wtorek, 27 lutego 2024

Phil Durrant & Daniel Thompson are Live and in the Studio!


Legenda brytyjskiego free improv, Phil Durrant, muzyk, którego onegdaj kojarzyliśmy ze skrzypcami, a także elektroniką, dziś muzykujący najczęściej na mandolinie, spotyka na swojej drodze gitarzystę Daniela Thompsona, muzyka młodszego przynajmniej o jedną generację, ale tu, na łamach Trybuny, znanego i hołubionego w stopniu porównywalnym.

Muzycy najpierw przez ponad dwa kwadranse koncertują jednym strumieniem dźwiękowym w londyńskim Cafe Oto, a w dwa miesiące później dogrywają sześć krótszych improwizacji w okolicznościach studyjnych. Dziś dokumentacja foniczna obu spotkań, dzięki niemniej słynnemu wydawcy Bead Records, trafia do nas na poręcznym dysku kompaktowym i bezwzględnie cieszy nasze uszy - od pierwszej do sześćdziesiątej piątej minuty swej wartkiej narracji.



Artyści swoje koncertowe spotkanie rozpoczynają od leniwej wymiany zdań. W tej dyspucie raczej szukają wspólnych płaszczyzn porozumienia, imitacyjnego brzmienia, tudzież zgodnych zachowań niż powodów do stawania w poprzek oczekiwań partnera. Pracują w skupieniu, ale nie wykazują tendencji do akcji minimalistycznych lub innych skłonności do nudzenia publiczności. Incydentalnie mandolina łapie tu rytm, z kolei gitara pętli się wokół własnych myśli. Spokojna improwizacja ma swoje drobne spiętrzenia, często dyktowane repetującą gitarą, jak choćby w środkowej partii rozgrywki. Muzycy nie stronią od dźwięków preparowanych, choć nie są przesadnie aktywni w tym zakresie, lubią akcje konkretne, zwłaszcza gitarzysta, który raz za razem czuje potrzebę przeszlifowania glazury strun. W tej płynnej, na ogół linearnej opowieści, pozbawionej ekspozycji solowych, nie brakuje chwil zadumy, które zdają się generować okazjonalne incydenty call & responce. W drugiej części seta muzycy na dłuższą chwilę popadają w stan wytłumionej aktywności i zdają się zgłębiać w myśli dość luźno związane z ciągiem przyczynowo-skutkowym koncertu. Pod jego koniec skorzy są jednak realizować bardziej żwawe interakcje, nie stroniąc, nie po raz pierwszy, od działań na poły mechanistycznych.

W części studyjnej artyści serwują na dwie dłuższe narracje (10-minutową i ponad 7-minutową), a potem cztery zwarte, 2-3 minutowe epizody. W tej pierwszej punktem wyjścia są matowo brzmiące półakordy mandoliny i filigranowe szorowanie strun gitary. Oba strumienie dźwiękowe mają podobną dynamikę, przechodzą przez fazę wzmożonej kreatywności, nie bez udanych powtórzeń, po czym wpadają w mrok, ale tylko po to, by za moment wzniecić efektowną kulminację. Druga z opowieści ma podobną dramaturgię – od minimalizmu otwarcia, po niemal hałaśliwe wybuchy ekspresji na etapie rozwinięcia i kanciasty finał. W części kolejnej muzycy liczą struny, a odnajdują niemałe porcje post-melodii. Zaraz potem wpadają w trans szorowania strun i rytmicznego ich uderzania, by po chwili zanurzyć się w oceanie filigranowych, wręcz molekularnych fraz. W tej fazie nagrania nie brakuje emocji, a szczególnie podobać się mogą preparacje gitarzysty. Część studyjną albumu udanie reasumuje ostatnia improwizacja. Pełna przeciągłych westchnień, dźwięków cedzonych przez zęby, nasączona minimalizmem umierającej ballady, bez trudu odnajduje uzasadnione zakończenie.

 

Phil Durrant & Daniel Thompson Live / Studio (Bead Records, CD 2024). Phil Durrant - mandolina oktawowa oraz Daniel Thompson – gitara akustyczna. Pierwsza improwizacja nagrana na koncercie, Cafe Oto, Londyn, styczeń 2022, pozostałe zarejestrowane w Cable Street Studios, marzec 2022. Łącznie siedem improwizacji, 65 minut.



niedziela, 25 lutego 2024

Cranky Ego, czyli Owczarek, Carmona i Reuben w elektroakustycznej podróży koncertowej


(informacja prasowa)

 

Spontaniczny marzec w poznańskim Dragonie otworzy trio Cranky Ego konsumujące muzyczny temperament Pauliny Owczarek i jej kompanów z Andaluzji i Kostaryki – Javiera Carmony i Federico Reubena. Trybuna Muzyki Spontanicznej i Dragon Social Club zapraszają na koncert w niedzielę 3 marca. Będzie to już pięćdziesiąta siódma edycja cyklu Spontaneous Live Series.



 

Krakowska saksofonistka Paulina Owczarek zakochała się w improwizowanych dźwiękach Półwyspu Iberyjskiego dużo wcześniej niż uczyniła to Trybuna Muzyki Spontanicznej. Grywała w Barcelonie i publikowała w Discordian Records już w pierwszej połowie poprzedniej dekady. Dziś powraca z andaluzyjsko-kostarykańskim składem, z którym muzykowała jeszcze wcześniej, do tego w mecce free impro, czyli królewskim Londynie.

Saksofon barytonowy Pauliny Owczarek, perkusja Javiera Carmony i wielka chmura zagadkowej elektroakustyki Federico Reubena (z pewnym naciskiem na komponent „electro”), która wchodzi w bystre interakcje z dźwiękami akustycznym instrumentów, to foniczny konglomerat działań twórczych tria Cranky Ego. Ten miraż zdarzeń nie może nie skutkować czymś definitywnie wartościowym.

Trasa koncertowa tria obejmuje cztery terminy. Przed koncertem w Dragonie muzycy zagrają jeszcze w Krakowie (Klub Baza, 29.02), Wrocławiu (Galeria Exit, 01.03) i Kielcach (Defibrylator, 02.03).

 

Spontaneous Live Series, Vol. 57

3 marca 2024, Dragon Social Club, Poznań, Zamkowa 3, godzina 20.00

Cranky Ego:

Javier Carmona - perkusja

Paulina Owczarek - saksofon barytonowy

Federico Reuben - live coding.

