wtorek, 30 maja 2023

The Relative Pitch’ late winter outfit: Brandon Lopez! Kasten-Krause & Pavone! Ensemble Dedalus! Bogacz & Aires!


Amerykański label Relative Pitch nie zwalnia szalonego tempa edytorskiego. Od czasu naszego poprzedniego spotkania z jego nowościami minęło już kilka tygodni, zatem najwyższy czas zajrzeć na wydawniczy bandcamp, wprost do nowych płyt, których nazbierało się już … dziesięć!

Recenzencki wysiłek podzielimy tym razem na kilka etapów, a dziś przyjrzymy się czterem albumom, które światło dzienne ujrzały pod koniec zimy (tudzież na skraju wiosny) roku bieżącego. Jak zwykle w przypadku tego wydawnictwa czeka nas moc wrażeń, duży rozstrzał stylistyczny i kilka głośnych nazwisk do wyszczebiotania. W ujęciu tematycznym – free jazzowe trio, kameralny duet strunowy, elektroakustyczny spektakl w rozbudowanym składzie z istotną rolą elektroniki i post-produkcji, wreszcie urugwajski duet ze skraju free jazzu i kameralistyki. 



 

Brandon Lopez Trio Matanzas

Czas i miejsce akcji nieznane (prawdopodobnie nowojorska Roullette): Brandon Lopez – kontrabas, Steve Baczkowski – saksofony oraz Gerald Cleaver – instrumenty perkusyjne. Dwie improwizacje, 41 minut z sekundami.

Trzy zacne, nowojorskie persony otwartego jazzu w koncertowej odsłonie, w soczystym, choć silnie zabrudzonym strumieniu swobodnej wymiany myśli, improwizacji, która wieloma charakterystykami zdaje się przypominać loftowe nagrania z Wielkiego Jabłka, jakie urozmaicały scenę free jazzową ładnych kilka dekad temu. Czujemy to swąd przepalonej instalacji elektrycznej, zapach zbutwiałego dachu, no i dramaturgiczną swobodę, która pozwala artystom grać, co chcą, czasami zapuszczać się w bezmiar niekończącego się jam session, rodzaju otwartej próby zagubionej w oparach dymu papierosowego. Początek i koniec koncertu, to miód dla fanów kontrabasowego groove, zabrudzonego, preparowanego tembru saksofonu i bystrych perkusjonalii, które udanie zdobią teren. Środkowa część koncertu obniża poziom, sprowadza się do wspomnianej przed momentem otwartej próby, gdy muzykom przychodzą do głowy niestworzone ilości pomysłów - każde z nich inicjują, niektóre porzucając w pół słowa.

Pierwsza odsłona koncertu trwa tu kilkanaście minut, a buduje ją tłuste, kontrabasowe pizzicato, intrygująco charcząca tuba saksofonu i rytmiczne perkusjonalia. Po krótkiej sekwencji bez saksofonu, narracja zwalnia, a strugę emocji zapewnia kontrabasowy smyczek. Zwinna, nieprzegadana narracja zwieńczona zostaje rozśpiewanym pochodem saksofonowych fraz, podskoków smyczka i dudniącego werbla. Druga improwizacja trwa prawie dwa kwadranse. Rozpoczyna ja perkusyjne intro, pracuje ostry smyczek, a w tubie saksofonu dzieją się przeróżne rzeczy. Muzycy mają tu czas na frazy preparowane, pomysły rzucane ad hoc i kilka definitywnie niedokończonych wątków, narracyjnych mielizn. Ostatnie kilka minut koncertu wiele wszakże rekompensuje. Kontrabas buduje wówczas rytm energicznym smyczkiem, a dęciak deklamuje melodię umiarkowanie czystym tembrem, wsparty na koherentnym drummingu.




Tristan Kasten-Krause & Jessica Pavone Images of One

Greenpoint Recording Collective, Brooklyn, Nowy Jork, wrzesień 2022: Tristan Kasten-Krause – kontrabas oraz Jessica Pavone – altówka. Cztery utwory, 37 minut.

Kolejna nowość RP, to improwizacja wyjątkowo precyzyjnie zaplanowana. Kameralna, niepokojąca, chwilami nerwowa, dwuosobowa symfonia trwogi, ale rozpisana na role i trzymająca się scenariusza od pierwszej do ostatniej sekundy. W końcowym, najdłuższym utworze – być może aż nazbyt dobitnie. Bliżej nam nieznany kontrabasista i altowiolinistka, która z Anthony Braxtonem nagrała kilka tysięcy płyt. Warto w tym nagraniu nie przeoczyć choćby jednego dźwięku.

Pierwsza opowieść z miejsca buduje nastrój trwogi, boleściwego suspensu. Dwa smyczki frazują tu stosunkowo wysoko, całość przypomina muzykę dawna graną w czasach baroku, przefiltrowaną przez traumy współczesności. W drugiej odsłonie oba instrumenty nabierają odrobinę siarczystego brzmienia, kontrabas płynie wyraźnie pod altówką, a narracja z każdym nawrotem nabiera mroku i tajemniczości. Pod jej koniec mamy wrażenie, że muzycy wspinają się na wysoką górę, a ich instrumenty śpiewają z bólu wysiłku. W trzeciej części martwy marsz artystów w nieznanym kierunku zdaje się nabierać niemal egzystencjalnego lęku przed kolejnym krokiem. Monotonna narracja jest tu celem samym w sobie. Wreszcie czwarta, finałowa opowieść, trwająca ponad trzynaście minut. Ma kilka wyraźnych faz, różniących się od siebie tempem i rodzajem frazowania. Wszystko wszakże w tej części wydaje się precyzyjnie zaplanowane. Długie i krótkie frazy, powolne i grane w pewnym mechanicznym rytmie. Szczypta melodii i dużo dramaturgicznego suspensu. Ostatecznie koncept trzymanej w ryzach narracji wygrywa tu z potencjalną swobodą ekspresji.



 

Ensemble Dedalus + eRikm Fata Morgana

Różne miejsca, takież okoliczności i czas: ErikM – kompozycja, elektronika, nagrania terenowe, Didier Aschour – gitara, Amélie Berson – flet, Thierry Madiot – puzon, Christian Pruvost – trąbka, Silvia Tarozzi – skrzypce oraz Deborah Walker – wiolonczela. Dziewięć utworów, 51 minut.

Fata Morgana, to doskonały tytuł dla tego akurat nagrania. Mamy tu kompozytorski koncept godny muzyki współczesnej, która kocha rozbudowane opisy procesu twórczego, czasami bardziej niż same dźwięki. Zainteresowanych metodą, jaką artysta główny, słynny impro-elektronik ErikM, doszedł do efektu końcowego tej elektroakustycznej układanki odsyłamy na bandcamp wydawcy. Tu skupiamy się na samej muzyce, która jest doprawdy wyśmienita. Pokazuje bezmiar fraz sześciu instrumentów akustycznych pięknie skompilowanych odrobiną kreatywnej elektroniki i post-produkcji. Oto ten rodzaj gry, którą lubimy najbardziej - elektronika jak stymulator działań akustycznych. Jeśli nagraniu mielibyśmy coś zarzucić, to drobne braki w samej dramaturgii i generowanych emocjach na długim dystansie, zwłaszcza w drugiej części nagrania. Choć sam finał albumu tryska wyjątkową urodą.

O jakości Fata Morgany decydują w dużej mierze dwa utwory, rozbudowane, kilkunastominutowe historie. Jedna album otwiera, druga go wieńczy. Początek budowany jest z drobnych fraz, które sycą narrację dobrze zaplanowaną sekwencją zdarzeń – strunowe, długie pasaże, fletowe westchnienia i blaszane fermentacje. W tle snuje się oniryczna aura elektroniki. Leniwa, kameralna opowieść ma wszakże swój drive i mnóstwo emocji skrywanych za każdym niemal dźwiękiem. W kolejnych utworach dramat bazuje na krótkich, urywanych frazach, które wchodzą w zmysłowe interakcje (nawet przypominające call & responce), bądź na długich pociągnięciach pędzlem, gdy klimat całości jest konsekwencją urokliwych brzmień i warstwowej narracji. Niektóre utwory bazują na minimalizmie, inne na gęstym, tłustym procesie post-improwizacji. Każdy z instrumentalistów ma tu swoich kilka chwil, ale duch kolektywnej narracji, szytej wyobraźnią kompozytora, króluje tu niepodzielnie. Frazy syntetyczne podpowiadają, uzupełniają, nie skapią nam także nagrań terenowych, smakowicie wplecionych w narrację, niemal każdorazowo zdominowaną przez dźwięki akustyczne. Finałowa opowieść budowana jest wyjątkowo pieczołowicie. Krótkie i długie frazy, szum, cisza i elektronika, która podsyła dźwięk przypominający stado mew. Ów elektroakustyczny tygiel drobnych interakcji w końcowych minutach łączy się w pożegnalny, smakowity dron, który najpierw zdaje się kreować meta melodię, potem jednak coraz bardziej ucieka w mroczną otchłań zakończenia.



Santiago Bogacz & Emiliano Aires Retrato años después

4Tavella, Montevideo, Urugwaj, wrzesień 2021: Santiago Bogacz – gitara oraz Emiliano Aires – klarnet. Dziewięć improwizacji, 43 minuty.

Krótkie overview nowości Relative Pitch kończymy urugwajskim duetem – niebanalnej gitary elektrycznej o wielu twarzach i tyluż koneksjach gatunkowych oraz zwinnego, równie kameralnego, jak free jazzowego klarnetu.

