają metalicznie rezonować. Druga opowieść przypomina masywny, rockowy walec, złożony z doom metalowego bębnienia i pasm zmutowanego saksofonu, raz niskich, raz wysokich. Power post-jazz-rock trio na granicy kompulsywnego noise! Trzecia historia nieco spuszcza z tonu – na początku drobne, filigranowe wymiany ognia. Dysze saksofonu strzelają i skrzeczą, szukają perkusjonalnego posmaku, wsparcie Trilli wprowadza nowe porcje mocy, choć same akcje muzyka wydają się być nieco bardziej wysublimowane, skupione na improwizacji. Rockowy temperament w połączeniu z eksperymentalnym brzmieniem musi tu budzić respekt. Czwarta część, to już po prostu bezceremonialne uderzenie młota pneumatycznego – post-gitarowy harsh i masywny metalowy zgiełk perkusji. Kolejna opowieść znów zdaje się na moment zdejmować nogę z pedału gazu. Wszystko wydaje się szumieć i skwierczeć, saksofon rzęzi, schowany za zasłoną przesterów, ale po raz pierwszy udaje się nam usłyszeć, iż w grze naprawdę uczestniczy instrument dęty!

Szósta opowieść, to prawdziwe doom metal impro! Krzyk wielokrotnie zmutowanego saksofonu, masywne, rytmiczne uderzenia ściany dźwięku, zbudowanej głównie z perkusji. Epicki, choć dość krótki odcinek tego muzycznego szaleństwa. Siódma opowieść i mgławica rezonansu - dysze stawiają kroki na samym dnie, głucho dudnią, obok tętni cisza szumiącego prądu wysokich mocy, który czeka na wejście do akcji. Talerze, półkrzyk, ćwierć noise, masy świszczącego, metalicznego powietrza, które osiągnęło maksymalny poziom toksyczności. Powolna, bardzo brudna ballada, tylko dla wyjątkowo pokrzywdzonych przez los. Dynamiczny circle drumming bez słowa otwiera odcinek ósmy – saksofon skwierczy elektroniką, niczym gitara w stanie post psychodelicznej depresji. Hałas będzie już z nami do samego końca! Czas bowiem na kluczowy, najdłuższy utwór. Saksofonowa gitara parska post-black-metalem, rozchełstany drumming wzmaga napięcie. Wszystko zdaje się rozmywać w kontekście nalotu syntezatorowych fonii, które tworzą gęste, dark ambientowe tło. Brawura, artystyczna bezczelność, apokaliptyczny wręcz konglomerat dźwięków. Niczym walka dobra ze złem – syntezatory atakują, sax-guitar with drums wiją się w konwulsjach. Moc kipi, choć z drugiej strony całość narracji wydaje się podejrzanie ulotna. Epic drama! Ostatnia pieśń tylko odrobinę koi nasze zszargane receptory słuchu. Szum, warkot, perkusja i sucha gitara saksofonu. Post-rock, post space-rock, post everything! Krzyk syntetyki, skowyt akustyki. Boleśnie piękny finał płyty, która niechybnie zostanie z nami aż do samego końca. Jej lub nas.




Bi Cong  Bi Cong (Bi Cong’ bandcamp, DL 2020)

Àlex Reviriego - kontrabas, Vasco Trilla – instrumenty perkusyjne; nagrane latem 2018, Golden Apple Studios.

Jeśli w dzisiejszej epistole wskazujemy, iż improwizowana scena Barcelony nieustannie przekracza granice, wyznacza nowy wymiar tzw. technik rozszerzonych, to formacja Bi Cong zdaje się robić kolejny gigantyczny krok w tej materii. Dźwięki, jakie nam proponują Reviriego i Trilla, to już nie techniki rozszerzone, a raczej techniki globalnej dewastacji instrumentów akustycznych. Aż trudno pojąć, iż to, co słyszymy jest efektem pracy fizycznej muzyków przy wykorzystaniu wyłącznie bezprądowych urządzeń (oczywiście perkusista używa małych przedmiotów, które w stan wibracji wprowadzają baterie). Debiutancka płyta Bi Cong, to dwa różne światy. Najpierw przez 22 minuty zostajemy wplątani w spektakularnych rozmiarów dron, potem przez kolejne 12 minut odbywa się rytualny ceremoniał pogrzebowy, szczególnie dla tych, którzy w trakcie pierwszego utworu dokonali swojego żywota. Zaznaczmy wszakże od razu – 34 minuty z Bi Cong, to być może najlepsza rzecz, jaka przydarzyła się nam w ostatnim czasie, niezależnie od poziomu intensywności pandemii w wymiarze lokalnym.