Bilety: https://kbq.pl/121549

 

Cranky Ego, to elektroakustyczne trio improwizatorów grających wspólnie od 2008 roku w przeróżnych projektach muzyki eksperymentalnej i swobodnej improwizacji, od duetów po orkiestry (m.in. Lanza!, PerroChimp, Chrząszcze, Krakow Improvisers Orchestra, Orquesta de Improvisación de Málaga, London Improvisers Orchestra) - od Londynu przez Andaluzję po Podlasie. We troje nagrali album „Live @ Javier’s flat” (squid-box, 2010), zapis londyńskich początków ich muzycznej współpracy.

https://soundcloud.com/paaulina/perro-y-paulina-no-4


Javier Carmona (perkusja)

Perkusista z Madrytu, mieszkający w Mollinie w Hiszpanii. Ma duże doświadczenie jako improwizator na polu swobodnej improwizacji, free jazzu i muzyki eksperymentalnej; koncertował w całej Europie, Wielkiej Brytanii i Brazylii. Javier jest również jednym z organizatorów trzech edycji Festival de Improvisación Libre de Málaga i założycielem Orquesta de Improvisación de Málaga.

https://bandcamp.com/tag/javier-carmona

Paulina Owczarek (saksofon barytonowy)

Saksofonistka, improwizatorka; gra na saksofonie altowym i barytonowym, głównie muzykę swobodnie improwizowaną. Aktualnie aktywna w: Krakow Improvisers Orchestra, SamBar, Morświn, Ute von Bingen, Figa i innych formacjach improwizujących bez nazwy i/lub bez prze/przyszłości, również z tancerzami, malarzami i poetami.

 https://paulinaowczarek.bandcamp.com/

Federico Reuben (live coding)

Kompozytor, artysta dźwiękowy i performer live-electronics mieszkający w Wielkiej Brytanii, a pochodzący z Kostaryki. W swojej praktyce improwizacji na laptopie spontanicznie reaguje na innych muzyków, poruszając się po różnych procesach syntezy, efektów i algorytmów poprzez kodowanie na żywo. Ostatnio zaczął wykorzystywać AI do generowania dźwięków za pomocą głębokiego uczenia. Profesor nadzwyczajny na Wydziale Muzyki Uniwersytetu w Yorku.

https://www.federicoreuben.com/

 


piątek, 23 lutego 2024

Christian Marien in quartet and trio!


Berlińskim perkusistą i perkusjonalistą Christianem Marienem zachwycamy się już od dłuższego czasu, na ogół przy okazji jego artystycznych aktywności czynionych wraz z puzonistą Matthiasem Müllerem w ramach ich definitywnie cudownego duetu Superimpose. Wiele ciepłych słów poświęciliśmy mu także przy okazji jego solowej płyty The Sun Has Set, the Drums Are Beating. Muzyk wszakże swymi aktywnościami i talentami wypełnia nie tylko przestrzeń europejskiej muzyki swobodnie improwizowanej, ale jest także ważnym podmiotem wykonawczym sceny jazzowej i całkiem zgrabnym kompozytorem w obrębie tego jakże szeroko rozumianego gatunku.

Wspomniany duet Superimpose gościł w poznańskim Dragonie na początku stycznia, znów wbił nas w ubitą ziemię jakością swojej improwizacji, a sam Marien pozostawił w odtwarzaczach redakcji dwie nowe płyty. Obie doskonale prezentują jego najbardziej współczesne dokonania na niwie jazzu, wsparte jego licznymi kompozycjami. Najpierw sięgamy zatem po jego flagowy, imienny Quartett, potem po kolektywne trio o nazwie własnej I Am Three, które po części także bazuje na jego kompozycjach. Dwie świeże plyty, obie datowane na rok bieżący i mnóstwo soczystych, jazzowych, niekiedy free jazzowych eskapad. I równie bogaty pakiet jakże bystrych scenariuszy Mariena.




Quartett

W kwartecie Mariena odnajdujemy bardzo dobrze lub dobrze znanych nam artystów – gitarzystę Jaspera Stadhoudersa, saksofonistę i klarnecistę Tobiasa Deliusa oraz kontrabasistę Antonio Borghiniego. Album zawiera siedem utworów - sześć z nich, to dzieła perkusisty, a jedno, centralnie posadowione na płycie, to dzieło wspólne, zatem istnieje duże prawdopodobieństwo, iż jest nagraniem w pełni improwizowanym.

Słowo się rzekło, trzy pierwsze kompozycje Mariena pięknie wprowadzają nas w klimat nagrania. Melodyjne, rytmiczne, często dynamiczne tematy, na ogół podawane kolektywnie, stanowią tu gem otwarcia dla rozbudowanych improwizacji, też prowadzonych w skończonej liczbie przypadków wspólnymi siłami. Pierwsza część nie dość, że efektownie swinguje, to zdaje się mieć na poły latynoski sznyt, doprawiony afrykańską polirytmią. Czuć w każdym dźwięku, w każdej pojedynczej frazie, iż drummer jest tu kreatorem głównym spektaklu. W drugiej odsłonie pojawia się klarnet i mandolina, a opowieść, zwłaszcza w swej początkowej fazie, toczy się w dostojnym tempie i wyszukanej, niekiedy melancholijnej melodyce. O kameralny posmak dba kontrabasowy smyczek, a puentą nagrania są rytmiczne łamańce perkusisty, które dodatkowo stymulują jakość ekspozycji. W trzeciej części mamy progresywny, prosty rytm, który podprowadza muzyków pod wyjątkowo intrygującą fazę środkową, upstrzoną mnóstwem świetnych interakcji, czynionych w procesie nad wyraz swobodnych improwizacji. Gdy tempo rośnie dostajemy się wir solowej ekspozycji gitarzysty, prowadzonej przy wsparciu gęsto frazującej sekcji rytmu.

Czas na anonsowaną część czwartą, najdłuższą, pozbawioną tematu przewodniego, doposażoną w zadaną strukturę i ogrom przestrzeni na kolektywne improwizacje. Skupiony początek bazuje na brzmieniu smyczka, lekkiej, ale od startu dynamicznej perkusji i post-psychodelicznych wyziewach gitarowych. Narracja jest tu wyjątkowo bogata w wydarzenia, zwroty akcji, ale i brzmieniowe subtelności. Delius pracuje zarówno na saksofonie, jak i klarnecie, także Stadhouders korzysta z obu swoich narzędzi pracy. Tempo faluje, ale w fazie finałowej jest wysokie, znów stemplowane kreatywnością perkusisty. Pod koniec utworu mamy wrażenie, że muzycy łapią nieco bluesowego klimatu, bystrze kontrapunktowanego preparacjami gitarzysty. Definitywnie crème de la crème całego albumu.

