poniedziałek, 29 lipca 2019

Trevor Watts & Stephen Grew! Let It Be – Live in Liverpool!



Recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże opublikowana sometimes ago.


Brytyjski saksofonista Trevor Watts w lutym tego roku obchodził 80 urodziny. Kim jest dla nurtu free jazz/ free improv, ile nagrał doskonałych płyt, wiedzą wszyscy, którzy choć trochę zdają sobie sprawę z tego, co dzieje się w tym wspaniałym gatunku muzycznym.

Muzyk, mimo dalece dojrzałego wieku (czy tylko Kobietom nie wypada zaglądać w metrykę?), wciąż pozostaje w imponującej formie, zarówno muzycznej, jak i fizycznej. Dowodzą tego koncerty, na których raz za razem pojawia się w Polsce, jak i płyty, które systematycznie nagrywa. Te chyba najciekawsze wydawnictwa dostarcza ostatnio Fundacja Słuchaj! Let It Be - duet z pianistą Stephenem Grew, to bardzo wyrazisty dowód na poparcie wszystkich wyżej postawionych tez. Koncert nagrany w ubiegłym roku w Liverpoolu składa się z trzech części, trwa 51 minut i tyleż sekund. Z ogromną przyjemnością zapraszamy do zapoznania się z jego zawartością.




Początek pierwszego, rozbudowanego seta Rekolekcje/ Rekoneksje, to zamaszyste rozpoznanie walką, prowadzone w nieco klasycyzującej estetyce. Jak to bywa w przypadku duetu Watts-Grew (to już ich trzecia wspólna płyta), narracja od startu jest dynamiczna, każda akcja może liczyć tu na śmiałą reakcję, wszystko zaś odbywa się w znakomitej komunikacji. Dużo szybkich, zwinnych pasaży, cios za cios, wet za wet, tanecznie i z zawadiackim przytupem. Grew zdaje się grać całą klawiaturą, grzmi i co chwila popada w galop. Watts i jego alt, są z nim w każdej sekundzie, świetnie reagują, trzymają tempo, tryskają emocjami i niewątpliwą pogodą ducha. Power duo! Od czasu do czasu, na krótki moment zwalniają, by wziąć oddech, po czym ruszają w dalszą podróż – wyraziści, precyzyjni, elokwentni. Stephen jest młodszy od Trevora o ponad 20 lat, ale gdy staje w szranki swobodnej improwizacji z saksofonistą, zdaje się odmładzać go co najmniej o … 40 lat! Bez chwili wytchnienia, bez zaniechania, bez zbędnych dźwięków i z orszakiem wyłącznie dobrych decyzji dramaturgicznych. W 13 minucie zmysłowo spowalniają i na moment oddają się konsekwencjom stylistyki call & responce (któż lepiej niż Watts zna jej tajniki ?!). Po chwili – znów prą do przodu! Gęsty ścieg piana, ekspresyjny saksofon, ogień i prawdziwie młodzieńcza fantazja! Klasycyzujące piękno i precyzja w krótkich, niezbyt częstych,kojących wytłumieniach, wigor free jazzu, improwizacji totalnej, w dominujących tu momentach frywolnych galopad. Zwinne kociska o długach pazurach!  W 23 minucie znów biorą głębszy oddech i plotą dla nas garść niezwykle filigranowych ekspozycji. Sopran Wattsa wręcz śpiewa (kiedy on zdołał zmienić instrument?), klawisze Grew klaszczą w dłonie i śmieją się od ucha do ucha. Na ostatniej prostej 30 minutowego seta – kolejna kipiel!

Set drugi (kwadrans z sekundami), otwiera bardzo spokojna introdukcja czarnych klawiszy fortepianu, czyniona bardzo minimalistycznie. Towarzyszący jej szum w tubie czyni początek niebywale zmysłowym. Po chwili muzyka rozlewa się bardzo szerokim strumieniem – muzycy znów świetnie na siebie reagują. Grew stawia na intensywność przekazu, Watts na melodyjność fraz. W 6 minucie są już w definitywnym galopie. Gdy na ułamek sekundy tracą dynamikę, Grew plecie ciekawą rytmawkę, tuż pod kolejną bystrą ekspozycją Wattsa. W 11 minucie rodzaj zaskoczenia – słodka ballada dla zakochanych, którą pianista niesamowicie zgrabnie wyprowadza na free jazzową prostą. Potem wypuszcza Wattsa na małe solo, samemu czyniąc drobne preparacje na strunach. Kipiąca zmienność akcji, cud za cudem, a na finał … galopada.

Wreszcie i zapowiadany encore – piano tańczy całą szerokością klawiatury, zadziorny, lekko preparowany tembr saksofonu, jakże ekspresyjny, czyni swoją powinność – gęsty, smakowity deser. Grew aż kipi z emocji, ma szybkie palce niczym u rewolwerowca. Krew w głowie Wattsa buzuje, jak u 20 latka! On już się nigdy nie zmieni!


 ***

Trybuna Muzyki Spontanicznej udaje się na zasłużone wakacje. Kolejne teksty po 14 sierpnia. Pozdrowię od Was cudowną Lizbonę! Festiwal Jazz Am Agosto incydentalnie będzie moim udziałem!


piątek, 26 lipca 2019

Christine Abdelnour & Chris Corsano! Quand Fond La Neige, Où Va Le Blanc? That is a question!



Francuską saksofonistkę, o libańskich korzeniach, Christine Abdelnour znamy na tych łamach całkiem dobrze, choć na ogół z czasów, gdy występowała pod nazwiskiem Sehnaoui, była bowiem wtedy żoną jeszcze lepiej nam znanego gitarzysty Sharifa. Po prawdzie od tamtych czasów (niemal dekadę temu) nie była jakoś specjalnie aktywna na rynku wydawniczym muzyki swobodnie improwizowanej, ale nigdy o niej zapomnieliśmy (była choćby gościem ostatniej Krakowskiej Jesieni Jazzowej, w ramach jubileuszowych obchodów wielolecia formacji Gush). Dziś powraca do nas, uprzedźmy przebieg wypadków, z płytą absolutnie wyjątkową. Skomplikowany (pozornie) francuski tytuł nagrania widnieje w nazwie dzisiejszej opowieści. Partnerem saksofonistki w tym zacnym, artystycznym wydarzeniu jest amerykański drummer Chris Corsano, który był ostatnio gościem Trybuny dokładnie… trzy dni temu.

Nagranie studyjne z lata 2017 roku, dokonane w miejscu zwanym Audio Cue Tonlabor, zawiera dziewięć improwizacji z tytułami, które bezczelnie skutecznie przenoszą nas do świata preparacji dźwięku, wytrawnej sonorystyki i wszystkiego tego, co bezpowrotnie oddala nas od melodii, tonacji i tradycyjnego stroju instrumentów. Ostrzegamy – prawdziwe cacko z mocą niebanalnych, czasami trudnych dźwięków!

Bylibyśmy zapomnieli: Christine zagra na saksofonie altowym, a Chris – poza akcesoriami perkusyjnymi – będzie też korzystał ze slide klarnetu (i to często!). Płyta trwa 55 minut i tyleż sekund, wydawcą CD jest amerykański Relative Pitch Records, a miała ona swoją premierę w kwietniu bieżącego roku.




Spektakl rodzi się w niemal industrialnym środowisku dźwiękowym – instrument przypominjący saksofon skwierczy mechanicznie, buduje małe, hałaśliwe drony, zdaje się mieć kilka separatywnych pasm fonii. Perkusja i wszystko, co do niej jest podczepione (klarnet?), gra silnym rezonansem, drży i trzeszczy w posadach, skrzy się wibrującymi talerzami. Mechanistyczna propedeutyka preparacji  – przed nami świat nieustających tajemnic. Recenzentowi trudno jest precyzyjnie zdefiniować źródła dźwięków, tonie w dysonansie poznawczym i jest mu w tym doprawdy wspaniale! Ów krytycznie challangowy odsłuch napina wszystkie mięśnie twarzy i skutkuje systematycznym uwalnianiem ogromnych pokładów endorfin. W połowie trzeciej minuty prawą flankę przestrzeni dźwiękowej opanowują zwoje szumów z tuby instrumentu dętego. Istnieje zatem pewne prawdopodobieństwo, iż to właśnie tam posadowiła się saksofonistka. Narracja wszakże toczy się dalej z wysoką intensywnością, niczym mała orkiestra symfoniczna na dużych sterydach, która na finał improwizacji otwarcia potrafi zmysłowo rozrzedzić się i zaprezentować więcej separatywnych fonii, które przypominają nam, iż na scenie mamy jedynie saksofon i perkusję.