Dron dużej mocy, wysoko zawieszony, prawdopodobnie budowany aparatem perkusjonalnym, drży, pulsuje, choć głównie stoi w miejscu i miażdży nasze receptory słuchu. Po mniej więcej minucie do gry wchodzi kontrabasowy smyczek, wysoko posadowiony na gryfie, po czym zaczyna jęczeć, skomleć i systematycznie schodzić w niższe rejestry. Przykład zaprogramowanej improwizacji, która dla mniej tolerancyjnych fonicznie może okazać się sporym wyzwaniem. Narracja toczy się jak walec, zostaje poddawana niemal niesłyszalnym modyfikacjom, przypominając nade wszystko metafizyczny krzyk rozpaczy. Po upływie czterech minut Alex płynie już na tyle nisko, iż zaczyna zrywać płaty podłogi. Po kolejnych dwóch minutach Vasco włącza swoją armię wibrujących przedmiotów. Dzięki temu nasze uszy są już atakowane przez dwa masywne drony. Dźwięki są wszakże na tyle selektywne, iż słyszymy nawet drżenie samego smyczka. Egzystencjalne pytanie recenzenta – czy muzyka akustyczna może brzmieć jeszcze groźniej? Sprężarka gęstego powietrza, szwadron zepsutych klimatyzatorów, prawdziwa pandemia nadakustyki! W okolicach piętnastej minuty świder narracji zdaje się dobijać do samego środka ziemi, dźwięki jakby rozwarstwiały się, ale całość absolutnie nie traci na intensywności. Alex ryje bruzdy na gryfie kontrabasu, krew płynie po smyczku szerokim strumieniem. Przed finałowym wybrzmieniem muzyk robi jeszcze krok ku górze – skowyt, ból i drżenie, cały literacki dorobek egzystencjalistów staje nam przed oczyma. Dwudziestodwuminutowa śmierć dobiega końca. Alex dociska smyczek do gryfu, po czym wypuszcza go z upoconych dłoni.

Ceremonia uderzenia w gryf basu i samotny talerz, cisza wybrzmiewania. Dramaturgiczne zaprzeczenie dronowej formuły części pierwszej. Minimalistyczny, repetytywny marsz w majestacie niespełnienia. Alex sprawia wrażenie, jakby uderzał w kontrabas na dwa sposoby, jeden wyższy, drugi niższy. Rytualny meta drumming zdaje się trwać w nieskończoność. Jednakże tuż przed upływem jedenastej minuty, prawdopodobnie za sprawą Vasco, z lewej flanki nadciągać zaczyna post-elektroniczny dron, jakby repryza pierwszej części tej niesamowitej płyty, cudowna koda, która spina całość. Wszyscy mamy nadzieję, że naszym udziałem stanie się przynajmniej czyściec.


wtorek, 7 kwietnia 2020

Gerry Hemingway! A Couple for Eternal Happiness!


W pewnym doskonałym, współczesnym włoskim filmie, główny bohater, artysta, kończy właśnie 65 lat i mówi: W moim wieku nie mam już czasu na robienie rzeczy, które nie sprawiają mi przyjemności!

Amerykański drummer, Gerry Hemingway, mistrz wielu fantastycznych sytuacji jazzowych i improwizowanych, wieloletni współpracownik Anthony'ego Braxtona, w tym roku także skończył owe zacne 65 lat. Dzięki krajowemu wydawcy - Fundacji Słuchaj! - możemy delektować się dwoma nowymi wydawnictwa z udziałem zacnego jubilata. Najpierw duet, potem trio! Zapraszamy do czytania i słuchania!