Album składa się z czterech rozbudowanych improwizacji i pięciu miniatur, trwających na ogół mniej niż minutę. Otwarcie jest umiarkowanie spokojne, ale od razu pokazujące, iż muzycy są tu w dobrej komitywie, świetnie się słuchają i równie doskonale na siebie reagują. Gitara doposażona małym prądem atakuje szeroką paletą oryginalnych brzmień, fraz i pomysłów dramaturgicznych. Gdy klarnet idzie w tango, gitara urocząco rozpływa się w sennych marzeniach. Potem sytuacja ulega odwróceniu. Trzecia narracja rodzi się w mroku, trzeszczy rezonansem i miewa ekspresyjne rozbłyski. Klarnet w meta rytmicznej mantrze, gitara nasączona post-jazzem. Piąta historia budowana jest z drobiazgów, początkowo leniwa, po czasie wpada w ekstatyczny taniec. Klarnet znów nie szczędzi nam emocji, a gitara ponadgatunkowych skojarzeń, tu odrobinę rockowych. Finałowa ekspozycja startuje w mroku i na wdechu. Muzycy i ich instrumenty przypominają tu nocne kojoty, przyczajone przed nadciągającą burzą. Nerwowe, pożegnalne rozkołysanie udanie reasumuje jakże zgrabny album. Wspomniane pięć miniatur, to rodzaj improwizatorskich wprawek, które kreują różne klimaty, sycą się odmienną dynamiką i dają drogowskazy do dalszej pracy dla obu artystów. Tu szczególnie podobać się mogą epizody siódmy i ósmy, oba nasycone soczystą psychodelią.



 

piątek, 26 maja 2023

The May’ Round-up: Selva! Lai! Made of Bones! Brick Quartet! Nästesjö & Sandell! Orins! Aphar & Cruz! Yamada! Lingua del Sì!


Majowa zbiorówka recenzji gotowa! Zgodnie z wielowiekową tradycją ekstremalnie multigatunkowa, pełna krwistej improwizacji, doposażona w kilka nowych, intrygujących nazwisk do zapamiętania, goszcząca też całą masę naszych dobrych znajomych! Dziewięć ważnych powodów, by poczytać i posłuchać!

Dziś w zestawie duży pakiet nowości iberyjskich, ponadto akcent kanadyjsko-nowozelandzki, trochę Francji, Szwecji i Szwajcarii. Tym razem bez wątków krajowych, ale pewnego lokalnego muzyka doszukamy się w jednej z iberyjskich propozycji!

Słowo się rzekło, zaczynamy w Lizbonie ponadgatunkową porcją ekspresji, potem post-jazzowa Barcelona, znów Lizbona, tym razem równie psychodeliczna, jak fussion-jazzowa, wreszcie free jazz z Kanady. Po tej porcji dość dynamicznych wydarzeń zapraszamy na swobodnie improwizowany duet ze Szwecji, dwie dalece nietypowe propozycje z Francji (choć niemal same znane nazwiska!), kwantowy eksperyment z Barcelony, wreszcie garść swobodnej improwizacji na instrumentach dawnych, tu z krajowym wydawcą!

So welcome to hell and heaven of free impro!



 

The Selva  Camar​ã​o​-​Girafa (Clean Feed, CD 2023)

Namouche Studios, Lizbona, grudzień 2021: Ricardo Jacinto – wiolonczela, elektronika, harmonium (w jednym utworze), Gonçalo Almeida – kontrabas, elektronika oraz Nuno Morão – perkusja, instrumenty perkusyjne. Sześć utworów, 39 minut.

Portugalskie trio znamy i cenimy od lat, również za to, iż swoją ponadgatunkową propozycję estetyczną ubiera w zgrabne szaty powabnych, melodyjnych, niekiedy wręcz piosenkowych ekspozycji. Nowa płyta nic tu nie zmienia, może jedynie poszerza i tak już pokaźny zasób stylistycznych inspiracji. Od zwiewnej kameralistyki, przez rockowe emocje, aż po post-akustyczne electro. A wszystko przy użyciu wiolonczeli, kontrabsu i perkusji, oczywiście z istotną podpórką elektroniczną.

Pierwsza piosenka łączy urok post-barokowego śpiewu wiolonczeli z mrokiem kontrabasowych dronów. Wyjątkowo powolne otwarcie nabiera tu tempa dzięki świetnej pracy perkusisty. W drugiej opowieści rytmicznie szarpane struny wprowadzają flow w otchłań prawdziwie rockowych emocji, sfuzzowanego brzmienia i skocznej jak oberek dynamiki. W kolejnej części toniemy w post-gitarowych sprzężeniach, syconych dubowym oddechem niekończącej się przestrzeni dźwięku. Czwarta opowieść, to niemal rockowa piosenka (choć bez tekstu). Rytmiczny flow perkusji, stylowy drive kontrabsu i wiolonczela, która pięknie frazuje niemal czystym tembrem. I jak tu nie pójść w kompulsywne tango? W piątej odsłonie muzycy budują niezwykle filigranową narrację, która szybko odnajduje zasadną dynamikę. Owo post-akustyczne drum’n’bass zaczyna nabierać z czasem niemal elektrycznej gęstości. W tle zaś snuje się urokliwy, mroczny ambient. Ostatnią ekspozycję otwiera post-barokowe cello. Gorące westchnienia nabierają tu mocy, niemal tanecznego kroku, łapią dynamikę i kończą efektowny album w strugach rockowej ekspresji. Ot, i cała Selva!



 

Clara Lai  Corpos (Phonogram Unit, CD 2023)

Rosazul Studios, Barcelona, kwiecień 2022: Clara Lai – fortepian, Àlex Reviriego – kontrabas oraz Oriol Roca – perkusja. Sześć utworów, 39 minut.

Corpos, to prawdziwie iberyjska perła – Katalończycy w portugalskich barwach! Trio z fortepianem w roli inicjatora, ogniska zamysłów kompozytorskich - wszystko tworzone jednak w klimacie dalece kolektywnej improwizacji. Do tego klasa każdego z muzyków! Świetny album post-jazzu, który doskonale czuje się także w obszarze dźwięków preparowanych i wszelkich dostępnych technik rozszerzonej artykulacji. Osobne brawa dla kontrabasisty, choć na tych łamach, to fakt oczywisty!

Początek nagrania definitywnie jazzowy, z kontrabasem i perkusją w roli introduktorów i bystrym pianem płynącym wprost z gorącej klawiatury. Już druga odsłona wpycha nas w przestrzeń dźwięków preparowanych – smyczkowy dron kontrabsu, wytłumione deep drums i smutne, minimalistyczne piano w kameralnym suspensie. W kolejnej części pianistka sięga po frazy grany inside, a w utworze czwartym buduje rozległą, choć filigranową, post-klasyczną ekspozycję, wyposażoną w ciekawą, nieco zwichrowaną rytmikę. Kontrabas i perkusja wchodzą do gry po kilku minutach z bujny pakietem dźwięków i ekspozycjami solowymi. Piąta improwizacja zdaje się być kluczową pod każdym względem. Inside piano, zmysłowy smyczek i talerze w rezonansie. Muzycy pokonują długą drogę z głębokiej krypty na deszczową powierzchnię racząc nas cudowną paletą powykrzywianych dźwięków. Popisowa rola przypada tu kontrabasiście, który post-barokowym tembrem buduje mroczny, tłusty flow. W roli wisienki na torcie minimalistyczne frazy pianistki. Finałowa opowieść wydaje się nad wyraz delikatna, pełna rezonujących fraz, rodzaj leniwej post-ballady z fortepianem w roli głównej.



 

Made of Bones  Handgun (Phonogram Unit, CD 2023)

Profound Whatever Studio, Pesinho, październik 2022: Duarte Fonseca - perkusja, João Clemente - gitara, Nuno Santos Dias – waldorf oraz Ricardo Sousa - kontrabas. Dziesięć utworów, 40 minut.

Portugalski kwartet złożony z muzyków o całkiem świeżych dla nas personaliach, to intrygująca zabawa w fussion-jazz z udanymi plamami rocka i post-ambientu, smakowicie wiedziona brzmieniem kwaśnego instrumentu klawiszowego zwanego waldorf. Nagranie, składające się z jednej, trwającej cztery dziesiątki minut improwizacji, podzielonej na dziesięć odcinków, pełne jest dramaturgicznych subtelności, a prowadzone w dalece nieśpiesznym, definitywnie portugalskim tempie.

Otwarcie albumu trwa ledwie trzy minuty, a szyte jest ostrym, kolektywnym ściegiem z odpowiednią dawką emocji. Potem artyści zwalniają i zaczynają snuć kwaśną, podszytą dubowym echem opowieść. Okazjonalnie łapią dynamikę, wpadają w zmyślny rytm, sycą improwizację zrównoważoną porcją hałasu. Świetnie czują się w leniwych, choć nerwowych sekwencjach short-cuts (choćby w części czwartej), udanie kreują bardziej melodyjne, jazzowe wątki (m-base’owa gitara w części piątej). W szóstej opowieści najpierw bawią się w małą radiotelegrafię, potem szyją meta balladową narrację, która płynie dość melodyjnym strumieniem. Ciekawie dzieje się części siódmej, która zaczyna się mroku, a klejona jest z drobnych fraz, także sampli. Z czasem opowieść łapie jazz-rockowy drive i zdaje się być jednym z najlepszych momentów płyty. Ostatnie trzy odcinki powracają do leniwego tempa, kreują narrację nadymając dźwięki, a nie szukając dynamiki. Gitara frazuje tu na jazzowo, klawisze płyną strugą ambientu. W końcowej narracji gitarze bliżej jest do estetyki rocka, a waldorfowi do post-psychodelii. Album kończy efektowne spiętrzenie, niepozbawione znamion hałasu.