Druga piosenka stawia nas na baczność! Prawdziwie imitacyjny taniec godowy dwóch upalonych świerszczy! Oba pasma fonii lepią się w jednorodny strumień. Metafizyka dźwięku, który zdaje się płynąć całą szerokością pomieszczenia, w którym znajdują się muzycy. Trzecia historia, to rodzaj obopólnego rezonansu i plastycznych dronów. Cudowna cisza post-hałasu. Powietrze szumi, muzycy szukają nowej porcji tlenu. Preparacje i sonorystyka na samym dachu dalekowschodniego wysokościowca. Znów garść imitacji, szukania wspólnego mianownika dla całej improwizacji. Outside and inside, z ciszy po korpulentny dźwięk i z powrotem. Klarnet Chrisa wkleszcza się pomiędzy saksofon, a elementy zestawu perkusyjnego i drży transcendentalnym niepokojem. Chwilowo Amerykanin przejmuje rolę magika nadrzędnego. Po 4 minucie, muzycy proponują więcej drummingu i brzmienia saksofonu, które sugeruje, iż być może składa się on jednak z tuby i dysz, które muzyk naprzemiennie otwiera i zamyka. Akcenty rytmiczne i kawałek złamanej melodii, to kolejne, acz krótkotrwałe zaskoczenia dramaturgiczne. W końcowej części drumming nabiera pustynnego posmaku, a saksofon podśpiewuje pod nosem.

Czwartą opowieść otwiera perkusja, która brzmi … niczym perkusja. Obok, w tubie altu, krople potu bulgoczą zamaszyście. Flow jest nerwowy, a dźwięki - co wydaje się w tym fragmencie płyty niemal niemożliwe – ciągle zaskakują. Szumiący rezonans chwyta za gardło, a potem kończy improwizację. I już piąty odcinek – w tubie znalazło się prawdopodobnie jakieś obce ciało, gdyż saksofon drży jak młot pneumatyczny. Pod nim wibrujący werbel czyni swoją powinność. Kolejny pik preparacji i wzajemnych imitacji. Dwa śpiewające stwory o dżdżystym poranku, ze słońcem, które z roztargnienia zapomniało wzejść i posmakiem napalmu. Mechanika rytmu skondensowanego – saksofon, klarnet, głuchy drumming. Fonia skacze ku górze, świdrująca, ptasia rewolta trwa w najlepsze. Szósty fragment – werbel w fazie preparacji, pusta tuba prosi o łyk wody, dysze klaszczą w ciszy. Na dnie muzycy szukają rytmicznego mianownika - moc aktywności po stronie Chrisa, szczypta lenistwa ze strony Christine. Pięknie gaszą ledwie tlący się płomień narracji.

Na wejściu w odcinek siódmy powraca smak gęstego industrialu, który siał popłoch na początku płyty. Dwa ogniska krzyczącej meta fonii. Gdy niespodziewanie gasną, na scenie tworzy się tęcza piękna. Król i Królowa nocy, z orszakiem wątpliwych pochlebców, kroczą wyjątkowo dostojnie. Ósma część i powrót do brzmień, jakich moglibyśmy oczekiwać po zgromadzonym instrumentarium. Aktywny drumming, bawole porykiwania saksofonu, free jazz pełen zdrowych emocji. Po paru okrążeniach, Christine powraca w zarosła preparacji, nabiera wody w usta i prycha. Po 4 minucie skromny galop, a potem zmysłowy stopping – muzycy łykają gorące powietrze wielkimi porcjami. Pieśń zamknięcia, czas już na nią. Tupot suchych dysz o pusty pokład, mały drumming, dęte mikrofrazy. Klarnet rezonuje z werblem (chyba), płomień imitacji znów żarzy się szeroką łuną. Kolejny krok w kierunku nieba. A po chwili czas na finałowe odliczanie – urywane porywy powietrza z tuby, cisza na tomach, powolny marsz w poszukiwaniu ostatniego dźwięku.



wtorek, 23 lipca 2019

Rodrigo Amado! Summer Not To Fall!



Z ogromną przyjemnością kontynuujemy prezentację nowych płyt z Portugalii! Po dwóch perełkach, ciągle, jak się okazuje bardzo młodego, Gabriela Ferrandiniego, dziś znajdujemy dobry moment, by twórczo pozachwycać się najnowszymi płytami, wciąż bardzo młodego duchem, Rodrigo Amado, który nie dalej, jak kilka dni temu skończył 55 lat! Happy Birthday, Rodrigo!

Nasza radość zdaje się multiplikować, albowiem w odtwarzaczu redakcji ląduje świeżutki koncert tria The Attic Summer Bummer, gdzie saksofonistę z Lizbony wspiera nasz ulubiony, portugalski kontrabasista Gonçalo Almeida, a także niebanalny drummer z Holandii, też zaliczający do grona ewidentnych faworytów, Onno Govaert! Do pary dodajemy krążek No Place To Fall, zawierający duet Amado z doskonałym amerykańskim perkusistą Chrisem Corsano. Dwa przykłady modelowego wręcz free jazzu, który całymi garściami czerpie z tradycji, ale jest skrajnie nowoczesny – błyskotliwie wykonany i fantastycznie pod względem dramaturgicznym skonstruowany. Pełna ekspresji swoboda twórcza i … precyzyjna kontrola sytuacji na scenie. Rodrigo Amado i jego przyjaciele w najlepszym wydaniu!




The Attic  Summer Bummer (NoBusiness Records, CD 2019)

Ubiegłoroczny festiwal Summer Bummer w belgijskiej Antwerpii, koniec sierpnia, a na scenie trzech muzyków: Gonçalo Almeida na kontrabasie, Onno Govaert na perkusji i Rodrigo Amado na saksofonie tenorowym. Trzy improwizacje, 44 minuty i 21 sekund.

Kolektywny start wolnego jazzu, z melodią posadowioną u wylotu tuby saksofonu. Mocny flow kontrabasu Gonçalo i skrupulatny tygrys Onno, za gorącym od pierwszej sekundy zestawem perkusyjnym. Obaj dobrze budują napięcie, szyją nerw narracji, który będzie z całą trójką do ostatniego dźwięku na płycie. Tenor płynie ciepłym, choć nieco szorstkim strumieniem, bystrze osadzonym na zwinnych figurach rytmicznych kontrabasu. W 4 minucie ten ostatni ciekawie dynamizuje narrację, koledzy zaś skaczą za nim w ogień bez chwili zawahania. Po kolejnych 60 sekundach są już w galopie. Każdy z muzyków, to klasa mistrzowska – sekcja jak młot, saksofon niczym sierp! Amado siedzi w tradycji jazzu, ale jego flow jest niemal ponowoczesny – zwinny, zadziorny, a muzyk pewny jest każdego swojego zadęcia, czy wyboru dramaturgicznego. Gdy w 7 minucie Rodrigo milknie, Gonzo proponuje wspaniałą, małą ekspozycję solową. Subtelnie wspiera go Onno, czujny saper na polu minowym. Tenor powraca z melodią pomiędzy dyszami, po czym całe trio buduje nową opowieść, która z czasem także nabiera mocy. Amado śpiewa, Almeida i Govaert, niczym wielkie koło zamachowe, nakręcają spiralę emocji. Melodia, która powraca jak mantra i zwinne pętle bass & drums. Na finał znów garść ognistego galopu.

Na starcie drugiej opowieści smyczek, wysoko zawieszony na gryfie kontrabasu, wchodzi w zmysłową imitację z równie wypiętym ku górze saksofonem.  Drummer wchodzi do gry dopiero po 150 sekundach. Liczy krawędzie, w skupieniu czeka na rozwój wypadków. Muzycy serwują nam porcję smakowitej, aylerowskiej hymniczności. Rezonans talerzy i Almeida, który żongluje technikami gry. Po kilku minutach gry wstępnej, to perkusista napędza tryby improwizacji. Saksofon snuje balladę, kontrabas stoi u progu transu. Piękny moment, cała trójka cierpliwie wisi na stand by, choć wie, że ten stan nie potrwa zbyt długo. Najpierw sygnał do ataku daje dęciak, potem salwa armatnia idzie wprost z basu. Samonapędzający się flow eksploduje, dając asumpt do błyskotliwej ekspozycji Amado. Na finał mistrzowskie wytłumienie emocji, albowiem nic w tej grze nie dzieje się przez przypadek.