Composition O by Vincent Glanzmann/ Gerry Hemingway *)

Legenda światowej, jazzowej i improwizowanej perkusji, Amerykanin Jerry Hemingway w parze ze szwajcarskim młodziakiem Vincentem Glanzmannem, w kompozycji O na dwa zestawy instrumentów perkusyjnych, składającej się z sześciu części (pozostającej wszakże nieprzerwanym strumieniem dźwięków), a trwającej 36 minut i 33 sekundy. Vincent używał będzie talerzy, bębna, perkusjonalii i kontrolowanej amplifikacji, Gerry zaś – talerzy, perkusjonalii, harmoniki i głosu, a także kontrolowanej amplifikacji. Nagranie pochodzi z roku 2017. Zaglądamy do środka w celu poszukiwania intrygujących dźwięków i znamion improwizacji. Uprzedźmy przebieg wydarzeń – znajdziemy jedno i drugie!

Spektakl dźwiękowy otwierają rezonujące talerze (a jakże!), a także inne przedmioty płaskie, które nie pozostają obojętne na ów proceder. Jeden z muzyków podaje też rytm, który kreśli oś dramaturgii początku nagrania. Gong, który drży nieco wolniej i szemrząca elektroakustycznie amplifikacja, to kolejne elementy składowe układanki zwanej O. Dźwięki płyną do nas swobodnie, ale z pewnością wedle precyzyjnie zaplanowanego scenariusza (grafika wewnątrz okładki płyty dla niektórych może okazać się pomocna – jako żywo, przypomina twórcze bazgroły Anthony Braxtona, co nie dziwi, gdy weźmie się pod lupę artystyczny życiorys Hemingwaya). Finał części pierwszej jest bardzo efektowny akustycznie, niepozbawiony elementów polirytmii.

Fajerwerki na suchych talerzach, które zwinnie introdukują część drugą, równie błyskotliwie gasną, by dać początek pulsującej ciszy, rezonującej metalicznie. Muzycy preparują dźwięki, konsekwentnie budują narrację, stawiają na działania zaplanowane i pewną powtarzalność zjawisk (rytm!), na sekwencję fonii na poły elektroakustycznych (amplifikatory nie zasypiają!). Kolejne dwa fragmenty rozwijają koncepcje preparowania i meta rytmicznego drummingu, choć akt czwarty trwa ledwie minutę i toczy się niemal wyłącznie na glazurze talerzy.

Część piąta, najdłuższa, stawia na elektroakustykę już pełną gębą! Amplifikatory szumią, przestrzeń drży, śpiewa i pomrukuje (to tu pojawia się harmonijka i głos Hemingwaya). Narracja niepozbawiona pustych przebiegów toczy się jednak intrygująco, a samych dźwięków jakby przybywało. Talerze zarówno rezonują, jak i stanowią bazę na dynamizującego całość drummingu. Finał odcinka pęcznieje od zdarzeń, niepozbawionych nawet aury perkusjonalnego dark ambientu. Ostatnia część kompozycji O stawia na krótsze frazy, a nawet pojedyncze dźwięki. Wszystko w tym miejscu spektaklu zdaje się drżeć, rezonować ze sobą i budować zmyślny, elektroakustyczny post-ambient. Ostatnia prosta nie może nie należeć jednak do samotnych, czystych akustycznie talerzy.




Concertgebouw Brugge 2014 by Graewe/ Reijseger/ Hemingway **)

Pianista Georg Graewe, wiolonczelista Ernst Reijseger i perkusista Gerry Hemingway znani są na światowej scenie muzyki jazzowej i improwizowanej od lat, ale być może niewielu z nas pamięta, iż jako trio debiutowali 30 lat temu. Na tę okoliczność Fundacja Słuchaj! proponuje nam ich koncert, zarejestrowany na … 25 lecie tria, albowiem nagranie Concertgebouw Brugge 2014, zgodnie ze swą nazwą, powstało pięć lat temu. Płyta w formacie CD jest dostępna od listopada ubiegłego roku.