W trzech finałowych kompozycjach Mariena także odnajdujemy mnóstwo smaczków i punktów recenzenckiego zaczepienia. Utwór piąty zdecydowanie koi emocje po kluczowej części czwartej. Drżące talerze, semicka zaduma klarnetu, melancholijna mandolina - oto ballada smutku, która na etapie rozwinięcia nabiera pięknej nerwowości, znów nie bez bluesowego posmaku. Szósty utwór osnuty jest wokół figury post-funkowej. Kompulsywny rytm, połamane frazy jakby czekające na melodyjny motyw przewodni, który wyznaczy kierunek dalszej podróży. Tuż po jego prezentacji kwartet rusza w taniec, tak jak w części pierwszej z latynoskim temperamentem, podpartym polirytmiczną fakturą. Ów fast post-swing daje przestrzeń do improwizacji także na etapie przyśpieszenia! Emocje buzują, choć zdają się być pod pełną kontrolą każdego z muzyków. Finałowy utwór niesie ze sobą pokaźny wachlarz atrybutów farewell song – garść preparacji, trochę mrocznego wzdychania, klarnetowe trwogi, leniwe, gitarowe akcje perkusjonalne i delikatny groove, rodzący się na gryfie basu. Końcową melodię dostarcza tu klarnecista, który skutecznie zachęca do śpiewu pozostałych uczestników tego szalonego przedsięwzięcia.



 

I Am Three

Zgodnie z nazwą własną (i zabawnym kolażem na okładce) mamy tu jedno artystyczne ciało zlepione z saksofonistki Silke Eberhard, trębacza Nikolausa Neusera oraz naszego głównego bohatera na perkusji. Artyści przygotowali na potrzeby trzeciego albumu formacji aż jedenaście kompozycji, których autorstwem podzielili się w następujący sposób – dwie, to dzieła saksofonistki, cztery trębacza i pięć perkusisty. Zgrabne, nieprzegadane opowieści, trwające na ogół od trzech do pięciu minut, szyte są open jazzowym ściegiem, a w głowie recenzenta budzą dobre skojarzenia z dokonaniami nowojorskiego tria Barondown sprzed trzech dekad, dowodzonego przez świetnie nam znanego Joey’ego Barona, a bazującego na kooperacji perkusji z dwoma dęciakami.

Wesoły, durowy temat podają tu najczęściej saksofon i trąbka, a ekspresyjna, ciekawie poukładana rytmicznie perkusja niesie ich do samego nieba. Tematy są oczywiście tylko pretekstem do improwizacji, ale w tej sferze muzycy nie zwykli popadać w nadmiar ekspresji. Świetnie ze sobą kooperują, często wpadają w udane imitacje, jedynie w kilku krótkich fragmentach zdają się ciągnąć opowieść samotnie, tudzież bardziej w swoją stronę. Robota perkusisty znów świetna – perfekcyjnie dba o dramaturgię, strukturę, brzmienie, wreszcie odpowiedni poziom emocji! Na tak dynamicznej formule oparta jest pieśń otwarcia, a także czwarta, siódma i dziesiąta ekspozycja.

Po efektownym starcie albumu, w drugiej opowieści zwraca uwagę brzmienie obu dęciaków, pogrążone w pogłosie, jakby oba instrumenty wyśpiewywały wyjątkowo rozmarzone melodie. Drummer dyktuje tempo, trąbka i saksofon dyskutują o mglistej aurze poranka. W części trzeciej odnotowujemy lekko zabrudzone brzmienie trąbki, na której zdaje się spoczywać ciężar introdukcji, z kolei saksofon realizuje tu krótką partię solową. Na koniec muzycy zwalniają i sieją garść preparowanych fraz. W części piątej instrumenty dęte snują zstępujące, post-melodyjne drony. Wystarczy jednak kilka akcji perkusji, by opowieść nabrała stosownego tempa, kreując przy okazji przestrzeń dla efektownych improwizacji, szczególnie w fazie środkowej utworu. Szósta opowieść zwie się adekwatnie Fast-slow. Melodie, preparacje i permanentne kombinowanie z rytmem i tempem, to podstawowe elementy tej intrygującej układanki. Także opowieść ósma nie stawia na wysokie tempo, przypomina post-balladę z dobrze zarysowaną linią melodyczną. Część dziewiąta szyta jest prawdziwie ognistą synkopą w półgalopie, ale w fazie rozwinięcia muzycy sięgają po to, co najlepsze – najpierw dużo leniwych, cedzonych fraz na wdechu, potem efektowne pyskówki na niezłej dynamice. Album wieńczy utwór, który podobnie jak część druga, budowany jest na sporym dysonansie, zarówno w zakresie tempa, jak i intensywności frazowania. Marien podaje tu gesty, dudniący drumming groove, z kolei trąbka i saksofon w swoim, na poły niespiesznym rytmie, budują skromne, melodyjne opowieści, znów chętnie zanurzając się w pogłosie.

 

Christian Marien Quartett How long is now (MarMade Records, CD 2024). Tobias Delius – saksofon tenorowy, klarnet, Jasper Stadhouders – gitara, mandolina, Antonio Borghini – kontrabas oraz Christian Marien – perkusja. Nagrane w Studio Zentri Fuge, Berlin, 2023. Siedem kompozycji, 51 minut.

I Am Three In Other Words (Leo Records, CD 2024). Silke Eberhard – saksofon altowy, instrumenty perkusyjne, Nikolaus Neuser – trąbka oraz Christian Marien – perkusja. Nagrane w RecPublica Studios, Łubrza, Polska, 2023. Jedenaście kompozycji, 37 minut.




wtorek, 20 lutego 2024

Kaze is Unwritten!


Francusko-japoński kwartet Kaze funkcjonuje na scenie muzyki improwizowanej już kilkanaście lat. Właśnie dostarcza nam swoją ósmą płytę, co biorąc pod uwagę interkontynentalny skład grupy jest osiągnięciem dalece imponującym. Nietuzinkowy skład instrumentalny (dwie trąbki, piano i perkusja), umiejętność budowania wielominutowych dramaturgii, świetny warsztat i zdaje się nieskończone pokłady kreatywności, to podstawowe walory kwartetu.