Cichy saksofon snuje długie, łagodne wprowadzenie do części finałowej koncertu. Szczoteczki na werblu dają pierwszy znak życia dopiero po trzech minutach. Pod nimi stylowo dudni bas, drżą talerze, skrzypią struny. Balladowy saksofon śpiewa o poranku. Dopiero w 7 minucie wysoko zawieszone arco zaczyna proces budowania narracji właściwej. Trio nabiera dynamiki, ale po kolejnych dwóch minutach na scenie pozostaje jedynie duet sax & drums. Kierunek eskalacji zostaje wskazany, ale muzycy nie śpieszą się z ostateczną decyzją. Tempo rośnie, Rodrigo zagęszcza ścieg, Onno także daje do wiwatu. Gdy Gonzo powraca, cała maszyna rusza już z pełną mocą. Trzy strumienie swobodnej narracji płyną razem w pełnej komitywie. Po 14 minucie saksofonista zdejmuje nogę z gazu i całe trio, step by step, zwalnia, rozrzedzając narrację, wpuszczając do środka mnóstwo zdrowego powietrza. Onno ma jednak problemy z wyhamowaniem, zdaje się rządzić częścią finałową koncertu, baa, nawet dorzuca do ognia. Finał miast stać się balladową rozbiegówką, przeistacza się rwący potok fonii. Last minute równie ostra, jak gwałtowny jest mocarny stop koncertu, jakby gdyby zarysowany był na nieistniejącej pięciolinii. Brawa dla wszystkich!




Rodrigo Amado/ Chris Corsano  No Place To Fall  (Astral Spirits/ Monofonus Press, CD/cassette 2019)

Na osi czasu cofamy się do lipca 2014 roku, by w przeddzień 50. urodzin saksofonisty, zawitać do lizbońskiego Namouche Studios. Tenorzyście towarzyszy Chris Corsano na perkusji. Ci dwaj silni mężczyźni zagrają dla nas pięć improwizacji, które potrwają 49 minut bez pięciu sekund.

Zgodnie z zapowiedzią, już pierwsze dźwięki zwiastują mocny przekaz korpulentnej fonii ze strony obu muzyków – aktywny drumming i zamaszysty tenor, jak zwykle z garścią melodii, wplecioną w potok narracji. Płynna, szczera i bezkompromisowa porcja free jazzu. Lont zostaje odpalony, kierunek galopu wskazany, a instrukcja obsługi wyposażona w pasy bezpieczeństwa. Waga ciężka, ciosy skoordynowane i zawsze w punkt. Stempel na stemplu, ognisty strumień narracji, z mocą błyskotek. Początek drugiej opowieści pozwala muzykom zaczerpnąć łyk świeżego powietrza – ciche, siarczyste intro saksofonu, szum glazury werbla. Amado balladyzuje, Corsano szkicuje tło, każdy dźwięk zdaje się tu mieć odpowiedni ciężar właściwy. Utwór nabiera mocy po 3 minucie, nieśpiesznie, ale bardzo systematycznie. Przed końcem muzycy zdążą jeszcze nacisnąć na pedał gazu, by po chwili sprawdzić jakość hamulców. Corsano wydaje się dzierżyć w dłoniach układ kierowniczy. Trzecia część – urywane, ale stanowcze frazy saksofonu, poprzedzielane wymownymi interwałami ciszy. Muzyk z czasem łapie dłuższe frazy, jest przy tym dość agresywny, wręcz zaczepny. Corsano ma zaś prawdziwe wejście smoka, ale dopiero pod koniec trzeciej minuty - free fire steps! Flow opowieści gęstnieje, dwa skromne instrumenty akustyczne zdają się wypełniać całą szerokość ulicy. Popis na obu flankach – hard sax and drums like army of drummers! Duch Aylera znów towarzyszy muzykom. Rodrigo gasi płomień z melodią na ustach.

Marsz ku chwale ojczyzny free jazzu! Masywny, płyny, zamaszysty styl otwarcia części czwartej. Muzycy doskonale się inspirują, podpowiadają sobie kolejne rozwiązania. Corsano może tu chyba wszystko - free jazz, to jego elementarz. Amado, pewny każdego dźwięku, perfekcjonista nawet w tyglu najgorętszych emocji. Tuż przed końcem czwartej minuty, ułamek sekundy na złapanie nowego oddechu. Śpiew saksofonu i krawędzie werbli w kolektywnym tańcu – Sonny Rollins jest z nami, ale z … turbodoładowaniem! Na finał pieśni kolejne porcje spiętrzeń – gęstych i mocnych, lekkich i puszystych, niemal w tym samym momencie. Czas zatem na ostatni fragment płyty, który nie będzie krótki i zdawkowy. Na starcie bardzo łagodny saksofon, szczoteczki, chwila chill-outu, ballada z podmuchami ciepłego powietrza znad oceanu. Melodia i cisza podskórnego drummingu. Corsano subtelny niczym zakonnica, każdy dźwięk stawia go na piedestale. Amado kreśli mu szlak cienką kreską. Tempa i uzasadnionej dramaturgicznie mocy muzycy nabierają w szóstej minucie. Dźwięki płyną wysokim wzgórzem, niczym rozpostarte, ptasie pióra, ale mają swoją dynamikę i gęstość, wydają się smakować wyjątkowo wykwintnymi przyprawami. W dziewiątej minucie kilkudziesięciosekundowe, jakże zmysłowe solo Corsano, wyjątkowo dynamiczne szczególnie na talerzach. W połowie dziesiątej minuty wyciszony tenor powraca w glorii sławy. Ze śpiewem na ustach muzycy przypominają początek tej części płyty, po czym precyzyjnie odnajdują ostatni dźwięk.




piątek, 19 lipca 2019

Gabriel Ferrandini and his Sensual Disquiet!



Portugalczyk Gabriel Ferrandini, jeden z najbardziej intrygujących perkusistów Półwyspu Iberyjskiego (palmę najbardziej kreatywnego w tej części świata odebrać mu może chyba jedynie Vasco Trilla), funkcjonuje w świadomości wielbicieli muzyki free jazz/ free improv niemal od zawsze, a przynajmniej od dekady.

Stały członek dwóch najważniejszych portugalskich formacji w gatunku – RED Trio i Motion Trio, współtwórca tak doskonałych płyt, jak Casa Futuro (z Pedro Sousą i Johanem Berthlingiem), czy Lisbon Freedom Unit, a także kilku polskich przedsięwzięć Piotra Damasiewicza (choćby Power Of The Horns), w październiku br. skończy dopiero … 33 lata. To wspaniała wiadomość! Zatem prawdziwy ocean wyśmienitych płyt z udziałem Ferrandiniego jeszcze przed nami.

Nic nie ujmując wyżej wspomnianym albumom, dopiero jednak rok bieżący zdaje się stawiać muzyka na odpowiednim dla jego poziomu artystycznego piedestale. Kilka tygodni temu wydał on bowiem pierwszą, w pełni autorską płytę Volúpias, a do pary dorzucił równie smakowity duet z rosyjskim alcistą Ilią Belorukovem, zatytułowany Disquiet. Dziś nad tymi właśnie płytami pochylamy się z dużą pieczołowitością, albowiem bezwzględnie warto!




Gabriel Ferrandini  Volúpias (Clean Feed, CD 2019) ‎

Zapraszamy na spacer po lizbońskiej dzielnicy Bairro Alto, miejscu dla Ferrandiniego szczególnym, związanym z dorastaniem i zdobywaniem pierwszych muzycznych doświadczeń, a także miejscu obecnego zamieszkania (muzyk nie urodził się w Portugalii) oraz wielu aktywności artystycznych. Tytuły kolejnych utworów na płycie, to nazwy ulic lub zakamarków niezwykłego wzgórza położonego na zachód od centralnej części miasta, którą wyznacza Placa do Comercio. Utwory te możemy śmiało określić, jako swobodne kompozycje open jazzu (poza dwoma przypadkami, wszystkie są autorstwa perkusisty).

W tymże powolnym, acz wcale nie nostalgicznym spacerze, Ferrandiniego wspierają – rówieśnik, także rezydent dzielnicy, saksofonista Pedro Sousa i nieco od niego starszy, jeszcze lepiej rozpoznawalny medialnie, kontrabasista Hernani Faustino. Muzyka nagrana została w lutym 2017 roku, w miejscu zwanym Fonte Santa, Alandroal. Zawiera dziewięć utworów, które trwają łącznie 39 minut bez czterech sekund.