 

Brick Quartet with Yves Charuest  Passing the Buck (Small Scale Music, DL 2023)

Feu La Passe, Montréal, wrzesień 2015: Jeff Henderson – saksofon altowy, Vicky Mettler – gitara elektryczna, Jacob Desjardins – perkusja, instrumenty perkusyjne, Raphaël Foisy - bas elektryczny, cigar-box-noise-maker & screaming rubber chicken oraz Yves Charuest – saksofon altowy. Trzy utwory, 45 minut.

Ponadkontynentalny, kanadyjsko-nowozelandzki kwartet w towarzystwie znamienitego kanadyjskiego saksofonisty, to kolejna w dzisiejszym zestawie propozycja okołojazzowa. Tym razem wszakże pełna ekspresji, free jazzowych, dętych kawalkad, oparta na sile elektrycznej gitary i takiegoż basu, zatem skora do post-rockowych, tudzież psychodelicznych wycieczek. Koncert ma już osiem lat, ale wiele wskazuje na to, że warto było na niego czekać.

Pierwsze dwie części koncertu są jednym strumieniem dźwiękowym, zatem być może setem głównym spektaklu. Początek jest nieco chaotyczny, rodzaj gry rozpoznawczej. Dość szybko muzycy formują się w szyk free jazzowy, rozhuśtani lekkim wiatrem, ale podążający we wspólnie obranym kierunku. Dwa alty w nieustannej dyskusji, bystra, niekiedy post-rockowa gitara i kompulsywny bas, który tworzy wyśmienitą bazę dla improwizowanych popisów. Jakość brzmienia całego kwintetu nie jest tu perfekcyjna, ale sprzyja free jazzowym emocjom. Pierwsze istotne wytłumienie jest okazją do zmiany numeru traku. Początek drugiej części snuje się na poły hałaśliwymi dronami, nie brakuje w nim ciekawych, preparowanych fraz na gryfach obu gitar. Saksofony krzyczą i dość szybko kierują band ku ekspresyjnemu wzniesieniu. Narracja łyka dużo jazzu, a kończy się niemal brotzmannowską zadumą i melancholią. Finałowa część koncertu wydaje się na tle poprzednich dość filigranowa, przynajmniej w swej fazie początkowej. Leniwe flażolety, saksofonowe oddechy i funkowe grepsy basu, całość zaś doposażona ciekawymi preparacjami perkusisty. Z czasem improwizacja wpada w bystry półgalop, po czym gaśnie nie bez perturbacji związanych z ekspresyjnym zachowaniem gitarzysty.




Johannes N​ä​stesj​ö​/ Sten Sandell  Duo 230204 (Bandcamp’ self-release, DL 2023)

KoncerKirken, Szwecja(?), luty 2023: Johannes Nästesjö – kontrabas oraz Sten Sandell – fortepian i głos. Jedna improwizacja, 31 i pół minuty.

Studyjnym nagraniem tych dwóch wspaniałych szwedzkich improwizatorów zachwycaliśmy się nie dalej, jak kilka tygodni temu. Teraz powracają do nas z nagraniem koncertowym, popełnionym minionej zimy, zapewne w ramach promocji albumu Duo akt I-VIII. Ledwie kwadranse z sekundami, a jaki ładunek emocji i jakości!

Duet nie dość, że jest krótki, to jeszcze wiele jego początkowych minut, to solowa ekspozycja pianisty. Czego tu nie ma? Post-klasyczne intro z klawiatury, leniwe, ale niepozbawione ekspresyjnych zdobień, efektowny półgalop, akcenty inside piano, moc czarnych klawiszy, kilka dźwięków głosowych i na finał części solowej pełnokrwista galopada. Kontrabas budzi się do życia rozśpiewanym, post-barokowym smyczkiem, który wchodzi w filigranowe interakcje z pianem, niczym luźna rozmowa przy porannej kawie. Gdy kontrabas przechodzi w tryb pizzicato, opowieść nabiera post-jazzowego charakteru, zdobiona post-klasycznymi akcjami pianisty. Gdy wraca do arco, improwizacja nabiera cech kameralnej wspaniałości. Narracją rządzi wszakże dyktat ciągłej zmiany i każdy z muzyków czuje się w tej sytuacji bardzo komfortowo, doskonale panując nad indywidualną, jak i duetową dramaturgią. Za zmiany tempa zdaje się tu odpowiadać pianista, za zmiany w gęstości szyku improwizacji – kontrabasista. Pod koniec koncertu flow najpierw wpada w półgalop, potem grzęźnie w mgle dark chamber. Na ostatniej prostej emocje znów idą ku górze, dzięki mocy fortepianowych klawiszy zaczepionych o smugę kameralnego smyczka. Po burzy oklasków artyści serwują nam jeszcze skromny encore, doposażony w sporą dawkę free jazzu.




Peter Orins  Dead Dead Gang (Circum-Disc, CD 2023).

La malterie, Lille, wrzesień 2022: Maryline Pruvost – głos, Indian harmonium, Barbara Dang – fortepian, Gordon Pym – elektronika, obiekty amplifikowane oraz Peter Orins – perkusja i kompozycja (inspirowana tekstem Alana Moore’a Jerusalem). Cztery utwory, 44 minuty.

Kwietniowe nowości francuskiego Circum-Disc zaskakują! Najpierw kwartet dowodzony przez naszego ulubionego muzyka z Francji, który skomponował improwizowaną opowieść, dla której inspirację stanowiła literatura. Dodatkowo do kwartetowego instrumentarium wybrał zestaw dalece nietypowych narzędzi. Z jednej strony Orins określa Dead Dead Gang (świetna nazwa!) mianem wyjątkowo alternatywnej wersji muzyki … pop, z drugiej, w praktyce realizacji, urokliwie grzęźnie w elektroakustycznych, silnie predefiniowanych improwizacjach. Efekt w swej fazie początkowej zdaje się nas zachwycać, jednak dalszej części nagrania brakuje bardziej rozbudowanej dramaturgii i emocji typowych dla swobodnej improwizacji.

Aurę filigranowej, pełnej brzmieniowych subtelności opowieści otwarcia kreują tu typowe dla Orinsa perkusjonalne preparacje (klasa!), plamy inside piano, kobiecy, filigranowy śpiew i męskie szepty, także szczypta harmonium i elektroakustyczne tło. Narracja toczy się nad wyraz leniwie, ale ma swój rytm, a także pewną dramaturgiczną powtarzalność. Ta ostatnia cecha staje się fundamentem kolejnych części albumu, do tego miana kandydować może także niemal konceptualny minimalizm w kreowaniu akcji scenicznej. Osią drugiej części wydaje się harmonium, ale flow nie jest linearny, tworzą go incydentalne skupiska dźwięków. Całość przypomina wystudzony, martwy marsz w nieznanym kierunku. Płyta nabiera nieco wigoru w części trzeciej, ale nie dzieje się tak od razu. Początek utworu wspiera radiowy głos z offu, z kolei zakończenie udanie zdobi pewna ulotna, ale dość mroczna aura, także frazy inside piano i recytacje. Finałowa ekspozycja powraca do formuły minimalistycznej. Orins sugeruje drobny rytm, dobrze pracuje elektroakustyczny background, a wokalistka serwuje nam … wulgaryzmy w języku Szekspira. Rodzaj pokrętnej piosenki w proteście.



 

Léon Aphar & Ivann Cruz  Aphar's Cave (Circum-Disc, CD 2023)

La Renaissance, Lille, październik 2021: Léon Aphar – gitara i głos, kompozycje (z wyjątkiem trzech) oraz Ivann Cruz – gitara i głos. Osiemnaście utworów, 60 minut.

Druga z francuskich nowości zaskakuje jeszcze bardziej! Oto duet gitar akustycznych i zestaw ponadgatunkowych … piosenek. Słucha się tego z niekłamaną przyjemnością (zwłaszcza dynamicznych protest-songów!), z drugiej wszakże strony album jest dość długi i dla impro-fanów może wydawać się w fazie końcowej mniej intrygujący. Ale kunszt instrumentalny i wokalny obu artystów i ich erudycja muzyczna - na kosmicznym poziomie!

Aphar i Cruz dość solidarnie dzielą się tu obowiązkami, każdy z nich ma przestrzeń na gitarowe ewolucje (na ogół prowadzone różniącymi się od siebie strumieniami narracji), każdy swoje do powiedzenia i zaśpiewania. W tej drugiej sferze muzycy często wchodzą w dialog, czasami nawet na siebie krzyczą. Z osiemnastu zaprezentowanych na albumie piosenek doprawdy każda jest inna. Mamy tu rewolucyjne pieśni żalu i udręki, post-folkowe narracje pełne blasku i emocji, bluesowe ballady i piosenki z … niemieckim tekstem. Nie brakuje brudnych, wręcz psychodelicznych brzmień, ani cytatów z klasyki rocka, folku, czy bluesa. Także powykręcanych narracji w stylu pijanej amerikany, tudzież bluzg w stylistyce szantowej. I co najważniejsze, obaj artyści świetnie się bawią racząc nas tym niesamowitym zbiorem … prostych piosenek.




Reiko Yamada  Interpreting Quantum Randomness (Phonos, LP/DL 2023)

Phonos, Barcelona, październik 2021: Reiko Yamada – syntezator analogowy, media mieszane, notacje graficzne (utwory 1-3,6), Ángel Faraldo – maszyna perkusyjna, obiekty, media mieszane (4,6), Barbara Held - flet (2,3), Andrés Lewin-Richter – media mieszane (5), Artur Majewski – kornet i elektronika (1,3), Ilona Schneider - głos (2,3) oraz Vasco Trilla – instrumenty perkusyjne (3,5). Sześć utworów wedle koncepcji Reiko Yamady i Macieja Lewensteina, 42 minuty.