Wprowadzenie w atmosferę koncertu odbywa się nad wyraz spokojnie. Łagodne, klasycyzujące piano, wysoki smyczek na strunach delikatnej wiolonczeli, wreszcie wytłumiony drumming – swobodne chamber z post-jazzowymi korzeniami. Jeśli coś te trio wyróżnia na tle innych tego typu składów trzyosobowych, to jest nim z jednej strony, użycie wiolonczeli (miast narzucającego się jazzowymi schematami kontrabasu), z drugiej zaś istotny fakt, iż Hemingway dość swobodnie i autorytarnie, co pewien czas, przesiada się z perkusji na marimbę. Tak właśnie dzieje się już po czterech minutach koncertu. Najpierw muzyk włącza się w dynamiczną ekspozycję, potem zdaje się być prowodyrem pierwszego spowolnienia. Narracja toczy się bardzo kolektywnie, w świetnej akustyce sali koncertowej, bez freejazzowych szarż pianisty (!), raczej w kameralnym skupieniu i precyzji, nawet w sytuacjach dynamicznych. Po ósmej minucie perkusja powraca i kreuje bardziej jazzowy odcinek narracji. Jeśli którykolwiek z instrumentów wydaje się mieć minimalną przewagę dramaturgiczną w procesie improwizacji tria, to jest nim wiolonczela. Raz gna zwinnym pizzicato, innym razem, dzięki smyczkowi, wprowadza niemal barokowy ład i porządek. Nie stroni także od krótkich, ale bardzo efektownych ekspozycji solowych. Taka sytuacja ma miejsce choćby po trzynastej minucie spektaklu. Po kolejnym powrocie marimby, aura dźwiękowa nabiera mroku, choć nie traci wewnętrznej dynamiki. Na finał pierwszej części sytuacja dramaturgiczna jawi się w sposób następujący - dynamiczna perkusja, która nie dość, że trzyma rytm narracji, to jeszcze bystrze preparuje swoje dźwięki, piano zaś systematycznie dokłada do ognia. Wulkan nagromadzonej w międzyczasie ekspresji, miast jednak eksplodować, przygasa w efekcie działań smyczka na wiolonczeli i prawdopodobnie także na którymś z elementów zestawu perkusyjnego, również traktowanego fragmentem silnie naciągniętego końskiego włosia.

Drugi fragment koncertu otwiera frywolna wiolonczela, który brzmi jak … gitara. Piano wchodzi po chwili marszowym krokiem, perkusja zaś wielobarwnym półrytmem, czyniąc całą introdukcję nieco klasycystyczną. Po pięciu minutach śmiały krok w kierunku open jazzu, dyktowany przez perkusję. Cello początkowo jest „na tak”, potem zmienia jednak zdanie i zaczyna jątrzyć wilgotnym smyczkiem, stanowić prawa i obowiązki, charakterystyczne dla zmysłowego post-chamber. Po chwili powraca marimba i wkleja się w barokowy flow wiolonczeli. Szczególnie piękny wydaje się fragment po dziesiątej minucie – piano gra abstrakcyjne frazy, a mały strunowiec buduje nisko zawieszony dron. Po chwili zostaje sam na scenie, ze strunami wysuszonymi na wiór. Powrót pozostałych instrumentów zwiastuje wzrost emocji - zwinne i nerwowe free improv. Pod koniec utworu – cello brzmi jak stukot końskich kopyt, piano frazuje post-jazzem, a perkusja wrze. Zejście w mrok ciszy, to oczywiście zadanie dla Reijsegera.

Ostatni fragment koncertu, definitywnie najkrótszy, zaczyna się w estetyce minimal – pojedyncze uderzenia w talerz, dźwięki wydawane otworem gębowym przez jednego z muzyków, rwane struny – skromne, ale stylowe call & responce! Piano wkracza do gry dopiero po 90 sekundach, znów pełne jest abstrakcyjnych dźwięków, które wzmagają efekty preparacji wiolonczeli i perkusji. Narracja nabiera zadziorności, dramaturgicznych kantów i dobrej dynamiki. Wiolonczelista zdaje się grać jednocześnie techniką pizzicato i arco, a po chwili jego instrument znów brzmi, jak gitara. Nim muzycy osiągną finałową ciszę, będą jeszcze kilkukrotnie zmieniać tempo i poziom scenicznych emocji. Sporo weźmie na siebie pianista, nie zabraknie marimby i smyczków, które ostatecznie zgaszą płomień narracji.


*) recenzja powstała na potrzeby jazzarium.pl i tamże została opublikowana
**) recenzja powstała na potrzeby jazzarium.pl i tamże ... zostanie niebawem opublikowana