Volúpias jest płytą niezwykłą z wielu względów, nim jednak poznamy szczegóły, słowo o samej konstrukcji dramaturgicznej nagrania. Zaczyna się ono trzema bardzo krótkimi, niemal cool jazzowymi introdukcjami, muzyką czerstwą, ale zmysłową (volúpias!), nie tyle ilustracyjną, co tworzącą w głowie słuchacza prawdziwe obrazy tajemniczych miejsc Lizbony. Po nich otrzymujemy pierwszy nieco dłuższy fragment bardziej swobodnej improwizacji, by zaraz potem znów wpaść w sidła krótkoterminowych narracji, które określić możemy wręcz jako dark jazzowe. Prowadzoną nas one do dwóch ostatnich utworów, najdłuższych na płycie (łącznie niemal 16 minut), które eksplodują emocjami, jakie towarzyszyły muzykom w trakcie poprzednich części, a były w wielu momentach silnie skrywane.

Rua Nova Da Piedade. Saksofon tenorowy kreśli małe plamy, jakby śpiewał drobną melodię, która grzęźnie mu w gardle. Towarzyszy mu mocny tembr kontrabasu i stosunkowo aktywny drumming. Całość toczy się wszakże w tempie marsza pogrzebowego, choć narracja bez trudu łapie swój wewnętrzny rytm i specyficzne dla większości minut tego spaceru slow dynamic. Travessa De São José. Marsz zdaje się być jeszcze spokojniejszy. W ruch idą szczoteczki, a nad nieboskłonem jawi się duch Krzysztofa Komedy i jego muzyki filmowej. Jakby dwóch takich niosło szafę, ale z tej strony Bairro Alto słabo jeszcze widać ocean. Rua De São Marçal. Dron wilgotnego powietrza wydobywa się z tuby saksofonu. Masywna ścieżka pizzicato leje się z gryfu kontrabasu. Cool masters in work! Perkusja ledwie zaznacza swoją obecność. Rua Da Academia Das Ciências. Wyższy powiew tenorowego, sekcja rytmu wciąż powolna, ciężka, z ołowiu i stali. Każdy krok na tej ulicy stawiany jest z saperską precyzją. Strong cool! Gęsta gra kontrabasu i perkusji, zmysłowy i upocony tenor, a wszystko w warunkach niemal idealnej akustyki. Każdy szmer i powiew powietrza ma swoje odzwierciedlenie w dźwiękach, jakie do nas docierają. W drugiej części narrację ciągnie duo bez saksofonu. Świetną zmianę daje drummer, który zdobi ścieg opowieści złotymi cekinami. Saksofon powraca śląc ciemne plamy, w tle solowa ekspozycja kontrabasu.

Rua De O Século. Kolejna meta ballada. Tenor na zaciągniętym ręcznym kreśli kolejny filmowy obrazek. Klimat białoczarnej kliszy, metafizyczna równowaga pomiędzy wszystkimi elementami narracji. Saksofon buduje drony, inspirowane post-elektroniką. Piękne, żółwie tempo. Rua João Pereira Da Rosa. Introdukcja kontrabasu, cichy, suchy powiew saksofonu z lekkim zaśpiewem. Perkusja wchodzi do gry po 90 sekundach i stawia stemple artystycznego wyrachowania. Gibka oszczędność środków wyrazu, pełne garści emocji poupychane po kieszeniach. Funeralne tempo zdaje się delikatnie nabierać wiatru w żagle. Rua Dos Caetanos. Saksofon, talerze, skromne szarpnięcia za struny, niepokój, brak snu i posmak nieistniejącej elektroniki (as cymbals drones). Jeszcze wolnej, jeszcze gęściej, jeszcze dosadniej. Garść emocji wprost ze smyczka, który ślizga się po strunach kontrabasu.

Travessa Dos Fiéis De Deus. Tenor rusza w przedostatnią podróż z odrobiną zadzioru u nasady ustnika. Perkusja gotowa do uderzenia, kontrabas burczy i ciągnie za struny, tnie powietrze na nierówne części. Step by step opowieść nabiera gęstości, a spętany zaplanowaną dramaturgią flow zaczyna rozkwitać trzema strumieniami fonii. Szczególnie aktywny moment perkusji. Solowa ekspozycja kontrabasu na wybrzmieniu. Rua Da Barroca. Core number całej płyty startuje niezwykle kolektywnie. Saksofon buduje dron, mroczny, zabrudzony, ale jakże powabny. Już po 120 sekundach w tubie zdaje się rodzić moc, skłonna wyrwać wszystkich z letargu oczekiwania. Sousa zostaje na chwilę sam i szuka swojej pętli, po czym wpada w oddech cyrkulacyjny. Znakomity moment! Tuż przed upływem 4 minuty powraca Ferrandini. Sytuacyjny duet PeterGarbiel nabiera tempa i emocji, po czym przyzywa kontrabas Faustino. Ognista muzyka, ale pozbawiona free jazzowej furii, pełna emocji, także tych nieujawnianych. Kontrabas schodzi smykiem do samej podłogi. Na osi czasu 7:30 - muzycy delikatnie hamują, by nieznacznie zmodyfikować swój flow. Nowy wątek brnie po złote runo przy wsparciu pizzicato. Trio unosi się nad ziemią i stawia wszystkich do pionu. Smyczek powraca na ostatniej prostej. Wraz z nim rozgrzany saksofon i kipiąca perkusja dają do wiwatu! Gaszenie płomienia zdobi nutka melodyzującego posmaku zapomnianego saudade.




Ilia Belorukov/ Gabriel Ferrandini  Disquiet  (Clean Feed , CD 2019)

Na kolejne czterdzieści dwie minuty i kilkadziesiąt sekund przenosimy się do studia nagraniowego w Saint-Petersburgu. Jest druga połowa grudnia 2017 roku – Ilia Belorukov na saksofonie altowym oraz Gabriel Ferrandini na perkusji i instrumentach perkusyjnych. Panowie zagrają pięć całkowicie swobodnych improwizacji. Czas ich trwania zdążyliśmy już poznać.

Muzycy rozpoczynają swoją niespokojną podróż w dużym skupieniu – wyciszona tuba saksofonu i mały werbel brzmią na starcie niczym stylowe, duetowe Spontaneous Music Ensemble w czasach, gdy obu Panów nie było jeszcze na świecie. Gabriel zmyślnie zagęszcza flow, Ilia płynie raz wysoko, raz bardzo nisko, wyraziście, bez najmniejszych śladów melodyki. Free impro sax & drums duo as pattern! Muzycy dają prawdziwy popis kreatywności od pierwszej minuty nagrania. Rosjanin, tu pozbawiony jakichkolwiek syntetycznych atrybutów, stawia sobie artystyczną poprzeczkę niezwykle wysoko i spełnia wszelkie oczekiwania. To samo rzec można o Portugalczyku. Taniec i śpiew przez zaciśnięte usta, bezczelne rytuały piękna improwizacji. Druga opowieść budzi się w oparach lepkiej ciszy. Ilia wstaje jako pierwszy, Gabriel sprawdza jakość naciągów na werblu, liczy krawędzie. Ballada dla ponownie potępionych – saksofonowe półdrony i ślady drummingu. Narracja, która systematycznie pęcznieje, budowana zarówno długimi, jak i krótkimi frazami. Po 5 minucie organiczna dawka ekspresji doprowadza muzyków do szczęśliwego zakończenia.

Trzecia improwizacja – dysze prychają, znów liczba krawędzi zestawu perkusyjnego zgadza się, co do sztuki. Subtelna gra w otwarte karty. Alt tańczy, werbel trzyma go za gardło. Ciało w ciało, świetna komunikacja, bez znaków zapytania. Ilia lubi zagęszczać brzmienie, preparować dźwięk, szukać dronowej estetyki, choć nawet na moment nie opuszcza terytorium wolnego jazzu. Tuż obok Gabriel – wybiera wyłącznie najlepsze rozwiązania, towarzyszy saksofoniście w każdej frazie, nic nie pozostawia bez adekwatnego komentarza, gra gęstym ściegiem, całym zestawem perkusyjnym, choć jest przy tym zwinny jak kot, lekki jak pawie pióro. Na wybrzmieniu alt skutecznie szuka szorstkich fonii, szumi jak lokomotywa na stacji końcowej.