Precyzyjnie skonstruowana improwizacja w procesie interpretacji kwantowej losowości? Why not! Ciekawych naukowego backgroundu odsyłamy na bandcamp wydawcy albumu, a tu – jak zwykle – skupiamy się na dźwiękach. Sześć elektroakustycznych opowieści, zrealizowanych siłami barcelońskimi (główna kreatorka jest w tej chwili rezydentką tego pięknego miasta), przy drobnym wsparciu krajowym, to intrygująca przygoda dla tych, którzy otwarci są na analogową elektronikę i akustyczne cuda doskonałych improwizatorów. Całość smakować winna szczególnie osobom o dużej wyobraźni, śmiało stanowić bowiem może soundtrack do psychodelicznego horroru. Utwory omawiamy wg opisu płyty, choć w realu nagrania obu stron przezroczystego winyla są zamienione (czyżby efekt kwantowej losowości?).

Pierwszy utwór na płycie budują elektroniczne pulsacje, niektóre dość filigranowe, inne dalece basowe. Na ich tle ściele się kornetowa chmura dźwięków wspartych elektroniką. Z czasem narracja gęstnieje i nabiera niemal post-industrialnego posmaku. Drugi utwór jest w pełni akustyczny i zdaje się być swobodną, delikatną improwizacją na flet i głos damski. Najciekawiej dzieje się w trzeciej odsłonie albumu, gdy do wspomnianego duetu dołącza kornet, perkusjonalia i lekka, syntetyczna powłoka syntezatorowych brzmień. Bystra, czuła na niuanse brzmieniowe i dramaturgiczne, dobrze zaplanowana improwizacja. Druga strona winyla robi zdecydowany krok w mroczne, nieznane przestrzenie fizyki kwantowej. Najpierw dostajemy się w wir bilardowej akcji maszyny perkusyjnej, z czasem wzbogaconej dość subtelnym ambientem. W kolejnej części toniemy w basowych pulsacjach i onirycznych plamach post-ambientu. Narracja nabiera tu mroku i grozy niemal z każdą sekundą. Wreszcie finałowa opowieść, budowana zgrzytającą, usterkową elektroniką, która także z czasem nosić zaczyna znamiona nerwowego dark ambientu.



 

Lingua del Sì  Forbidden Color (Antena Non Grata, CD 2023)

Carovana091, Locarno, maj 2022: Sandra Weiss – bassoon, Rodolphe Loubatière – werbel, Anna-Kaisa Meklin - viola da gamba, Violeta Motta – flety przestawne i hybrydowe. Siedem utworów, 44 minuty.

Albumy dzisiejszej zbiorówki nie przestają nas zaskakiwać choćby na moment. Na finał muzyka swobodnie improwizowana, pełna naszych ulubionych technik rozszerzonych, wykonywana na instrumentach dawnych. Wcale nie subtelna, nie zawsze wyciszona, dalece głęboka i akustycznie dotkliwa. Innymi słowy – sam miód!

Szum pustej przestrzeni, tajemnicze kroki, puste oddechy, pierwsze strunowe boleści i incydentalne podmuchy hałasu z nieznanego źródła - aura otwarcia zadaje pytania i nie daje prostych odpowiedzi. Mechanika metalowych przedmiotów, czerstwej ciszy i kreatywnego minimalizmu. Muzyka dawna dewastowana urokami współczesności. Druga opowieść budowana jest dłuższymi frazami, które pracują z echem, kolejnym instrumentem tej szalonej zabawy z dźwiękiem. Tu kropkę nad „i” stawia masywny bassoon. W trzeciej odsłonie, pośród szumu nieistniejącego morza i pomruku martwych obiektów, odbywa się prawdziwa ceremonia skupienia. Ciężka praca przynosi tu efekt w postaci gęstego post-baroku, która łapie ochłapy ekspresji. Na czele czwartej opowieści viola da gamba, która cierpi katusze. Reszta instrumentów formuje się tu w dron współczujących. W piątej części cała ta szalona orkiestra bierze głęboki oddech, ale jeszcze nie kona. W szóstej z kolei przybiera formę krzyku, który zdaje się płynąć znikąd donikąd. Długie pociągnięcia pędzlem i rytuał gorzkich żali. Końcowa improwizacja stawia na śpiew – viola, bassoon i flet toną w mrukliwej melodii pożegnalnej.

 

 

wtorek, 23 maja 2023

Ivo Perelman, Ray Anderson, Joe Morris & Reggie Nicholson! Molten Gold!


Ciekłe Złoto, to nowojorskie, w pełni improwizowane spotkanie na samym szczycie! Brazylijski pracoholik, który wciąż zaskakuje artystycznym dewelopingiem, przypomniany światu wybitny puzonista, który ostatnimi laty raczej odpoczywał, gitarzysta, który w roli kontrabasisty jest równie skuteczny i kreatywny, wreszcie chicagowski perkusista, często pozostający w cieniu, nie od dziś zasługujący na pełne nasłonecznienie. Z tej mąki musiał powstać kwartet wyjątkowy w swoim rodzaju!

Muzycy spędzili na Brooklynie długie popołudnie, a na kompaktowy album przygotowali cztery rozbudowane improwizacje, z których trzy trwają 20 minut z sekundami, a ta czwarta jest nawet dłuższa. Próżno tu wszakże szukać chwil zmarnowanych, tudzież przegadanych. Przyjrzyjmy się zatem każdej z tych opowieści z osobna.



 

Od startu, niezależnie od poziomu swobody w procesie improwizacji, artyści sprawiają wrażenie, iż pracują wedle dobrze skonstruowanego planu. Zapewne w tym składzie nie mieli jeszcze okazji muzykować, tym bardziej zatem poziom komunikacji, umiejętność podejmowania kolektywnych, spójnych decyzji musi budzić nasz szacunek. Muzycy nie bawią się w rozbudowane gry wstępne, z miejsca łapią dynamikę, nie stronią od rytmu i melodii, dobrze konstruują narracje w podgrupach i bodaj ani razu w ciągu 90 minut nie wpadają w dramaturgiczne rozdroże. Dodatkowo unikają typowo free jazzowych eksplozji, świetnie panują nad emocjami, improwizują zawsze w skupieniu i zasłuchani w to, co czynią w danym momencie partnerzy. Sprawiają wrażenie, jakby w każdym momencie sesji nagraniowej wiedzieli co i jak chcą zagrać.

Pierwsza improwizacja wstaje niczym słońce pogodnego poranka. Wzdycha puzon, wybudza się alt, a twarda, rozleniwiona sekcja rytmu zaczyna kreślić pierwsze ślady. Dialogi dętych udanie przeplatają się z dialogami basu i perkusji, ale wzajemne interakcje mają miejsce na przecięciu wszystkich szlaków narracyjnych. Improwizacja bez trudu, niejako naturalnie, dzieli się na akcje w podgrupach – najpierw trio z saksofonem, potem dęty duet, solowe ekspozycje basu i perkusji, wreszcie trio bez perkusji. Narracja ma tu swój stały, żelazny nerw, oparty w dużej mierze na groove kontrabasisty. Pierwszą odsłonę albumu wieńczy trio z medytującym puzonem.

Drugą opowieść otwierają naprzemienne frazujące duety – najpierw kontrabasu z puzonem, potem altu z perkusją. Narracja nabiera wigoru, gęstnieje, ale znów donikąd się nie spieszy. Krótkie ekspozycje kwaterowe (czasami czynione metodą call & responce!) świetnie podprowadzają nas tu pod kolejne zabawy w mniejszych składach – trio z charczącym puzonem, duo tegoż puzonu z perkusją, altu z kontrabasowym smyczkiem, czy wreszcie bardzo efektowne pasaże drum’n’bass. Narracja okazjonalnie szuka ciszy, ale po chwili potrafi już tanecznie podrygiwać i zachęcać do zabawy. W drugiej części utworu muzycy zdają się wpadać w delikatną zadumę, szukają bardziej mrocznych, zdystansowanych fraz.

Trzecią improwizację otwiera samotny smyczek, do którego dość szybko doskakuje sucho brzmiący alt. Wszystkie dźwięki dość szybko lepią się w jeden strumień narracji, a całość definitywnie pachnie zdrowym, wyważonym free chamber. Zaczynem bardziej dynamicznych akcji jest tu niemal aylerowski zaśpiew saksofonu altowego. Opowieść staje się gęsta, ale prowadzona w spacerowym tempie, często oparta na kolejnych połaciach fantastycznego, basowego groove. Ta historia trwa niemal dwa kwadranse, zatem akcji w podgrupach jest tu nad wyraz dużo. Szczególnie udany moment ma jednak wymiar raczej kwaterowy. Najpierw bystra wymiana poglądów czyniona we czwórkę, potem krótkie, dęte continuum w duecie i powrót sekcji rytmu, która szyje już jednak innym, bardziej połamanym ściegiem. A na finał dostajemy garść post-aylerowskich westchnień.

Finałową pieśń ponownie otwiera smyczek. Tym razem wspiera go głuchy temper nisko zawieszonego drummingu. Opowieść budowana tu jest ze szczególną rozwagą, z dużą dozą smutnej retoryki. Nie brakuje fraz post-barokowych i nostalgicznych pomruków puzonu. Narracja zyskuje na dynamice bez udziału altu, a do samego nieba niesie ją prawdziwie parkerowski groove kontrabasu. W dalszej kolejności czekają na nas kolejne efektowne, ale definitywnie spokojne tria z dominującą rola dętych, a potem solo saksofonu, pod które podłącza się czujny bas i rozleniwiona perkusja. Trio pnie się na wysoką górę, a na komentarz puzonu zwyczajnie brakuje już czasu.