Jak dotąd muzyka Kaze, choć skoncentrowana na procesie kolektywnych improwizacji, zawsze bazowała na kompozycjach. Stanowiły one oczywiście jedynie pretekst do budowania efektownych w czasie i przestrzeni improwizacji. Te ostatnie prowadzone były wszakże z pewną logiką typową dla ekspozycji uporządkowanych dramaturgicznie. Na najnowszej płycie kwartet prezentuje się w okolicznościach koncertowych i po raz pierwszy improwizuje bez wsparcia wcześniej przygotowanego materiału kompozytorskiego. Tę formację ceniliśmy na tych łamach zawsze i nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy tu, przy okazji płyty o jakże znaczącym tytule Unwritten/Niezapisane, nie stwierdzili, że to najlepsza produkcja w dotychczasowym dorobku Pruvosta, Tamury, Fujii i Orinsa. Z niekłamaną przyjemnością zapraszamy zatem do odczytu, a potem odsłuchu tego doskonałego nagrania.



Koncert składa się z prawie 37-minutowej części pierwszej, rozbudowanej odsłony drugiej, która trwa ponad kwadrans i połączonej z nią w jednym strumieniu dźwiękowym części trzeciej, ponad 8-minutowej, którą stanowi w dużej mierze solowa ekspozycja perkusisty.

Jak przystało na swobodną improwizację, początek koncertu jest rodzajem gry rozpoznawczej – trębackie szmery i podmuchy, pianistyczne inside & outside, wreszcie perkusjonalne błyskotki. Po uformowaniu się strumienia kwartetowych dźwięków opowieść gęstnieje i szuka adekwatnej do pory dnia dynamiki. Trąbki idą w taniec, piano brnie w abstrakcje post-classic, a na werblu rodzi się szurany rytm. Narracja ma teraz linearny charakter, nie brakuje w niej powtarzanych fraz i logiki improwizacji, która raz piętrzy się z emocji, innym razem spowalnia i nabiera oddechu. W okolicach 10 minuty dostajemy się wir niemal freejazzowej ekspozycji piana i perkusji, która dość szybko odnajduje ciszę preparowanych strun fortepianu i perkusjonalnych akcesoriów. Po powrocie trąbek opowieść na kilka chwil staje się rozśpiewaną post-balladą z ujmującą melodyką, w której wnętrzu rodzi się już jednak nowa idea, pomysł na kolejną porcję preparacji, tudzież nerwowy, niemal kompulsywny dialog trąbek. W okolicach 24 minuty scenę opanowuje rezonująca cisza, która implikuje najbardziej mroczny fragment pierwszej części koncertu. Ale i z takiej sytuacji dramaturgicznej muzycy potrafią wydziergać melodię i dać asumpt do płomiennego, finałowego wzniesienia. Set umiera przy frazach deep piano i trębackich lamentach.

Druga część koncertu wydaje się być prowadzona w nieco spokojniejszym tempie, dodatkowo sycona gigantyczną porcją melodii i melancholii pianistki. Pozostali muzycy w wielu momentach pozostają wobec niej w opozycji, zarówno pod względem dynamiki, jak i ekspresji, dzięki czemu cały odcinek charakteryzuje się dużą porcją zaskakujących wydarzeń. Minimalistyczne na starcie post-melodie piana z gardłowymi pomrukami, lekkie, ale świdrujące drony trąbek i perkusjonalne szmery zdają się wraz z upływem czasu przepoczwarzać w abstrakcyjną balladę klawiszowych fraz, trębackich, nadymanych policzków i perkusjonalii, które dość szybko stają się perkusją sugerującą delikatny rytm. Gdy na moment piano gaśnie, dwie trąbki i perkusja szybko idą w tango, które swą gęstością przypomina psychodeliczne tripy tria TOC, tak bliskie sercu perkusisty. Piano wraca na finałowe kilka minut, gdy aura free jazzu leje się już strumieniami. Taka sytuacja sceniczna nie przeszkadza pianistce przemycać do narracji kolejne porcje melodii i delikatnie skrywanej melancholii. Narracja wciąż się nadyma, ale nie eksploduje, raczej rozlewa w szeroki strumień fonii, choć sama rytmika perkusji gaśnie jako ostatnia, pięknie mieniąc się wszelkimi kolorami tęczy, charakterystycznymi dla perkusjonalii. Płynnie przechodźmy zatem do części trzeciej koncertu, która na kilka minut pozostaje w jurysdykcji perkusji. Czarnoksiężnik Orins kreuje nam tu świat wyjątkowych atrakcji brzmieniowych, po czym przechodzi do fazy formowania zgrabnego, po części dynamicznego już drummingu. Pianistka najpierw stawia stemple inside piano, po czym wpada w efektowną, niemal taylorowską histerię. No i jeszcze nerwowo rozśpiewani trębacze! Kwartetowe spazmy wieńczą dzieło, a narracja intrygująco przygasa – najpierw traci tempo, dopiero potem intensywność. Ostatni dźwięk przychodzi jednak dość niespodziewanie.

 

Kaze Unwritten (Circum-Disc, CD 2024). Christian Pruvost – trąbka, flugelhorn, Natsuki Tamura – trąbka, głos, Satoko Fujii – fortepian oraz Peter Orins – perkusja. Nagranie koncertowe, la malterie, Lille, Francja, maj 2023. Trzy improwizacje, 63 minuty.



piątek, 16 lutego 2024

Shrike Records' 2023: Alex Ward! Eddie Prévost’ Chord! Northover, Magliocchi & Gussoni!


Londyńska inicjatywa wydawnicza Shrike Records wystartowała w ciężkich czasach pierwszego covidowego lockdownu, ale po trzech edytorskich latach ma już w katalogu szesnaście pozycji. Z drobnymi wyjątkami zawierają one soczystą, swobodnie improwizowaną muzyką ścisłe związaną ze światową stolicą gatunku, czyli Londynem i w przeważającej większości z muzykami, których śmiało możemy zaliczyć do legend, tudzież istotnych twórców tego kierunku muzyki współczesnej.