Syczenie w tubie wyznacza start czwartej części. Talerze drżą na dalszym planie. Zmysłowa cisza żywej akustyki. W kolejnym kroku, repetycja wilgotnych dysz i preparacje na werblu. Bukiet perełek fonii buduje najspokojniejszy fragment Niepokoju. Moc detali, frapujących szczegółów, uroda pojedynczych niemal dźwięków – rezonans talerzy, czy oddech suchej tuby, która chce śpiewać. Wejście w bardzo jazzową narrację smakuje balladą, choć najeżoną emocjami. Na finał potencjometr mocy przesuwa się w prawo, by nie było zbyt słodko. Wreszcie i pieśń zakończenia! Jakby wszystko w niej śpiewało – talerze, dysze, tomy i werble, choć muzycy nie opuszczają bastionu ciszy i spokoju. Muzyka zdaje się unosić w powietrzu z braku ciężaru właściwego. Po 4 minucie delikatne zagęszczenie – alt skacze ku górze, perkusja zdobi dźwiękami każdy centymetr sześcienny studia nagraniowego. A jednak Disqueit!


wtorek, 16 lipca 2019

Àlex Reviriego & Discordian String Ensemble! Subirana, Padrós & Pich! Like Contemporary Discordian Loves Improvisation!



Wenezuelski saksofonista El Pricto, szef barcelońskiego Discordian Records, to prawdziwy człowiek renesansu. Komponuje, improwizuje, kreuje niezliczone, jakże interesujące wydarzenia muzyczne. Jednym z najbardziej charakterystycznych wątków w jego przebogatej działalności wydaje się być wyjątkowa umiejętność wtłaczania muzyki współczesnej, czy awangardowej w ramy czasami bardzo swobodnej improwizacji. Jeśli chcielibyście sobie przypomnieć przykłady takich działań, warto sięgnąć choćby po wszystkie nagrania firmowane szyldem Discordian Community Ensemble (w tym także ostatnie Live at Tepekalesound, którym zachwycaliśmy się na tych łamach kilka tygodni temu).

Dziś przed nami dwa kolejne przykłady na to, jak Pricto, niczym Król Midas, wszystko czego się tknie zamienia w złoto. Najpierw jego pomysł na ansambl strunowy, gdzie Wenezuelczyk wciela się także w rolę dyrygenta, potem zaś swobodnie improwizowane trio, które siedzi jednak po kostki w muzyce współczesnej, a udział Pricto sprowadza się w tym wypadku do wyprodukowania i opublikowania nagrania.

A zatem – dwie najnowsze pozycje w katalogu Discordian Records i moc jak zawsze wyjątkowej muzyki! Przypominamy, iż płyty tego labelu dostępne są, poza skończoną liczbą przypadków, jedynie w formie plików elektronicznych.




Àlex Reviriego & Discordian String Ensemble Incerto For Doublebass And Strings

Klub Magia Roja w Barcelonie, połowa grudnia ubiegłego roku, a na scenie prawie sami nasi dobrzy znajomi: Àlex Reviriego na kontrabasie, Diego Caicedo na gitarze elektrycznej oraz piątka skrzypków - Jaime Del Blanco, Dani Pucha, Eva Monroy, Xesc Llompart oraz Pablo Albarrán. Trzy utwory autorstwa wszystkich muzyków, które ustrukturyzował i których wykonanie poprowadził El Pricto. Całość trwa 52 minuty i 17 sekund.

Incerto to klasyczna, włoska forma uprawiania muzyki, którą moglibyśmy określić jako niepewną (w dosłownym tłumaczeniu). Rolą dyrygenta jest utrzymywanie dramaturgii utworu w pewnych wcześniej nakreślonych ramach, podczas gdy każdy z muzyków dostaje dużą swobodę, co do sposobu jego wykonania, przy czym solista ma tu pełną dowolność (w naszym przypadku kontrabasista), pozostali zaś muzycy są delikatnie prowadzeni przez dyrygenta. Wszystko toczy się bardzo spontaniczne, a efekt końcowy jest miksturą improwizowanej, grupowej kompozycji, dyrygentury i całkiem wolnego grania. Oczywiście fundamentem sukcesu jest tu kreatywna komunikacja pomiędzy solistą, dyrygentem, a całą grupą.

Ruch Pierwszy. Banda rozjuszonych smyczków weryfikuje porowatość powierzchni strun – małe frazy, śmiertelnie pozbawione znamion melodii, sieją niepokój i budują grozę nieznanego. Na sygnał Maestro Pricto czereda strunowców rozpoczyna symfonię skowytu. W tle pętli się gitara z prądem, burczy kontrabas, na przedzie zaś śpiewają skrzypce, a ich pozorny klasycyzm zdaje się być brutalnie przypalony. Gęsty, wielowymiarowy flow, rodzaj zabrudzonej polirytmii, Święto Wiosny tuż po ataku nuklearnym, w połowie czwartej minuty całkiem już intensywny i nasycony emocjami. Sporo preparacji na strunach, które wchodzą we wzajemne interakcje. Po 6 minucie ciekawe pizzicato skrzypiec, które udanie konweniuje z gitarą – uśpionym, rockowym potworem. W toku rozwoju narracji kontrabas sunie bardzo niskim strumieniem, a skrzypce tańczą wokół niego z zaostrzonymi pazurami. Tuż przed końcem 8 minuty kolejne spiętrzenie – gitarowe przetworniki szumią i zgrzytają, skrzypce skaczą od podłogi po sam sufit, niczym stado lekkich bawołów, u boku kontrabasu, Króla Lwa. Gdy gitara przypomina zepsuty odbiornik radiowy, skrzypce stawiają na estetykę percussion. Gdy te drugie płyną upaloną melodyką, ta pierwsza milczy z wrażenia. Chocholi taniec śmierci! Filharmonia na sterydach! Muzycy cudownie łapią wiatr w szprychy. Gitara powraca w repetycji, zdziera skórę z małych strunowców, a całość w kipieli osiąga ostatni dźwięk.

Ruch Drugi. Grzmoty kontrabasu i akcenty percussion - wszyscy na scenie zdają się szukać wewnętrznego rytmu techniką pizzicato. Gitara okazuje się w tym dziele niezwykle pomocna. Akustyczna post-elektroakustyka żarzy się i skwierczy. W 5 minucie ansambl schodzi w oniryczną meta ciszę. Jedynie słuszne wysokie dźwięki budują piękną opowieść, która kwieciście narasta. Chór ptaków pozbawionych dziobów, skowyt egzystencjalnej pustki, strach przed lotem pozbawionym punktu docelowego. Brawo! Wejście w nową opowieść odbywa się na mosiężnych barkach kontrabasu. Preparacje zalewają całą podłogę, tuż nad nią stado strunowców epicko komentuje rzeczywistość zastaną. W 11 minucie krótka kipiel, która nie zmienia nic w zachowaniu kontrabasu – masywne drony ciężkiego powietrza wchodzą w rezonans z każdym napotkanym przedmiotem. Po kolejnej chwili niektóre skrzypce budują rytm, inne zwinnie preparują dźwięk, imitując kontrabas. Kontrapunkty, które zdają się nabierać energii kinetycznej. Finał Drugiego osiągany jest metodą brutalnego, ale jakże efektownego stoppingu.

Ruch Trzeci. Skrzypce in extenso, repetytywny taniec na zaciągniętym ręcznym. Symfonia kreatywnego minimalizmu. Kołyszący taniec dla złych chłopców. Po 120 sekundach do gry, u samego dołu fonii, wchodzi kontrabas, a całość narracji zaczyna przypominać zdeformowane Different Trains Steve’a Reicha. Flow ciągnie się masywnie ku górze. W 7 minucie jazzowa gitara staje mu w poprzek i pyta o zdanie. Kontrabas płynie pizzicato, skrzypce stroszą pióra, wystawiają na wiatr żylaste pazury. Po kilkudziesięciu sekundach gitara wchodzi w fazę preparacji, a na pozostałych strunach pojawia się garść akcentów perkusjonalnych. Opowieść gęstnieje, pomysłów przybywa w tempie geometrycznym. Nie brakuje hałaśliwych fonii, preparacji, a wszystkie one wydają się być posadowione na masywnym dronie smyczka kontrabasu. Skrzypce bez chwili zawahania osiągają artystyczny orgazm. Po 14 minucie piękne kontrapunkty gitary, sterowane zmysłem dramaturgicznym Pricto. Moc ładunków elektromagnetycznych osiada na głowach wszystkich uczestników koncertu. A potem już czas na zmysłowe tłumienie narracji – gitara i kontrabas biorą ten wątek na swój warsztat i doprowadzają ansambl tuż pod ścianę burzy oklasków!