 

Ivo Perelman/ Ray Anderson/ Joe Morris/ Reggie Nicholson Molten Gold (Fundacja Słuchaj, 2CD 2023). Ivo Perelman – saksofon tenorowy, Ray Anderson – puzon, Joe Morris – kontrabas oraz Reggie Nicholson – perkusja. Nagrane w Nowym Jorku, Parkwest Studios, Brooklyn, 16 października 2022. Cztery improwizacje, 90 minut.


*) Niniejsza recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została, ku chwale świata swobodnej improwizacji, niezwłocznie opublikowana



piątek, 19 maja 2023

Müller, Doskocz & Gordoa in Aural Accidentals!


Jedną z konstytucji pewnego spontanicznego festiwalu, jaki odbywa się w Poznaniu od kilku już lat, jest łączenie na scenie muzyków krajowych i zagranicznych, którzy nie muzykowali ze sobą wcześniej w danej konfiguracji personalnej. Zadanie dla artystów zdaje się być wówczas banalnie proste - mają wyjść na scenę, głęboko spojrzeć sobie w oczy i improwizować.

Efektem skrupulatnej realizacji wspomnianej idei są dziesiątki intrygujących nagrań, jakie powstały na deskach Dragona i które w pewnej skończonej liczbie przypadków zostały także uwiecznione na twardych nośnikach mocy.

Dziś sięgamy po kolejny dowód rzeczowy w sprawie. Niemiec, Polak i Meksykanin z Berlina zagrali razem na piątej edycji owej zacnej imprezy dla impro-szaleńców. Z puzonem, gitarą elektryczną i werblem podłączonym do laptopa wyruszyli w podróż w nieznane. I jak to często bywa w przypadku składów ad hoc kleconych z artystów biegłych artystycznie i mających wyjątkowo otwarte głowy na nowe wyzwania i kooperacje, efekt dźwiękowy ich wspólnej pracy nie może dziś nie budzić rzęsistych oklasków, tak, jak to się zresztą stało w rzeczonym klubie, w sytuacji na żywo, trzeciego dnia października roku 2021.



 

Improwizowany spektakl z miejsca formuje się w zwarty dron elektroakustycznych dźwięków. Tworzą go gęsty, matowy drumming na werblu, puzonowe, głębokie westchnienia i strugi gitarowych, metalicznie brzmiących obcierek. Szorstka dynamika preparowanych fonii ma swoją specyfikę, którą smakowicie podkreśla tu syntetyczny background, jaki rodzi się za plecami muzyków. Wszystko ma swoje tempo, swój zasób mrocznych, ale definitywnie masywnych emocji. Po kilku minutach … sudden death! Cisza tuż potem pcha artystów w nowe rozdanie, które zdaje się być twórczym rozwinięciem poprzedniego pomysłu. Werbel okablowany mrokiem nie przestaje tu być podstawowym źródłem dynamiki. Na gryfie gitary piętrzy się jednak coraz więcej zjawisk prądotwórczych, a w tubie puzonu gorące powietrze generuje podwyższone ciśnienie. Narracja przechodzi w fazę spiętrzeń i rezonansu. Napięcie rośnie w tempie geometrycznym. Flow trzech staje się teraz jednym ciałem, gęstym strumieniem industrialnego post-ambientu, który kąsa pokrętną urodą i po pewnym czasie znajduje ukojenie w chmurze czerstwego szumu.

W potoku owego szumu dość sprawnie przekładamy kasetę na drugą stronę, a muzycy brną w mgłę improwizacji z jeszcze większym zacięciem dramaturgicznym. Werbel znów staje się siedliskiem niemal metafizycznego, stłumionego drummingu. Wokół niego krążą ochłapy dźwięków z gitary i rozgrzanego puzonu. Następuje teraz faza mechaniczna. Wentyle puzonu pracują, jak maszyna parowa, na gryfie gitary obróbka skrawaniem, a na werblu, osnute wokół rytmu, elektroakustyczne plamy zagęszczające ścieg improwizacji. Mechanika pisku, tarcia, stukania, ruchu suwnic przemysłowych. Narracja sięga drobnej kulminacji, po czym schodzi na nieco lżejszy poziom, jaki znamy z początkowej fazy koncertu. Gitara tonie teraz w strugach post-rockowych sprzężeń, werbel drży i pulsuje, puzon śpiewa i rechocze. Wielka maszyna hamuje jak parowóz. Dużo dzieje się w tle – szmery, szumy, post-dźwięki, małe chmury prądu, dęte pomruki, konająca syntetyka żywego werbla. Całość znów lepi się w jedno ciało - przypomina teraz uszkodzoną trafostację. Muzycy zdają się powoli szukać odpowiedniej metody na zakończenie. Puzon repetuje, gitara słucha własnego oddechu, werbel drga post-materią. Jeszcze tylko gong (z laptopa?) i opowieść gaśnie … śpiewem ptaków i ciszą oczekiwania na pierwsze oklaski.

 

Müller/ Doskocz/ Gordoa Aural Accidentals (Tripticks Tapes, Kaseta/DL 2023). Matthias Müller – puzon, Paweł Doskocz – gitara elektryczna oraz Emilio Gordoa – werbel, elektronika. Nagranie koncertowe, 3 października 2021, 5th Spontaneous Music Festival, Dragon Social Club, Poznań. Dwie improwizacje, 28:33.



wtorek, 16 maja 2023

Adam Go​ł​ę​biewski & Witold Oleszak in Unisex!


Ta opowieść zaczyna się w punkcie XXS. Pokonuje kolejne szczeble śmiertelności, potyka się o M, łamie kark na L, aż osiąga boskie stadium XXL. Stawia pytania o istotę dźwięku i pozostawia je ogołocone ze złudzeń, bez szans na jakąkolwiek odpowiedź.



 

XXS. Czarny klawisz fortepianu wydaje pierwszy, wyjątkowo głęboko skrywany dźwięk. Obok rezonuje metalowy przedmiot, który może okazać się brakującym elementem zestawu perkusyjnego. Mikrofoniczne zdarzenia idą równym krokiem, formując się w post-industrialną balladę, w stabilną strugę post-hałasu. Struny piana drżą głuchym, matowym wrzaskiem. Na perkusyjnym werblu dewastowane są kolejne przedmioty. Egzystencjalne pytania o źródło dźwięku.

XS. Na struny piana upuszczane są przedmioty, które skaczą niczym ołowiane, polne koniki. Na werblu gotuje się woda, dzieje się tysiąc akcji jednocześnie. Post-akustyczne tortury, masywny oddech plajtującego zakładu mechaniki pojazdowej.

S. Klawisze fortepianu pracują z echem, na potencjometrze mocy stadium minimalistyczne. Na glazurze talerzy skaczą małe, perkusyjne pałeczki. Krok taneczny, doposażony w ćwierć melodie piana. Perkusjonalne akcesoria metalicznie szeleszczą. Strumień narracji gęstnieje, niektóre przedmioty zaczynają śpiewać. Przed oczyma artystów staje ściana hałasu.

M. Szeleszczący, na poły dźwięczny korowód zdarzeń fonicznych płynie z nieokreślonego kosmosu martwej przestrzeni. Przypomina strugę wody, która gasi żar metalowych przedmiotów. Jego małe kawałki zaczynają tańczyć jak opętane. Atakują w postępie geometrycznym. Część z nich brzmi niczym zdewastowany klawesyn, część zdaje się być efektem boleści, jakie rodzą się na ledwo żywej glazurze werbla. A może to gitara zapętlona w chmurze meta rockowych riffów. Wszystko zdaje się teraz piszczeć, polerowane na matowy połysk.

ML. Smutne pieśni, metaliczne, rezonujące post-dźwięki, zabawny efekt maltretowania fortepianowych strun i perkusyjnych naciągów. Ta akurat opowieść ma swój rytm i drobiny słonecznych promieni. Psychodeliczny ragtime piana wsparty na perkusji, która uprawia bezczelny drumming. A wszystko przeciśnięte przez złamane filtry nieistniejącego amplifikatora.

L. Wielkie szumowisko wprost z werbla, głuche oddechy klawiszy. Ta historia toczy się przy huku armatnich wystrzałów, jest gęsta jak błoto w bucie martwego żołnierza, ale pełna nostalgii, dynamicznie serwowanej nam przez wybudzonego z koszmarnego snu pianistę.

XL. Niektóre przedmioty drżą, inne szeleszczą ułamkiem dźwięku. Na strunach piana pracują perkusyjne pałeczki, na werblu moszczą się dźwięczne przedmioty domowego nieużytku. Wolne, minimalistyczne spazmy, z odrobiną życia pomiędzy palcami, kaleczące się każdym wydarzeniem. Potem szczypta ogłady, gdy struny śpiewają, a werbel drży, zgrzyta i łamie kości. Industrialny taniec, który najpierw nabiera mocy, potem minimalistycznym trybem osiąga wieczne uspokojenie.

XXL. Finałowe śmiertelności na werblu, wyrywanie strun z trzewi pudła rezonansowego. Ta opowieść zdaje się mieć post-klasyczną melodykę. Przypomina balladę zabłąkanych terrorystów. Tuż przed upływem czterdziestej dziewiątej minuty improwizacja dwóch szaleńców kona w bezmiarze post-akustyki. Świat fortepianu, z jego białymi i czarnymi klawiszami, perkusja doprowadzona do stadium agonii – istota niektórych dźwięków nigdy nie będzie już taka sama.

 

Adam Go​ł​ę​biewski & Witold Oleszak Unisex (Antenna Non Grata, CD 2023). Adam Gołębiewski – perkusja, obiekty oraz Witold Oleszak – fortepian preparowany. Data i miejsce nagrania do wiadomości wydawcy. Osiem improwizacji, 48:49.

 

 

piątek, 12 maja 2023

Konvoj Records 2021’ outfit: Ensemble Allena, Tombola Rubola and two Martin Küchen’ duos!