Na tych łamach jesteśmy ze Shrike od pierwszego albumu, zatem bez zbędnych introdukcji zagłębiamy się w płytach, które ukazały się w drugiej połowie ubiegłego roku i są pozycjami nr 12, 13 i 14 w katalogu. To trzy prawdziwe perły brytyjskiego free impro (z drobnym zaciągiem włoskim), trzy powody, by paść na kolana i prosić o niski wymiar kary. Dodajmy, iż tytuły te nie znalazły się w liście 50 powodów, dla których warto zapamiętać rok 2023 jedynie dlatego, iż trafiły pod strzechy trybunowego recenzenta dopiero w styczniu bieżącego roku. Ale wszystkie one na ów zaszczyt bezwzględnie zasługują.



 

Alex Ward Items 6 & 7 The Recent Past

Cafe Oto, Londyn, lipiec 2022: Alex Ward – klarnet (utwór 1), gitara elektryczna (2), Hannah Marshall – wiolonczela (1), Andrew Lisle – perkusja (1,2), Otto Willberg – kontrabas (1,2), Benedict Taylor – altówka (1), Charlotte Keeffe – trąbka (1,2), flugelhorn (2), Cath Roberts – saksofon barytonowy (2), Sarah Gail Brand – puzon (2), Rachel Musson – saksofon tenorowy (2). Dwie kompozycje, 74 minuty.

Pośród formacji Alexa Warda, które zwinnie improwizują wedle wskazań i w obrębie dobrze skrojonych, kompozytorskich scenariuszy, znamy już Item 4 oraz Item 10. Na najnowszej płycie artysta prezentuje nam Item 6, który realizuje definitywnie model free chamber oraz Item 7, który zagłębia się w meandry ekspresyjnego free jazzu. W sekstecie zdominowanym przez instrumenty strunowe, a konsumującym pierwszy utwór albumu, Alex sięga po klarnet, w septecie, doposażonym w pokaźną watahę instrumentów dętych, a realizującym się w trakcie drugiego utworu, muzyk gra na gitarze elektrycznej.

Dźwięki otwarcia płyną do nas długimi, strunowymi frazami, incydentalnie stemplowanymi szarpnięciami kontrabasu. Tuż potem ma miejsce drobna ekspozycja dęta z molową melodyką. Narracja płynie zarówno czystymi frazami, jak i drobnymi preparacjami, za które odpowiedzialne są trąbka i altówka. Ta pierwsza zdaje się być najaktywniejsza w pierwszej części utworu i odpowiadać za niemal free jazzową eskalację, stymulowaną także akcją perkusji. Po drobnym szczycie sześcioosobowa formacja rozlewa się szerokim strumieniem, z aktywnym udziałem wszystkich aktorów widowiska. Strunowce narastają niczym letnia burza, a dodatkową atrakcją są post-jazzowe wtręty perkusji. Zgodnie wszakże z zapisami kompozycji następuje teraz efektowne zejście w mrok szemranych interakcji. Za kolejną akcję zaczepną odpowiada trio ekspresyjnego klarnetu, wspartego na basie i perkusji. I ta ekspozycja kończy swój żywot w strunowych lamentach. Zmiana goni tu zmianę, zatem dość szybko odnajdujemy się w strumieniu basowego pizzicato, podkreślonego feerią talerzy. Strunowce jednak nie odpuszczają i z gracją baletnicy wypuszczają na solową akcję altówkę. Zew krwi czuje także wiolonczela, która przejmuje główny nurt opowiadania, rozsiewając na scenie niemal folkową poświatę. Tu bystrym kontrapunktem jest wspólna inicjatywa klarnetu i trąbki. Na ostatniej prostej narracja powraca do strwożonego, kameralnego klimatu i gaśnie na głęboko osadzonym, kontrabasowym smyczku.

Edycja septetowa startuje dętymi śpiewami osadzonymi na kameralnie frazującym smyczku basu. Wokół mości się aktywna perkusja, a groźba free jazzu wisi nad wszystkim niczym miecz Damoklesa, szczególnie, gdy tembr gitary staje się dalece mięsisty. Flow nosi znamiona połamanego, ale wyjątkowo precyzyjnego. Świetną zmianę daje baryton wsparty na smyczku, a basowe pizzicato dolewa oliwy do ognia. Uspokojenie tego tygla emocji spoczywa na duecie puzonu i saksofonu. Nowy wątek znów korzysta ze smyczka, a niesiony jest kreatywnością gitary i trąbki. Nie przeszkadza to reszcie załogi udzierać kameralne interludium, które niespodziewanie kończy się w ciszy. Restart jest definitywnie kolektywny i dość szybko wyprowadza narrację na otwarte pole free jazzu, po drodze gubiąc sekundę na efektowny duet gitary i puzonu. W fazie ognistej na froncie dokazują szczególnie baryton i trąbka. Przez moment opowieść zasadza się na narracji dętego kwartetu, w którym każdy gra na innym poziomie intensywności. Piękny moment! Notyfikacja znów szykuje nam wszakże niespodziankę i bez mrugnięcia okiem przenosi w otchłań łagodności, melodii i dramaturgicznej powolności. Nowa akcja zaczepna zasadza się na ekspresji gitary i saksofonu, niesionych masywnym tembrem sekcji rytmu. Gitara szuka tu ściany dźwięku, ale znajduje mrok post-jazzu. Ostatnie trzy minuty, to już faza falling down, budowana posuwistymi, ale leniwymi pociągnięciami pędzla.



 

Eddie Prévost/ NO Moore/ James O’Sullivan/ Ross Lambert Chord

OneCat Studio, Crystal Palace, Londyn, lipiec 2022: Eddie Prévost – instrumenty perkusyjne oraz NO Moore, James O’Sullivan i Ross Lambert – gitary elektryczne. Siedem improwizacji, 58 minut.

Eddie Prévost, mistrz rezonujących akcesoriów perkusjonalnych, artysta, który z krawędzi wielkiego talerza, zawieszonego na efektownym stojaku potrafi wyrzeźbić frazy dane tylko jemu, spotyka w okolicznościach studyjnych trzech gitarzystów, których zadaniem jest swobodnie improwizowanie w chmurze post-gitarowych preparacji, wyjątkowo silnie nasączonych odczynem kwasowym. Każda z siedmiu opowieści tego albumu mieni się szczególnym pięknem, kolorytem subtelnej, ale totalnej psychodelii.