Anna Subirana/ Pol Padrós/ Joan Antoni Pich  Brull's Bet

Pozostajemy w Barcelonie, ale przenosimy się do miejsca zwanego Sinestesia. Połowa stycznia ubiegłego roku i trójka muzyków: Anna Subirana – głos, Pol Padrós – trąbka i Joan Antoni Pich – wiolonczela. Cztery improwizowane utwory (być może z elementami predefinicji), 33 minuty i 11 sekund.

Hypnoidal. Opowieść rozpoczyna gadający, kobiecy głos - dźwięki dobywane techniką, którą moglibyśmy nazwać jako avant-scat. Wiolonczela podaje zadziorny, jazzowy półrytm szarpaniem strun, ale zaraz potem także smyczkiem. Trąbka brzmi na wejściu dość czysto, jakby stanowiła ostatni na scenie bastion chamber music, ale pierwszy zadzior dopada ją w mgnieniu oka. Muzycy zdają się zagęszczać narrację, ale trąbka zwinnymi interludiami burzy dramaturgię wydarzeń. Głos dławi się u nasady gardła, po czym zwinnie wdaje się w dialogi z kolegami – jeśli użylibyśmy określenia call & responce, nie bylibyśmy dalecy od prawdy. Wrzący ponadgatunkowy tygiel pomysłów! Zaraz potem krok w ciszę i odrobina sonorystyki. W 5 minucie pierwsza imitacja głosu i trąbki. Gdyby muzycy nie byli posadowieni na przeciwległych flankach, mielibyśmy duży problem z rozpoznaniem źródła dźwięku! Para idzie wysoko, cello dołem kreśli bardziej tonalną ekspozycję. 

Cataleptic. Z dna ciszy docierają do nas smutne pojękiwania trąbki, gwizd smyczka i rechot z gardła. Po 90 sekundach wiolonczelinowe kontrapunkty stylizują narrację porcją nowej ekspresji. Ale sama opowieść jakby nie chciała opuścić strefy ciszy. Kolejna ekspozycja call & responce, tym razem staje się udziałem głosu i cello. Śpiewająca trąbka snuje komentarz. W 5 minucie smyczek szuka baroku blisko podłogi, obie zaś flanki wchodzą w fazę ożywionej dyskusji. Po chwili śpiew pojawia się na ustach wszystkich, rzewny, molowy wedle wskazań strunowca. Akcja zdaje się gonić akcję, a kres tego szaleństwa wyznacza cisza po ostatnim dźwięku.  

Somnambulistic. Zmutowana trąbka znów u podnóża ciszy. Suche fonie z gryfu i głos, który znów na moment staje się … trąbką. Smyk ślizga się po strunach i buduje nową historię. Znów smakuje zagubionym w szumie chamber, a każdy ruch sceniczny poprzedza chwila refleksji. Cichy taniec na palcach, by nie spłoszyć zwierzyny. Trąbka i głos – znów jednym ciałem. Doskonałe reakcje, kolektywna zabawa. Po 7 minucie rytmiczne szlifowanie strun wiolonczeli buduje nowy wątek. Trąbka wchodzi w dialog, głos milknie na dłuższą chwilę. Na finał tej części ten ostatni powraca i czyni już wyłącznie same cuda – krzyczy, recytuje, jęczy i śpiewa!

Return To Wakefulness. Trębackie solo na otwarcie finałowej części koncertu – palce wiolonczelisty krążą wokół gryfu, avant-scat powraca. Narracja nabiera tempa, niczym pierwsza improwizacja. Zadziorne frazy, energia, pulsacja, tańce i swawole, także w konwencji call & responce. Imitacje na flankach, kilka szarpnięć strunami – muzycy szukają zakończenia rozrzedzając flow narracji. Czynią to po mistrzowsku, zatem moc oklasków tuż po wybrzmieniu dalece uzasadniona.

czwartek, 11 lipca 2019

Ricardo Arias! Santiago Botero! Kim Myhr! Contrived!



Nowa, intrygująca muzyka improwizowana powstaje dokładnie w każdym zakątku świata. Trybuna stara się udowadniać tę tezę niemal każdego dnia, w każdym artykule tu zamieszczanym. Czasami bywa też tak, że trzeba na nią bardzo długo czekać. To kolejny aspekt świata muzyki improwizowanej, niszowej, niedotowanej, biednej i … wspaniałej. Ale jedno jest pewne - trud słuchacza, tym bardziej recenzenta, wyszukiwania owych dźwięków i długiego nań oczekiwania będzie zawsze sowicie opłacony.

Londyńskie Raw Tonk Records geograficznie zatacza coraz szersze kręgi. Wraz z tym fascynującym labelem byliśmy ostatnio w Andaluzji, teraz zaś płyniemy za wielką wodę, wprost do gorącej Kolumbii. W stolicy tego pięknego kraju Bogocie, dokładnie sześć i pół roku temu, podsłuchujemy takie oto trio muzyków: Ricardo Arias - elektronika, bass balloon kit, obiekty, Santiago Botero – kontrabas, także preparowany oraz Kim Myhr – gitara, obiekty. Koncert składa się z sześciu części i trwa 31 minut i 13 sekund. Nagranie zwie się Contrived (CD, 2019)




Uderzenia w pudło rezonansowe, struny i talerze – dźwięk sprawia wrażenie delikatnie preparowanego w elektroakustyczny sposób. Drobne frazy, zwinne akordy i repetycja. Rodzaj małej symfonii perkusjonalnej, czynionej w pewnej intrygującej meta tonacji. W tle narastają syntetyczne dźwięki, które sprawiają wrażenie, jakby wcześniej dostały się w szprychy bliżej niezdefiniowanego live proccesing. Mantryczna polifonia bez wskazanego punktu docelowego, narracja z dużą dawką echa, budowana warstwą na warstwie. Akordy gitary, które dość szybko zlewają się w wielobarwny strumień tajemniczych fonii. Owa post-syntetyczna magma po paru chwilach wypluwa z siebie nowe dźwięki gitary, potem zapewne kontrabasu. Drugi odcinek trwa ledwie 60 sekund, ale pełen jest wydarzeń: półdęty dźwięk i polerka metalowych powierzchni płaskich. Mikro narracja budowana z rytmem zaszytym w samym jej wnętrzu, okraszana incydentalnie preparacjami. Trzecia bajka, to oniryczna opowieść post-folkowa. Misy, bębny, struny, cisza, którą można zbierać garściami, metafizyka półakustyki, pętle gitary. Bukiet dźwięków tak nieoczywistych, aż trudno uwierzyć i skutecznie zwizualizować ich źródło. Narracja krocząca, delikatnie narastająca, jakaś okrutnie nieeuropejska, przez to, jakby jeszcze bardziej fascynująca. Elektroakustyka bez prądu, pełna repetycji i rytualnego transu.

Gitara zatopiona po kolana w szmerze syntetyki otwiera część czwartą. Wspierana mikro perkusjonaliami, swobodnie narasta. Kilka separatywnych wątków zdaje się łączyć w jeden strumień chaotycznej, ale i rytmicznej improwizacji. Po 5 minucie na lewej flance grzmi jeden ze strunowców (kontrabas?), po prawej zaś aurę spowija morze elektroniki, szumu i skwierczenia. Piąta historia – kontrabas bałamuci wysoko podwieszonym smyczkiem i gitara, która znów pętli się na lekkich strunach. W tle meta syntetyka, ugniatana gołymi dłońmi. Gęsty flow, który gaśnie jak płomień pozbawiony dopływu tlenu. Wreszcie finalna partia – potężny masyw syntetyki, w tle kontrabas dobywający dźwięki z otchłani post-baroku, pulsujące dźwięki i złowrogi śpiew strun. Oryginalne zwieńczenie niebywale … oryginalnej improwizacji. Czas zostać w Bogocie na dłużej niż pół godziny.


poniedziałek, 8 lipca 2019

Evan Parker & Kinetics! Chiasm, so not only for great anniversary!



W kwietniu bieżącego roku Evan Parker obchodził 75 urodzony. Być może moment ten nie wybrzmiał jakoś szczególnie dobitnie na tych łamach, ale warto wiedzieć, iż Pan Redaktor wspomniał o nim w bezpośrednim przekazie radiowym dokładnie 5 kwietnia, w dacie tej niewątpliwe ważnej dla muzyki improwizowanej rocznicy.