Szwedzkie wydawnictwo Konvoj Records, organizacyjnie będące dziełem Oli Paulsona, to definitywnie jedno z najciekawszych zjawisk na europejskiej sceny muzyki improwizowanej. Jego katalog zawiera w sumie ledwie dwadzieścia jeden pozycji, ale mnóstwo w nim fantastycznej muzyki, na ogół związanej ze szwedzką sceną muzyki improwizowanej. Wydawca nie stroni jednak od głośnych, europejskich artystów niekoniecznie wyposażonych w paszporty Królestwa Szwecji, takich jak Evan Parker, John Tilbury, czy Agusti Fernandez. Po szczegóły odsyłamy na bandcampową stronę labelu.

Muzyka z logo Konvoj nie dociera jednak do naszej części świata zbyt często i regularnie. Tym większa zatem nasza radość, iż sporo konwojowych albumów zawitało tej wiosny w gościnnych progach Trybuny Muzyki Spontanicznej. O dwóch najnowszych płytach w katalogu pisaliśmy kilka tygodni temu (obie sygnowane nazwiskiem kontrabasisty Johannesa Nästesjö!). Dziś sięgniemy do czterech płyt wydanych w zamierzchłym roku 2021, które w kontekście długiej podróży z Malmö zdają się być jednak dla nas prawdziwymi świeżynkami.



 

Ensemble Allena

Nasz drobny przegląd zaczynamy od ansamblu, który jest … solowym przedsięwzięciem szefa labelu! Od razu zaznaczmy, iż nie jest to efekt artystycznej samotności czasów lockdownu, albowiem Paulson tego typu akcje realizował także przed wielką zarazą. W użyciu pięć instrumentów dętych, fortepian, elektronika i sample. Wszystko wyjątkowo udanie przeprocesowane zdaje się być prawdziwą mieszanką piorunująca. Świetna dramaturgia, wyszukany smak estetyczny i brzmieniowy, no i mnóstwo emocji, głównie saksofonowych, także w wymiarze polifonicznym.

Akcja dramatu jest następująca: elektroakustyczny zgiełk szumiącej ciszy i głos z offu wyprowadzają na czoło narracji garść dętych fraz na dużym pogłosie. Po czasie ów introdukcyjny background ustępuje miejsca rozbudowanej ekspozycji dętej, prowadzonej kilkoma wątkami. Pojawia się rytm, akcenty perkusjonalne, a wszystko kończy żywot w mrocznych, saksofonowych dronach. Krew drugiej opowieści tworzy post-rytmiczne piano, sporo do powiedzenia ma także warstwa elektroniczna, która wprowadza ferment lub oblepia narrację płaszczem ambientu. Ale znów najważniejsze są dęciaki. Najpierw prym wiedzie baryton, który znajduje kilku towarzyszy podróży, potem na czoło sforuje się niemal free jazzowy tenor. W trzeciej części usterkowa elektronika, akustyczne dźwięki preparowane i saksofonowe westchnienia kreują dalece mantryczną opowieść z basową podbudową, być może zrealizowaną przetworzonym brzmieniem saksofonu barytonowego. Duże porcje emocji przynosi kolejna opowieść – nakładające się głosy, saksofonowe krzyki i zaśpiewy, wreszcie post-elektroniczne szumowisko. Nie brakuje wartkiego rytmu i syntetycznej eksplozji na zakończenie. Ostatnia narracja tonuje emocje, dzieje się głównie w niskich częstotliwościach, pełna wszakże elektroakustycznych zdobień wcale nie działa uspokajająco.



 

Tombola Rubola

Puzon, perkusja i perkusjonalia, to instrumentarium odpowiedzialne za nagranie nazwane zapewne na cześć puzonisty Oli Rubina, który w tej kolektywnej, swobodnej improwizacji zdaje się delikatnie wieść prym. Znów bystra, absolutnie nieprzegadana opowieść, pełna dramaturgicznych splotów, intrygujących brzmień i artystycznej jakości.

Pierwsza opowieść kipi puzonowym humorem. Blaszak brzmi matowo, dość szorstko, a podwójny zestaw perkusyjny oplata jego wypowiedź stemplującym drummingiem. Narracja ma dość leniwą dynamikę, toczy się linearnie, jest skupiona, ale pełna empatycznego wigoru. W drugiej odsłonie muzycy budują opowieść ze szmerów i szelestów. Puzon preparuje, w jego tubie gnieżdżą się jakieś przedmioty. W dalszej części improwizacja nabiera mocy, podąża niemal tanecznym krokiem, a puzon nawet śpiewa. Trzecia narracja, podobnie jak piąta, to wypowiedź ledwie kilkudziesięciosekundowa. Budowana jest okrzykami i bystrą dynamiką, z kolei ta piąta syci się mrokiem półdźwięków - brudnych, zagubionych fraz nasyconych jednak dużą porcją kreatywności. Czwarta improwizacja z mozołem wydobywa się z gęstej ciszy. Drobne, blaszane westchnienia i szczebioty, perkusjonalne obcierki, zgrzyty i szmery z czasem formują się w całkiem zwartą i dynamiczną opowieść. Finałowa narracja zdaje się być przesycona ceremoniałem pożegnalnej ballady. Puzon najpierw kleci drony, potem dość niespodziewanie śpiewa na cool-jazzową modłę. Wokół niego krążą mikro uderzenia perkusisty i perkusjonalisty. Leniwa improwizacja na koniec zdobiona jest drobnymi westchnieniami puzonu, jakby cedzonymi przez zaciśnięte zęby.



Sångövningar

Poprzednim duetowym nagraniem Martina Küchena i Andersa Lindsjö zachwycaliśmy się na tych łamach kilka lat temu. Gęsta, upiornie post-brytyjska igraszka bardzo nam wtedy przypadła do gustu. Dziś nasi bohaterowie powracają płytą, która zwie się Ćwiczenia w śpiewaniu i po prawdzie zdaje się być łagodniejszą siostrą swej zacnej poprzedniczki. Nie zmienia to faktu, iż wspólna praca saksofonisty i gitarzysty znów bardzo nam się podoba!

Muzycy wchodzą w improwizację małymi, leniwymi krokami. Preparowane strugi saksofonowych podrygów i post-baileyowskie rozciąganie strun gitary. Narracja szybko staje się gęsta, ale nie przestaje być dość lekka - z zadziornymi ripostami, ale i refleksyjnymi westchnieniami. Na starcie kolejnej części mamy więcej mechaniki tarcia i dętych skrzeków. Emocje rosną, brudne frazy pęcznieją. W trzeciej odsłonie szczypta delikatności – suche piski z tuby i czyste smugi gitarowych pasaży. Kolejna część kontynuuje leniwy suspens, pełen brzmieniowych subtelności. Wszystko grane jest tu na wdechu. W piątej części kontrast – saksofonowa post-ballada i gitarowe preparacje (być może smyczkiem). Pojawia się nuta śpiewności, a szyk improwizacji, nie po raz pierwszy, formowany jest dość minimalistycznymi metodami. W kolejnej opowieści dominują krótkie, nerwowe frazy, podsycane odrobiną post-perkusjonalnego zamętu. Pozatykana tuba saksofonu budzi emocje, które z czasem opadają. Ostatnie dwie improwizacje znów stawiają na minimalizm, a dramaturgia budowana jest na ogół metodą call & responce. Saksofon szuka zwady, ale gitara łagodzi obyczaje flażoletami, niekiedy brzmiącymi wręcz post-klasycznie. Trochę riffów, garść melodii i dęte zawodzenia, to atrybuty zakończenia.



 

Opus Tve

Kolejny improwizowany duet Martina Küchena, tym razem z pianistą Mattiasem Risbergiem, któremu – wedle naszej percepcji świata muzyki – bliżej do uporządkowanych struktur jazzowych i post-jazzowych niż chaosu pozytywnej kreacji. Tu wepchnięty w bezmiar swobodnej improwizacji, pełnej preparowanych dźwięków i zaskakujących zwrotów akcji, radzi sobie wszakże doskonale, co więcej, sprawia, iż nagranie ma intrygują szyk dramaturgiczny, nie stroni od rytmu i wyszukiwanej melodyki, ale choćby na moment nie przestaje być pełnokrwistym i stylowym free improvised music.

W gemie otwarcia Martin sięga po saksofon tenorowy i bywa, że brzmi niemal brotzmannowsko. Mattias zaczyna wewnątrz pudła rezonansowego piana, ale tworzy tam zwartą, rytmiczną narrację. Emocje płyną tu także z samej melodii. W drugiej odsłonie pianista wybija rytm … tupiąc nogą (?). Sopranino śpiewa, dmie w gęstą glazurę werbla. Rezonujące, mentalne oczyszczenie. Trzecia część leje się jazzowym strumieniem piana i rozśpiewanym saksofonem, który mimo brudnego brzmienia także szuka zwartej melodyki. Czwarta improwizacja ma kształt post-ballady, budowanej minimalnym nakładem sił i środków. W kolejnych częściach muzycy zagłębiają się w mroku dętych fraz preparowanych, stylowych, minimalistycznych akcji inside piano i nieustannie nas zaskakują. W każdą pętle narracji wydają się wkładać coraz więcej emocji i wigoru. Pod koniec części piątej ich flow śmiało zasługuje na miano free jazzowego. Z kolei w szóstej artyści brodzą w chłodzie wystudiowanych, meta rytmicznych dźwięków, w siódmej zaś trzeszczą i zgrzytają zębami, ale ich narracja znów łyka duże garście melodii. Ostatnia improwizacja bazuje na fantastycznym suspensie. Sycząca tuba, czarne klawisze, brudne, rezonujące frazy i na zakończenie garść post-klasycznych grepsów wprost z klawiatury fortepianu.