Schemat dramaturgiczny większości improwizacji jest tu podobny – najpierw ma miejsce gitarowa introdukcja, realizowana zarówno w pojedynkę, jak i kolektywnie, jakby w oczekiwaniu na ruch perkusjonalisty. Ten wchodzi do gry po pewnym czasie i błyszczącym, rezonującym talerzem porządkuje narrację, często tłocząc ją w wielką chmurę ambientu, ale także stymulując gitarzystów do dalszych akcji, które niosą pokaźny nerw kreatywności. Praca gitarzystów ma tu wyjątkowo szerokie spektrum dźwiękowe. Od drobnych plam typowych dla gitarowych przetworników, przez drżenia, pulsacje, szumy, zgrzyty i sprzężenia, aż po brzmienia, które wydają się być niemal elektroakustyczne. Opowieści toczą się tu od lewitującej ciszy aż po smugi post-industrialnej smoły. Potok fonii przypomina strumień płynnej, powulkanicznej lawy. Narracje są często stonowane, smukłe i oniryczne, ale efektownie kontrapunktowane eksplozjami mikro hałasu, tu generowanymi nade wszystko wielkim, rezonującym talerzem. Aura backgroundu jest także bogata, często sycona szumem gitarowych amplifikatorów. Koloryt narracji jako całości mieni się przeogromną paletą barw, a sytuacja, w której możemy bez omyłki wskazać źródła poszczególnych dźwięków lub liczbę gitar frazujących w danej chwili należy tu do rzadkości. Także akcje Prévosta, które nie koncertują się na rezonansie talerza i chętnie wtapiają w post-gitarowe wyziewy, stanowić mogą asumpt dla dysonansu poznawczego odbiorcy.

Pierwsze pięć improwizacji trwa tu od pięciu do dziewięciu minut. Szósta jest nieco krótsza, choć wyjątkowo bogata w wydarzenia, skoncentrowana wszakże na dźwiękach niekiedy bliskich ciszy. Zdaje się być perfekcyjnym podprowadzeniem pod ostatnią część, która trwa ponad kwadrans. Jej początek syci się mnóstwem elektroakustycznych niespodzianek dźwiękowych. Słyszymy tajemnicze odgłosy dochodzące z oddali i moc talerza, który tym razem zagęszcza flow i stawia niebanalne znaki zapytania. Z jednej strony mgławice gitarowej post-psychodelii, nie bez industrialnie brzmiących wtrętów i nerwowy ambient tła, z drugiej rezonujący talerz, swoisty demiurg dramaturgii, który czuwa nad całością, ale też chętnie wchodzi w interakcje, zwłaszcza z bardziej delikatnymi frazami gitarzystów. Przez ostatnie trzy minuty opowieść tonie w pogłosie, pełnym brzmieniowych subtelności.



 

Adrian Northover/ Marcello Magliocchi/ Bruno Gussoni The House On The Hill

Monteggiori Studios, Włochy, lipiec 2023: Adrian Northover – saksofon sopranowy, Marcello Magliocchi – perkusja, instrumenty perkusyjne oraz Bruno Gussoni - flety, shakuhachi. Trzynaście improwizacji, 51 minut.  

Post-stevensowski small drum kit i dwa lekkie, roztańczone, acz definitywnie czupurne dęciaki w kompulsywnej, jakże swobodnej improwizacji. Tym triem zachwycaliśmy się onegdaj i bez cienia wątpliwości umieściliśmy jego album na którymś z rocznych, trybunowych the best-off. Tym łatwiej jest nam teraz zatopić się bez reszty w nowej, studyjnej rejestracji tej włosko-brytyjskiej formacji bez nazwy własnej.

Pieśń otwarcia zdaje się wyznaczać zasady gry na tym albumie. Tworzą ją pokrzykujący saksofon sopranowy i flet pozostające w godowym, nierzadko imitacyjnym tańcu i nerwowe, wielowymiarowe percussion & drums (dokładnie w tej kolejności!), budujące pajęczynę, przez którą nie prześlizgnie się nawet najmniejszy owad. Muzycy świetnie panują tu nad emocjami, ale wielokrotnie dają się unieść swym gorącym temperamentom. Od ptasich small talks, po posuwiste drony lekkich, rozhuśtanych fraz, a wszystko obudowane stevensowskim, niemal unoszącym się w powietrzu drummingiem, który świetnie kontrapunktuje dęte wyczyny. Dęciaki pracują w bardzo szerokim spektrum dźwiękowym, choć po definitywnie preparowane frazy sięgają rzadko. Perkusjonalista czyni to częściej, ale bez szwanku dla dynamiki całości, a jego techniki rozszerzone mają jedynie wzbogacać narrację, nie są zaś celem samym w sobie.

Pośród trzynastu opowieści zamieszczonych na płycie trzy są miniaturami, kolejne dziewięć to rozbudowane, kilkuminutowe historie o intrygującej dramaturgii, a wszystko wieńczy najdłuższa improwizacja, który udanie reasumuje całe przedsięwzięcie. Na albumie dominują dynamiczne ekspozycje, często inicjowane efektownymi brzmieniowo introdukcjami. Na tle tych ekspresyjnych galopad szczególnie urokliwie jawią się opowieści bardziej spokojne, czy wręcz zadumane, jak choćby druga faza szóstej improwizacji, także siódma, wreszcie wyjątkowo mroczna dziesiąta. W dwunastej odsłonie mamy szumiące otwarcie dęciaków, a akcja perkusjonalna pojawia się dopiero po kilku pętlach narracyjnych. Całość, tak czy inaczej, popada we frywolny taniec. Wspaniałym podsumowaniem albumu jest końcowa improwizacja, którą zaczynają perkusjonalne preparacje, a w których uczestniczą także flecista i saksofonista, budujący ramy post-rytmu na bliżej niezidentyfikowanych przedmiotach (lub na korpusach swoich instrumentów). Dęte frazy pojawiają się dopiero po czasie, a cała improwizacja zdaje się być rytualną, pięknie celebrowaną, plemienną fiestą radości i zadumy. Jak już kiedyś o tej formacji pisaliśmy – spuścizna artystyczna Spontaneous Music Ensemble ma w tych trzech muzykach wspaniałych kontynuatorów.



wtorek, 13 lutego 2024

Phicus! From Plom to Ni, it's a long-distance story!