Fakt zacnych urodzin tej wybitnej postaci muzyki swobodnie improwizowanej nie umyka wszakże uwadze wydawcom. Płyt z udziałem Parkera przybywa niemal każdego miesiąca, na ogół są one budowane artystycznie w konwencji With Evan Parker. Redakcja, póki co, ma problemy z wylistowaniem wszystkich tytułów, ale obiecuje uporać się z nimi niezwłocznie, a w perspektywie najbliższych kilku miesięcy, skwapliwie wszystkie je zrecenzować.

Ad rem – przed nami spotkanie brytyjskiego saksofonisty z duńskim triem Kinetics, muzykami wciąż głodnymi wrażeń i emocji, ale całkiem już zauważalnymi na scenie muzyki jazzowej i improwizowanej. Zatem - na fortepianie Jacob Anderskov, na kontrabasie Adam Pultz Melbye oraz na perkusji Anders Vestergaard. Płytę Chiasm dostarcza Clean Feed Records (CD, 2019), a składa się ona z czterech fragmentów dwóch koncertów, jakie miały miejsce w lutym ubiegłego roku. Improwizacja pierwsza i czwarta zarejestrowane zostały w Londynie, druga i trzecia zaś w Kopenhadze. Na etapie produkcji nożyce edytorskie były zapewne bardzo ostre, albowiem ostatecznie trafia do nas ledwie 38 minut i 15 sekund muzyki.




Witamy w klubie Vortex! Pierwsza i zasadnicza porcja Chiasm potrwa dla nas ponad 18 minut! Rola barwnego wprowadzenia w temat spoczywa na barkach duńskiego tria. Bezmiar powierzchni i przedmiotów rezonujących: smyczek na gryfie kontrabasu, głębokie piano z trzeszczącą klapą, werbel miarowo obmacywany suchymi dłońmi. Gęsta rozbiegówka z klawiszami w pozycji dominującej. Saksofon tenorowy Parkera wchodzi do gry po upływie 130 sekund. Sprawia wrażenie ciepłej, ale wyjątkowo gęsto tkanej kołderki. Flow jedyny w swoim rodzaju wprowadza ład, porządek, przez krótką chwilę także hierarchię ważności. Parker dostaje momentalnie doskonałe wsparcie – masywny bas, jędrną perkusję i delikatne frazy piana, usytuowane tuż pod chmurą dętych fonii. W połowie 8 minuty pierwszy stopping – mistrzowski duet tenoru i smyka na kontrabasie. Po kilku chwilach piano rozlewa się szerokim strumieniem dźwięków i mimochodem gasi żar opowieści zmysłem powonienia. Drummer nie czeka i zaczyna kreować rytmem nowy wątek. Pozornie spokojniejszy, ale ponownie czerpiący moc sprawczą z doskonałych interakcji pomiędzy muzykami. Zmiana goni tu zmianę, ale w tej fazie koncertu, to tenor ciągnie flow kwartetu. Duńska frakcja pięknie się w to wplata, snując drobne, osobliwe historie własne. W 17 minucie mocne, czarne akordy piana demolują scenę i ustalają nowy porządek. Tenor milknie, pozostałe zaś instrumenty mikro frazami błyskotliwie gaszą płomień opowieści.

Dwa fragmenty kopenhaskiego koncertu są stosunkowo krótkie i łącznie trwają około kwadransa. Pierwszy z nich budzi do życia szelest dysz, skromne piano z klawisza i takaż perkusja, wreszcie grzmoty kontrabasu, które zdają się kroić ciszę na nierówne połowy. Narracja rusza stanowczym krokiem – gęsty, demokratyczny kwartet, złożony z muzyków, którzy świetnie na siebie reagują. Tenor kocha takie piano, te wydaje się mieć bliźniacze odczucia, wreszcie kontrabas i perkusja, niczym potwór ze zrośniętymi głowami. Odcinek trzeci i piano, które ciągnie narrację ku górze, tuż nad strome urwisko. W zwinnym duecie z perkusją, czynią świetną introdukcję. Saksofon nadchodzi z kontrabasem pod ręką, a proces wejścia w temat zajmuje im niemal 90 sekund. Muzyka, który pozornie niczym nas nie zaskakuje, ale mistrzowską klasą pachnie aż po Władywostok! Gdy piano milknie, a tenor gaworzy na boku, kontrabas plecie strzeliste expo jednocześnie techniką pizzicato i arco! Interakcja z saksofonem – tuż potem - niczym rozmowa starych kumpli przy do połowy opróżnionej flaszce. Piano powraca mroczną stroną mocy, tenor gęstnieje i cały kwartet gna ku najpiękniejszej eskalacji na płycie! Cała opowieść cudownie leje się teraz muzykom przez ręce – dużo w niej powietrza i zadumy nad losem improwizacji. Smyczek zmysłowo prowadzi wszystkich do ostatniego dźwięku.

Na finał jakże urokliwego Chiasm powracamy do Vortexu! Wprowadzenie czyni niezwykle skupiony saksofon. Dyszy, prycha, nabiera powietrza. Ma swoje kilka minut i po mistrzowsku nie marnuje choćby sekundy. Stały już niemal element parkerowskich koncertów – solo czynione oddechem cyrkulacyjnym. Po chwili piękny background buduje u samego dołu zasmyczony kontrabas, pomaga mu bardzo głęboko posadowione piano. Muzycy kreują pasma małych dronów, które zdają się przenosić całą narrację w kosmiczną otchłań. W połowie czwartej minuty do gry wpada drummer i silnym drive'em dynamizuje improwizację. Wszystko staje się tu gęste, lepkie i masywne. Mistrzowskie tłumienie narracji spoczywa zaś na barkach talerzy. Last minute, ciche, swawolne przebiegi piana i kontrabasu, wciąż pod parasolem talerzowej ekspozycji. Tenor już zamilkł, gotowy na przyjęcie jakże zasłużonych oklasków.


czwartek, 4 lipca 2019

The Forestry Commission! Frost Burning!



Na doskonałą muzykę nigdy nie jest za późno! Za nami już połowa roku 2019, a w odtwarzaczu redakcji ląduje krążek wydany pod sam koniec ubiegłego. Nie byłoby w tym nic szczególnie nietypowego, gdyby nie fakt, iż Frost Burning, to płyta, która śmiało winna znaleźć się na … ubiegłorocznym best of. Czym prędzej zatem odrabiamy zaległość! *)

The Forestry Commission w składzie: Biliana Voutchkova – skrzypce, Alexander Frangenheim – kontrabas oraz Antonis Anissegos – fortepian. Nagranie z berlińskiego studioboerne34, z lutego 2016 roku, posłuchać możemy dzięki FMR Records (CD, 2019). Całość trwa 44 minuty i 33 sekundy, a składa się z siedmiu improwizacji, być może w ograniczonym zakresie predefiniowanych (nie znamy szczegołów, jednakże w obliczu dźwięków, które za moment poznamy, zdają się być one dalece nieistotne).




Trio FC wprowadza nas w klimat nagrania krótkimi, delikatnymi frazami. Pianista spokojnie liczy klawisze, nie stroni wszakże od głębokich dźwięków, oba zaś strunowce po fazie smarowania strun, rozpoczynają sekwencje dłuższych fonii. Cisza, skupienie, kameralna zaduma nad istotą dźwięku, także preparowanego. Po kilku chwilach Biliana i Alex, posadowieni na przeciwległych flankach, wchodzą w zadziorne wymiany poglądów. Antonis, płynący samym środkiem, na tym etapie improwizacji ma chyba za zadanie klasycyzująco studzić emocje, także czuwać nad dramaturgią wydarzeń. I zdaje się mieć posłuch u partnerów. Pod koniec wszyscy troje brną w preparacje, a pióro recenzenta aż drży z zachwytu. Druga opowieść znów budzi się do życia z krótkich, urywanych fraz. Jest i repetycja, i zmyślne reakcje w typie call & responce. Narracja toczy się nad wyraz intensywnie, a rzeczywistością sceniczną zdaje się rządzić stan permanentnej zmiany w zakresie wszystkich paramentów improwizacji. Cudny taniec-połamaniec, zwarcia i dialogi w podgrupach. Brawo!