 

Ensemble Allena Ärosol. Ola Paulson – saksofon altowy, tenorowy i barytonowy, rożek Eb z ustnikiem saksofonowym, klarnet metalowy, fortepian, elektronika, sample oraz processing. Nagrane wiosną 2021 roku, The House On The Hill, St. Uppåkra. Pięć utworów, 38:22.

Tombola Rubola Tombola Rubola. Ola Rubin – puzon, Anders Uddeskog – perkusja oraz Anders Lindsjö – instrumenty perkusyjne. Nagrane w 2021 roku, Malmö. Sześć improwizacji, 35:45.

Martin Küchen & Anders Lindsjö Sångövningar. Martin Küchen – saksofony oraz Anders Lindsjö – gitary. Nagrane w 2020 roku, Malmö 2020. Osiem improwizacji, 41:00.

Martin Küchen & Mattias Risberg Opus Tve. Martin Küchen – saksofon tenorowy i sopranino, werbel oraz Mattias Risberg – preparowane i niepreparowane grand piano. Nagrane w 2018 roku, Kullen, Fåsjön. Osiem improwizacji, 41:20.

 

 

wtorek, 9 maja 2023

King Übü Örchestrü & Roi!


King Übü Örchestrü, jedna z najważniejszych europejskich orkiestr muzyki improwizowanej, funkcjonowała artystycznie od początku lat 80. ubiegłego stulecia do pierwszych lat nowego millenium, a uciekła w niebyt po śmierci jednego z założycieli, saksofonisty i klarnecisty Wolfganga Fuchsa. Stanowiła ciekawą przeciwwagę dla innych tego typu przedsięwzięć na Starym Kontynencie, zawsze pozostawała w cieni Globe Unity Orchestra, ale była też innego rodzaju tworem artystycznym. Estetycznie śmiało porównać ją można do London Improvisers Orchestra, choć ta druga powstała prawie dwie dekady później. Daleki zatem od free jazzu, KUO to ansambl, który czuł się w oceanie kolektywnych, bardzo swobodnych improwizacji jak ryba w wodzie, sycił swoje narracje niebanalnymi brzmieniami, lubił także flirtować z innymi dziedzinami sztuki, choćby z teatrem (wszak nazwa orkiestry zobowiązuje). Pozostawił po sobie ledwie kilka płyt, a każdą z nich warto znać i delektować się każdym jej dźwiękiem.

Ku naszej wielkiej radości King Übü wraca i to niemalże w oryginalnym składzie, w którym odnajdujemy muzyków z Niemiec, Anglii i Szwajcarii, w tym dwóch nowych załogantów, świetnie nam znanych mistrzów swobodnej improwizacji – saksofonistę Stefana Keune’a i puzonistę Matthiasa Muche. Skład orkiestry uzupełnia znamienity gość – wokalista Phil Minton. Ich nowe nagranie pochodzi z roku 2021, zarejestrowane zostało na koncercie, a wydane (w niełatwym procesie edytorskim) przez brytyjskie FMR Records, teoretycznie z datą 2022, faktycznie wystawione na publiczny poklask dopiero w roku bieżącym. Zapraszamy do świata cudownych, jedynych w swoim rodzaju dźwięków, generowanych przez kilkunastoosobowy skład, który muzykuje bez udziału dyrygenta, a skala predefinicji jego improwizacji pozostaje ukryta w mroku tajemnicy.



Na scenie dużej sali koncertowej odnajdujemy jedenastu muzyków – wokalistę oraz dziesięciu instrumentalistów, którzy dzierżą w dłoniach (tudzież ustach) pięć narzędzi dętych (w tym aż cztery blaszane), cztery strunowe (niektóre wspomagane elektroniką) oraz zestaw perkusjonalny, doposażony w akcesoria zdolne generować tajemnicze, post-akustyczne dźwięki. Koncertowa opowieść składa się z dwóch rozbudowanych improwizacji.

Pierwsza z nich rodzi się w ekstremalnym skupieniu – plamy drobnych, rwanych fraz, głównie strunowych i głosowych, incydentalnie dętych płyną po dywanie pulsującego, ambientowego tła z posmakiem elektroakustyki. Dźwiękowe rozmowy, bystre interakcje, szeroki bukiet dalece kontrolowanej intensywności i dramaturgicznego ładu. Muzycy frazują na ogół stosując niekonwencjonalne metody artykulacji, które zwykliśmy nazywać dźwiękami preparowanymi. Pracują z dużą swobodą, pełni meta teatralnej podniosłości, perfekcyjnie nasłuchają, co w trawie piszczy, kreują interakcje na bazie brzmieniowych podobieństw, ale także starają się naśladować dźwięki natury, co zawsze było jedną z konstytucji KUO. Podobnie, jak budowanie narracji stymulowanej ciągłą zmianą. Także sam proces przeprowadzania zmian, praca w podgrupach i sposoby reagowania zdają się tu być świetnie przemyślane i nieskore do jakichkolwiek błędów, czy działań niekontrolowanych. Narracja incydentalnie potrafi tu gęstnieć i nabierać pewnej pokrętnej hałaśliwości, ale takie fragmenty koncertu, to raczej interludia, nie zaś krew improwizacji. Najważniejszy jest kolektyw, praca w grupie, wzajemne interakcje, niekoniecznie zaś ekspozycje solowe. Po upływie kwadransa muzycy zdają się konstruować nieco dłuższe strumienie dźwiękowe, jakby głęboko oddychali i sycili się wonią natury. Sami finał pierwszej części jest wyjątkowo urokliwy fonicznie – odrobinę melodyjny, budowany wszakże z półdźwięków i szumów.

Drugą odsłonę spektaklu anonsuje gong i głosowe lamenty Mintona. Wokół kłębią się nerwowe, dęte westchnienia, które przybierają postać dronów. Druga improwizacja zdaje się być jeszcze bardziej poddana dyktatowi ciągłej zmiany. Przez moment flow ciągnie tu mrocznie brzmiący kontrabas, potem dostajemy się w chmurę szumów i instrumentalnego gadulstwa, napotykamy także na momenty onirycznej ciszy. Z kolei faza dłuższych artykulacji zdobiona jest przez efektowne burknięcia tuby, wsparte na strunowych zdobieniach. Kameralne pociągnięcia pędzlem melodyjnych strunowców i dęte pokrzykiwania pięknie ścielą nam przestrzeń pod kilka duetowych akcji – głosu i wspomnianej tuby, potem zaplątanej w elektronikę gitary i puzonu, wreszcie saksofonu i skrzypiec. Intrygująca jest także krótka faza dętych, niemal ptasich dyskusji półsłówkami. Po upływie 20 minuty orkiestra na moment efektownie rozkwita wiedziona aktywnością perkusjonalisty, po czym staje po kolana w gęstej ciszy. Zaczyna się budowanie finałowego, niezwykle zmysłowego, acz bardzo cierpliwego, temperowanego crescendo. Od leniwych oddechów, przez plejadę shots-cuts kreowane już na pewnej rytmicznej bazie, po eksplozję instrumentów dętych, niesioną ku górze ekspresją wokalisty. Ognisty finał zostaje tu perfekcyjnie doprowadzony do śmiertelnej ciszy, która ewokuje burzę oklasków.

 

King Übü Örchestrü Roi (FMR Records, CD 2022/23). Mark Charig – kornet, Hans Schneider – kontrabas, Erhard Hirt – gitara, elektronika, Paul Lytton – instrumenty perkusyjne, akcesoria akustyczne, Stefan Keune – saksofon sopranowy, Matthias Muche – puzon, Axel Dörner – trąbka, Melvyn Poore – tuba, Phillipp Wachsmann – skrzypce, elektronika, Alfred Zimmerlin – violincello oraz w roli gościa Phil Minton - głos. Nagranie koncertowe, Dialograum Kreuzung, St. Helena, Bonn, wrzesień 2021 roku. Dwa utwory, 62:10.

 

piątek, 5 maja 2023

The Trilogy Live by Scatterwound!


Duet dark ambientowych gitarzystów – Dirk Serries i Hellmut Neidhardt, artysta ukrywający się pod enigmatycznym szyldem N – świat gatunku, i nie tylko, zna od lat i ceni szczególnie mocno. Panowie pracują od zawsze pod szyldem Scatterwound i cyklicznie raczą nas wspaniałymi, mrocznymi opowieściami, które nie mają początku, ani tym bardziej zakończenia.

Najczęstszym wydawcą duetu jest niemiecka Midira Records, która u progu nowego roku uraczyła nas zbiorem trzech występów Belga i Niemca, zarejestrowanych w trakcie różnych ważnych okolicznościach koncertowych. Dwa z nich są nagraniami pure duetowymi, a w trzecim pojawia się gość z bardzo nietypowym, jak na kanony gatunku, instrumentarium w postaci fortepianu. Zatem powodów, by nad tym umiarkowanie długim (jak na trójpak) albumem pochylić się z należytą pieczołowitością znajdziemy całe mnóstwo.




Platzhirsch 2017

Panowie S i N startują z poziomu ciszy niemal zupełnej. Snują leniwe strugi mrocznego półdźwięku, które z jednej strony przypominają wartki, górski strumień, z drugiej szmer nadlatujących śmigłowców. W tej mozaice fonicznych płynów możemy także usłyszeć delikatny chrobot gitarowych amplifikatorów. Muzycy z każdą pętlą nabierają wiatru w żagle, sycąc narrację zgrzytającym piaskiem i skowytem głuchej, niekończącej się przestrzeni koncertowej lokalizacji. W magmę ambientu utykają także pojedyncze plamy post-gitarowego zgiełku.