Ta historia na dobre zaczęła się na początku roku 2016, do tego w bardzo rockowy sposób. Trzech muzyków, wyśmienitych improwizatorów, artystów wielu talentów, przy okazji dobrych kumpli – gitarzysta Ferran Fages, kontrabasista Àlex Reviriego i perkusista Vasco Trilla - postanowiło założyć zespół, coś na kształt working bandu, by działania realizowane pod tym szyldem i w jego obrębie różniły się od dziesiątek innych ich aktywności muzycznych, silnie posadowionych na coraz prężniej rozwijającej się scenie free impro w stolicy Katalonii.

Nim zagrali pierwszy koncert, już po kilku próbach w piwnicy perkusisty, postanowili nagrać pierwszy materiał studyjny. Świat poznał go dziesięć miesięcy później pod tytułem Plom, wydany przez … poznański Multikulti Project w rodzącej się wówczas iberyjskiej serii Trybuny Muzyki Spontanicznej. W tak zwanym międzyczasie zagrali pierwszy koncert. Działo się to w marcu 2017 roku w barcelońskim klubie Robadors 23, nie bez udziału jakże dzielnego, przyszłego wydawcy. W kolejnych miesiącach muzycy sporo podróżowali do Europie, a na przełomie listopada i grudnia zawitali do Polski. Zagrali w Łodzi, na warszawskiej edycji Mózg Festival i w poznańskim Domu Tramwajarza. W trakcie tegoż roku zarejestrowali dwa nagrania w formule trio+. Po niedługim czasie krajowa Fundacja Słuchaj! upubliczniła improwizacje ze szwedzkim saksofonistą Martinem Küchenem (Sumpflegende), zaś petersburska Intonema udokumentowała na płycie K(no)t nagrania z saksofonistą Ilią Belorukovem. W kolejnym roku muzycy koncertowali nieco rzadziej. Choć pewien koncert w upalny, sierpniowy wieczór w barcelońskim Soda Acoustic nie uszedł uwadze trybunowego obserwatora.



 

W kwietniu 2019 roku muzycy na dwa dni zamknęli się w barcelońskim studiu Rosazul i wyprodukowali obszerny materiał, który zaległ jednak na kilka miesięcy na ich dyskach twardych, a dyskusje o sposobie mixu i masteringu zdały się nie mieć końca. Kompromis okazał się w tym wypadku trudną sztuką. Ostatecznie część materiału, ta głośna, ekspresyjna, niemal post-noise’owa znalazła się na dysku wydanym przez amerykański Astral Spirit. Druga, dronowa, bezlitośnie preparowana porcja dźwięków udostępniona została na kasecie w kanadyjskim labelu Tripticks Tapes. Pierwsza z nich została jakże adekwatnie do zawartości nazwana Solid, druga równie precyzyjnie Liquid. Tym samym artystyczny projekt pod nazwą Phicus, bo takie imię przyjęli Ferran, Àlex i Vasco kilka lat wcześniej, dobrnął do katakumbowych czasów covidowego lockdownu.

W tym ciężkim czasie artystycznego niebytu muzycy dostali propozycję spotkania w studiu Convent de Sant Agustí. Ponieważ byli poza obiegiem muzycznym, nie koncertowali, nie improwizowali wspólnie, do studia dotargali, poza zepsutym wzmacniaczem gitarowym i wielkim dzwonem, także coś na kształt kompozycji, rodzaju scenariusza, w jakim przebiegać ma improwizacja. Uczynili tak po raz pierwszy w swej zacnej, kilkuletniej historii. Nagrany materiał trafił znów do kanadyjskiego wydawcy i został - tym razem na dysku kompaktowym, w przedostatnim dniu roku 2023 - wydany pod nazwa własną Ni. Nieco wcześniej, w roku 2022 headlinerem kolejnej edycji poznańskiego Spontaneous Music Festival był Ferran Fages. Szczęśliwie, obok prezentacji dwóch innych jego projektów, udało się doprowadzić do koncertu tria Phicus. Koncert, przez wielu uznany za najlepszy moment trzydniowej imprezy, po roku został upubliczniony w płytowym cyklu Spontaneous Live Series, pod typowym dla niego tytułem Live at 6th Spontaneous Music Festival i numerem katalogowym 013. O tych dwóch ostatnich albumach opowiemy więcej w poniższych omówieniach.

Dodajmy, iż w sieci dostępne są jeszcze inne nagrania koncertowe Phicusa. Na bandcampie tria można odnaleźć dwa fragmenty nagrań z lat 2017-2018 pod tytułem Bootleg Series Vol. 1. W plikach dostępny jest także koncert grupy ze wspomnianego Domu Tramwajarza. By znaleźć to nagranie należy zajrzeć na stronę bandcampową Macieja Lewensteina, gdzie obok pdf-owskiej wersji jego leksykonu The Amateur's Guide to Avantgarde, podczepiony został jako bonus ów poznański koncert.



Ni

Najnowszy studyjny album Phicusa składa się z 36-minutowej części głównej, która w jednym strumieniu dźwiękowym konsumuje kilka podrozdziałów dobrze zaplanowanej opowieści oraz trzyminutowej kody.

Na starcie spektaklu witają nas rytualne gongi i dzwony lepione rezonansem, płynący z oddali dron basowego smyczka i szklista, także rezonująca gitara. Powolna, zamglona narracja zdaje się tu z czasem narastać, ale muzycy nie udają się na górską wspinaczkę, raczej brodzą po kolana w stygnącej poświacie zachodzącego słońca. Spektrum dźwiękowe wypełnia całą przestrzeń studia nagraniowego, ale sama narracja zdaje się stać w miejscu. Jest jednocześnie masywna i niebywale lekka, ledwie łaskocze nasze uszy, ale niesie w sobie niemal post-industrialny potencjał. Mroczny śpiew smyczka, psychodeliczna pulsacja gitary i bezwład dźwięcznych perkusjonalii, to elementy składowe pierwszego podrozdziału. W okolicach 10 minuty fonie wybrzmiewają, prawie dotykają ciszy, po czym narracja rusza z nowymi wątkami. Bas szyje filigranowe riffy, gitarowe flażolety taplają się w gęstej mgle post-rocka, a rytuał gongu dopełnia obrazu całości. Opowieść gęstnieje, a step gitary zaczyna szukać wyższych rejestrów. Po kilku minutach wszystkie dźwięki lepią się w kameralny dron, którego pozorną senność zakłóca delikatny drumming. Dostajemy się w pole działania smyczków, bo zdaje się, że także na strunach gitary pojawił się ów przedmiot. Post-oniryczny, cienisty rytuał naruszają drobne szarpnięcia za struny kontrabasu. Przez dłuższą chwilę wszystko zdaje się tu śpiewać. Także bólem i troską o kolejną frazę.