Na wejściu trzeciej części Biliana zmysłowo liczy struny na gryfie. Antonis stoi tuż obok i czyni podobnie. Alex burczy twardym smyczkiem i czeka na przebieg wydarzeń. Te znów płoną bystrymi preparacjami – kontrabas zdziera struny, skrzypce tańczą i śpiewają, piano syczy z zachwytu. Nowy wymiar piękna staje się naszym udziałem. Kolejna opowieść płynie wprost spod czarnych klawiszy fortepianu - repetycja i minimalizm. Małe, wilgotne struny. Echo, cisza, chamber in slow motion. Dźwięki, które głęboko oddychają, gęstnieją i zlewają się w bukiet zmysłowych preparacji. Prawdziwy popis jest tu udziałem szczególnie pianisty. Skrzypaczka niczym mu nie ustępuje, kontrabasista zaś wszystko to komentuje swoim wciąż naprężonym z emocji smykiem. Cisza klei się do muzyków i wspólnie z nimi zasypia.

Znów moc delikatnych, niemal niedostrzegalnych plam fonii - startuje odcinek piąty. Saperska precyzja w zakresie kreowania dźwięku, barokowa uroda jako efekt działań. Narracja zdaje się płynąć szerokim strumieniem - szczypta melorecytacji i podśpiewywania pod nosem. Szóstą historię inicjuje pianista. Na gryfach małe zapasy ze strunami. Po chwili wejście w bardziej typową narrację, nawet z jazzowymi akcentami, z posmakiem swingu pomiędzy klawiszami. Strunowce płyną równolegle, choć nieco separatywnie. Na finał znów sięgają po akcesoria chamber i pięknie gaszą płomień.

Pieśń finałowa wita nas świszczącymi strunami. Piano preparuje z pozycji klawiszy. Cisza, skupienie, ale moc jest już udziałem muzyków! Każda struna wszystkich trzech instrumentów zostaje tu delikatnie dotknięta i wprawiona w mikro rezonans. Alex jest w tym dziele najmniej czuły. Kontrabas drży jak automat perkusyjny. Step by step, muzyka osiąga stan spełnienia. Last minute – struny skrzypiec pojękują, liczba białych klawiszy nie ulega zmianie, a kontrabas ma smyczek w ustach. Zmysłowy, piękny, boleśnie radosny smutek zakończenia. Cisza stoi tuż obok i bierze wszystkich w ramiona.

*) Nic tak nie cieszy recenzenta, jak reakcja muzyka na słowo, jakie napisał. Biliana Voutchkova była łaskawa zauważyć, iż recenzowana płyta jednak ukazuje się oficjalnie dopiero w tym miesiącu! Tym lepiej - śmiało zatem będziemy mogli o niej pamiętać w podsumowaniu najlepszych płyt roku 2019!

poniedziałek, 1 lipca 2019

Mathieu Bec! Michel Doneda! A Peripheral Time!



Zapraszamy na blisko 70 minutowy set naszej ukochanej swobodnej improwizacji, czynionej na akustycznych instrumentach z niewielką, ale bardzo stylową, porcją dźwięków z drugiej strony elektroakustycznych mocy - tu w postaci radiowych, bliżej nieokreślonych fonii elektronicznych.

W roli muzyka obsługującego skromny snare drum i tzw. obiekty - Mathieu Bec. Towarzyszy mu saksofonista sopranowy Michel Doneda, którego na tych łamach cenimy niezmiernie, choć po prawdzie niezbyt często sięgamy po jego nagrania. To właśnie francuski saksofonista będzie odpowiedzialny za dźwięki z radia. Płyta A Peripheral Time (FMR Records, CD 2019), nagrana w roku ubiegłym w obiekcie sakralnym, składa się z czterech części, a trwa 68 minut i 41 sekund.




W trakcie procesu otwarcia improwizacji towarzyszy nam szum perkusjonalii, zgiełk radiowej ciszy, która w dużym obiekcie sakralnym nabiera mocy z samego już faktu intensywnego oczekiwania na pierwszy dźwięk. Fonia z radia brzmi jak garść sampli, dzięki czemu delikatnie narusza równowagę elektroakustyczną przestrzeń kościoła. Saksofon sopranowy szybuje niczym ptak, bardzo wysoko, jakby muzyk grał na samym ustniku. Fauna i flora bardzo swobodnego tańca, wyzwolonej ze złych myśli improwizacji. Bogactwo fonii, częściowo generowanej przez źródła nieznanego pochodzenia. Szum z tuby, bukiet sonicznych nieoczywistości, także dźwięki, które śmiało moglibyśmy zaliczyć do kategorii plądrofonicznych (Doneda jest w tym mistrzem!), gdyż określenie preparacja dźwięku mówi stanowczo zbyt mało o procesie realizowanym przez saksofonistę. Narracja jest bardzo płynna, choć nie brakuje w niej pauz i drobin ciszy, które zdają się dodatkowo podkreślać doniosłość dźwięków, granych przez obu muzyków. Między 6 a 11 minutą są oni w stanie wygenerować fonię w bardzo intensywnym, hałaśliwym wymiarze, by tuż potem niezwykle zmysłowo wytłumić narrację, a następnie mozolne budować nową z mikroskopijnych porcji dźwięków. A na zakończenie pierwszej historii, znów wyważona porcja elektroakustyki i garść rezonujących turbulencji.

Otwarcie drugiej części ma miejsce niemal w samym środku odbiornika radiowego. Fonia skwierczy, obok odrobina perkusjonalnych polerek i obcierek. Po odpowiedniej rozgrzewce tuba saksofonu zmysłowo wchodzi w dialog, wciąż dostarczając mnóstwo tajemniczych i zaskakujących dźwięków. Symfonia małej sonorystyki nad gorejącym werblem, pieszczonym lubieżnymi szczoteczkami. Narracja znów kipi z emocji, dostarcza mnóstwo wzajemnych interakcji, szyta zdaje się być free jazzowym wręcz ściegiem. Całkowita dominacja akustyki dobrze robi tej części nagrania. Dopiero w 9 minucie radio subtelnie przypomina o swoim istnieniu, jakby inicjując proces delikatnego tłumienia formy, choć muzycy pozostają w fazie dramaturgicznego zwarcia. Całość kończy zdrowa kipiel, brawo!

Trzecia, najdłuższa opowieść (niemal pół godzinna) rodzi się w chmurze preparacji na werblu, z saksofonem szczekającym i wyczekującym na nowe rozdanie. Tuż potem muzycy idealnie wchodzą w stan ciszy i generują wyjątkowo filigranowe porcje dźwięków. Wszystko wydaje się tu być zwinne, czynione na temat, bez chwili dramaturgicznych wątpliwości. Bec zdaje się być dla permanentnie eksperymentującego Donedy partnerem idealnym – zarówno inspiruje saksofonistę, jak i czuwa nad przebiegiem całej improwizacji. Zachęca, stymuluje, ale i delikatnie kontroluje. Choć muzyka skrzy się emocjami, nie brakuje w niej chwil łapania oddechu i wciągania dużej porcji powietrza przez wilgotne nozdrza (choćby po 7 minucie). Po 11 minucie sytuacja sceniczna nabiera posmaku oniryzmu, a Bec tworzy małą plątaninę wyłącznie udanych dźwięków, używając do tego bliżej nieokreślonych obiektów. Z kolei 15-16 minuta, to faza, którą można określić stylową angielszczyzną, mianem drones & resonance on cymbals. Zuchwałość improwizatorów sięga szczytu, gdy w połowie 20 minuty decydują się na sporą porcję ciszy. Skrzypią krzesła, pot ścieka z czoła, ciepłe powietrze drga w tubie saksofonu, ptaki ćwierkają, werbel tańczy wokół własnej osi. Przed końcem tej epopei, muzycy znajdą jeszcze czas na drobną kipiel saksofonu i wybrzmiewanie w estetyce contemporary minimal.

Obiekty dygoczące na werblu wieszczą rozpoczęcie finalnej improwizacji. Sopran biegnie nostalgicznie wysokim wzgórzem, nie stroniąc od preparacji, tuż pod nim wije się niespokojne percussion. Zgoda na wspólne działania zapada dość szybko, choć sama narracja jest dość rwana, a emocjom towarzyszą także suche, tłumiące oddech ekspozycje. W 6 minucie Doneda znów rozkwita bukietem niezwykłych dźwięków. Bec, niczym mały dobosz, pięknie akcentuje szczególnie urokliwe momenty. W 8 minucie perły sonorystyki, tkane na tle zmysłowego ambientu perkusjonalii. Na ostatniej prostej garść ciepłego szumu z tuby. Brawo!