W połowie nagrania improwizacja dość niespodziewanie tłumi się do poziomu szumów i delikatnych skwierczeń. Muzycy z mozołem budują zatem nową opowieść. Siłę i moc twórczą zdają się czerpać z pomruku otoczenia i szumiącej ciszy. Lewa flanka nieznacznie trzeszczy, prawa frazuje bardziej czystym dźwiękiem. Po niedługiej chwili obie strony zaczynają charczeć i inicjować marsz w kierunku finałowej ściany dźwięku, która zdaje się być naturalnym punktem docelowym dla każdej improwizowanej porcji dark ambientu. Kończą w krzyku, broczą w trudzie zakończenia. Te ostatnie trwa tu wyjątkowo długo, jest definitywnie urokliwe i precyzyjnie skonstruowane.

 

Roadburn 2018

Tym razem nasi bohaterowie lądują na dużym festiwalu, który lubi soczystego porcje zmutowanego rocka. Zatem od startu pokazują, iż nie znaleźli się tu przez przypadek. Przypominają dwa chroboczące i skwierczące rockowym fuzzem zwierzęta, czające się na brzegu puszczy. Nawet syntetyczne w brzmieniu tło ich pieśni otwarcia dalekie jest od ambientowej smukłości. Z czasem melodia backgroundu przejmuje jednak ster, a rockowe gitary na kilka chwil chowają się w zatęchłych garażach. Improwizacja jest gęsta i intensywna, ale nieco lżejsza od koncertowej introdukcji. Po kilku nawrotach obie gitary chwytają jednak sfuzzowanego bakcyla i idą ku ścianie zagłady.

Po jej pokonaniu muzycy nieznacznie tracą moc, ale budowanie nowego znów zaczynają od rockowego samowyzwalacza. Tym razem ich droga dojścia do celu wiedzie innymi, bardziej krętymi ścieżkami. Najpierw zdają się ginąć w mrocznym echu, potem łapią nowe porcje prądu, tudzież strzępy mocy z gitarowych przetworników i po chwili namysłu kierują się na szczyt. Finałowa faza koncertu przypomina już nalot dywanowy, pełna jest efektownych fajerwerków, ale samo zakończenie wydaje się szybkie, nieco enigmatyczne.



Moving Noises 2019

Koncert otwiera pianistka, która buduje efektowną, niemal demoniczną introdukcję inside piano. Perkusjonalne szelesty i drobne dźwięki z samego dna pudła rezonansowego ścielą się narastającą chmurą delikatnego, gitarowego ambientu. Ten ostatni zdaje się tu płynąć na wyraźne zawołanie pianistki, która pociera struny w pewnej rytmicznej sekwencji. Z czasem gitary przejmują strumień narracji i systematycznie kreują opowieść wedle kanonów ambientowego rytuału. Jeden wątek wydaje się być nad wyraz syntetyczny, drugi bazuje na mantrycznie powtarzanej sekwencji dość dynamicznie rysowanych riffów.

Wraz z upływem czasu fale ambientu stają się coraz potężniejsze, przy czym pierwszy wątek śpiewa, drugi nurza się w mrocznym błocie. Piękny uploading przypomina teraz chmury rozwrzeszczanego post-hałasu, które wzajemnie się przenikają. Po osiągnięciu szczytu strumień gitarowej narracji przechodzi w fazę wygaszania, a na froncie pojawia się nieco zapomniane piano, znów sycące improwizację dźwiękami preparowanymi, tym razem wszakże silnie ustrukturyzowanymi rytmicznie. Z klawiatury i dna fortepianu płyną frazy, które gaszą koncert umierającym beatem.

 

Scatterwound TL (Trilogy Live) (Midira Records, 3CD 2023). CD1: P.H/ Platzhirsch 2017, Dirk Serries – gitara oraz N – gitara, St. Joseph Church (Duisburg/Niemcy). CD2: R.B/ Roadburn 2018, Dirk Serries - gitara oraz N – gitara, 013 (Tilburg/ Holandia). CD3: M.N/ Moving Noises 2019, Dirk Serries – gitara, N – gitara oraz Martina Verhoeven – piano, Christuskirche (Bochum/Niemcy). Trzy improwizacje, łącznie 122 minuty.

 

wtorek, 2 maja 2023

Colin Webster, Mark Holub, Sofia Salvo & Jan Roder in Sowieso!


Dziś opowieść z naszego ulubionego cyklu – najpierw werbalnie na Trybunie, a zaraz potem, tu akurat w najbliższą niedzielę, w poznańskim Dragonie z dźwiękiem i obrazem!

Międzynarodowy kwartet soczystego, prawdziwie krwawego free jazzu niemal dokładnie rok temu zagrał ze sobą po raz pierwszy (niech żyją składy ad hoc!), a dziś ma już w dorobku kasetę (z nagraniem rzeczonego spotkania) i rusza w europejską trasę, by ów fakt efektownie świętować. Oczywiście nie mogą w jej trakcie nie trafić do Dragona! Innym słowy – dziś pozachwycamy się zawartością ich debiutanckiej kasety, w niedzielę zaś wystawimy nasze narządy słuchu na działanie huraganu definitywnie ekspresyjnych dźwięków – dwa saksofony, altowy Webstera i barytonowy Salvo, mocny kontrabas Rodera i nadaktywna perkusja Holuba. What a game! Nie trzeba dodawać, iż niedzielny koncert w Poznaniu, to ich jedyny występ w Polsce. Zatem teraz, albo nigdy!



Muzycy od pierwszej sekundy działają w berlińskim Sowieso kolektywnie, z siłą wodospadu cisną na gaz i z tego stanu wzmożonej, kreatywnej aktywności nie będą się wytrącać przez 50 minut z sekundami, serwując nam wszystko w dwóch wielominutowych porcjach samoodnawiającej się energii. Saksofony z miejsca startują na bliźniaczej intensywności, zaśmiewają się wzajemnie, a gęsta sekcja rytmu gna przed siebie, piękny znaczy teren i nie bawi się w gotyckie ornamenty. Po kilku głębszych pętlach, kontrabas i perkusja nieznacznie zwalniają, dając nanosekundowe chwile wytchnienia saksofonom, które mogą teraz frazować nieco dłuższymi strumieniami dźwięków. Narracja pozostaje wszakże w stadium wzmożonej intensywności, incydentalnie dzieląc się na podgrupy – najpierw to baryton i perkusja, potem trio bez tejże perkusji, wreszcie efektowna sekwencja drum’n’bass, do której po chwili dołącza baryton. Powrót do formuły kwartetowej zdaje się być wyjątkowo śpiewny, melodyjny, acz czupurny i bardzo niebezpieczny. Po niedługim czasie improwizacja zwalnia już naprawdę, a do roli głównego kreatora tej części koncertu pretenduje kontrabasowy smyczek. Tymczasem oba saksofony szczebioczą, tną powietrze niczym ostrze skalpela, a perkusja zaczyna budować nowy wątek na krawędziach werbla i szeleszczących talerzy. Muzycy biorą teraz głęboki oddech, po czym ruszają w finałowy galop pierwszego seta – urokliwie krzyczą na siebie i namiętnie okładają pięściami.

Początek drugiego seta sprawia wrażenie, jakby artyści puszczali do nas oko i mieli ochotę na odrobinę spokojnego spaceru. Na gryfie kontrabasu pojawia się smyczek, ale to tylko pozory. Bo to właśnie z tego miejsca, na soczystym gryfie ogromnego strunowca, rodzi się nowa siła kwartetowego rażenia. Stan ognistego upojenia osiągnięty tu zostaje w ułamku sekundy. Krew, pot i łzy! Czyżby reinkarnacja Machine Gun? Miejsce się zgadza, kompetencje muzyków także, a siła ekspresji zdecydowanie godna pierwowzoru sprzed ponad pięćdziesięciu lat! Po kilku minutach wytężonego półgalopu muzycy zdają się mieć krótkotrwałą chwilę zawahania, ale bez zbędnej zwłoki przystępują do wytyczania nowego szlaku opowieści. Początek zasadza się na miłości barytonu i smyczka, ciąg dalszy klei z potu perkusyjnego drive’u. Alt przebudza się tu jako ostatni, a że kontrabas przechodzi w stan pizzicato, orszak straceńców może już ruszać w kolejną galopadę. Saksofony drą się w niebogłosy, kontrabas i perkusja tną po kantach, a energia kinetyczna kwartetu osiąga ekstremum lokalne. Dość niespodziewanie w rękach kontrabasisty znów pojawia się smyczek, ale narracja nabiera dzięki temu jeszcze większego ognia. Tempo rośnie do monstrualnych rozmiarów i po nanosekundowej eksplozji ląduje w chmurze klubowych oklasków.

Bis trwa tu ponad dziesięć minut i znów jest piękną, free jazzową histerią! Na początku wszyscy artyści frazują bardzo wysoko. Piszczą jak koty, syczą jak napuszone lisy, rżą jak niedźwiedzie na rykowisku. Sex, drugs and rock’n’roll! Po kilku gęstych, acz nie ekstremalnie dynamicznych pętlach narracja zdaje się przechodzić w fazę finalizacji, ale ta trwać będzie dłużej niż sama faza podprowadzająca! Serie wzajemnych okrzyków, rwane stemple kontrabasu i perkusji, dron smyczka, który zdaje się nieść oba dęciaki do samego nieba, wreszcie repeta barytonu, która doprowadza kwartet do finałowego spazmu!

 

Colin Webster/ Mark Holub/ Sofia Salvo/ Jan Roder Sowieso (Raw Tonk Records, Kaseta/ DL 2023). Colin Webster – saksofon altowy, Mark Holub – perkusja, Sofia Salvo – saksofon barytonowy oraz Jan Roder – kontrabas. Nagranie koncertowe, Sowieso, Berlin, 21 maja 2022 roku. Dwie improwizacje, 50:15.