Po wybiciu 25 minuty muzycy inicjują ostatni podrozdział tej opowieści. Najbardziej spowolniony, nie zawsze mroczny, chwilami silnie minimalistyczny. Pojedyncze szarpnięcia za struny basu i uderzenia w dzwon, pomruki zastygłej gitary – wszystko ma tu jednak swój pokraczny rytm. Echo zaczyna przybierać na sile, a artyści zdają się stąpać po kruszącym się lodzie. Narracja koncentruje się teraz wokół coraz wyraźniejszego blasku gitary, jakby mroczne niebo było rozświetlane promieniami matowego słońca. Piękny, przewrotnie melodyjny finał pełen jest wykwintnej rytualności, niczym dronowy wielogłos głaskany coraz silniejszym wiatrem od morza. Tuż po dużej porcji ciszy dostajemy drugi trak na dysku, wspomnianą, niespełna trzyminutową kodę. Jeszcze bardziej ceremonialną, minimalistyczną, rodzaj repryzy ostatniej fazy części głównej.



Live at 6th Spontaneous Music Festival

Drugi dzień festiwalowy edycji 2022 przypadał w piątek. Dla muzyków zarezerwowany został ostatni set. Weszli na scenę przed godziną 22-ą i zagrali trzy rozbudowane improwizacje, które wraz z oklaskami zamknęły się w trzech kwadransach.

Koncert zaczyna się trzema strumieniami fonii, uruchomionymi na raz, z energią godną lepszej sprawy - twarde, nisko osadzone pizzicato kontrabasu, masywny circle drumming i gitara zanurzona w gęstej chmurze flażoletów. Kanciaste pętle opowieści łapią tu całkiem intensywną dynamikę, formując się w strugę post-rockowych wydzielin. Po kilku minutach na gryfie basu pojawia się smyczek, ale brzmi równie siarczyście, niemal elektrycznie, jak wszystko, co artyści dali nam do tej chwili. Akcja Reviriego spowalnia jednak flow i przenosi go w bardziej abstrakcyjne rejony swobodnej improwizacji. Po kolejnych kilku minutach ekspozycja smyczka jest już na tyle masywnym dronem, że zdaje się wypełniać całą przestrzeń koncertu. Pod ów skowyt podłączają się szeleszczące talerze i garść filigranowych, gitarowych flażoletów, które łapią dubową poświatę. Na koniec wraca basowe pizzicato, a tempo rośnie dzięki akcjom perkusji. Pierwsza improwizacja umiera w czerstwym hałasie.

Druga odsłona koncertu na starcie buduje pewien kontrast w stosunku do końcówki poprzedniej części. Delikatna, choć nisko osadzona, szczególnie po stronie gitarzysty. Dynamika rodzi się niemal samoczynnie i pcha improwizację w otchłań rockowej post-psychodelii. Z czasem akcje gitarzysty zaczynają łapać wyższy rejestr, kontrabas z kolei zaciska pętle i obniża lot, wskutek czego opowieść traci na intensywności. Wraz z upływem czasu kontrabasowy smyczek znów zaczyna zagęszczać ścieg i przejmować kontrolę nad improwizacją – skrzeczy, wyje, pokrzykuje. Gitarowe flażolety zdają się tu pełnić rolę bystrego kontrapunktu, podobnie jak rezonujące talerze. Opowieść staje się długo oczekiwaną medytacją, która pęcznieje, szczególnie na gryfie basu, po czym niespodziewanie kończy swój żywot.

Pulsujący szum amplifikatora wznieca ostatnią opowieść. Na werblu drżą elektryczne zabawki Vasco, Alex inicjuje kolejny dron, a Ferran wypełnia background adekwatną porcją rezonansu. Narracja rozlewa się coraz szerszym korytem, ale daleka jest od jakichkolwiek eskalacji. To raczej stygmatyzująca porcja post-akustyki, która doprowadza opowieść na skraj ciszy. Wszystko pulsuje teraz głuchym echem, szeleści, drży, nasłuchuje złego. Gitarowe flażolety snują się w poświacie dubu, dołem płynie swobodne pizzicato basu, perkusja oddycha membranami. Stan lewitacji nie trwa jednak długo. Opowieść nabiera masy właściwej, choć trzyma tempo na zaciągniętym ręcznym. Emocje leją się niczym gęsta krew z głębokiej rany. Gitara odpływa w psychodeliczne zaświaty, ale sekcja rytmu buduje groźny, dynamiczny flow i zaciska pętlę. Efektowny trip to the moon nabiera mocy, a w fazę falling down wchodzi dopiero na ostatnie trzy minuty. Gitara jest już wtedy w innej galaktyce dźwięku, bas ledwie trzyma szkielet obumierającej improwizacji, a talerze drżą. Opowieść kończy się tam, gdzie zaczęła - w chmurze szumiącego amplifikatora.

 

Ni (Tripticks Tapes, CD 2023). Convent de Sant Agustí, Barcelona, 2021 lub 2022. Dwa utwory, improwizacje oparte na kompozycji Àlexa Reviriego, łącznie 39 minut.

Live at 6th Spontaneous Music Festival. Spontaneous Live Series 013 (Spontaneous Music Tribune, CD 2023). Dragon Social Club, Poznań, październik 2022. Trzy improwizacje, 43 minuty.

Phicus: Ferran Fages – gitara elektryczna, Àlex Reviriego – kontrabas, Vasco Trilla – perkusja, instrumenty perkusyjne.



piątek, 9 lutego 2024

Albert Cirera & Florian Stoffner like to Mow!


Kataloński saksofonista i szwajcarski gitarzysta mają ze sobą wiele wspólnego. Często razem grywają, posiadają w dorobku już drugą, wspólną płytę, byli niejednokrotnie gośćmi pewnych spontanicznych incydentów koncertowych w zachodniej Polsce. No i kwestia fundamentalna – obaj to doprawdy fenomenalni improwizatorzy, prawdziwi emancypatorzy swoich instrumentów i technik, dla których określenie rozszerzone nie znaczy już nic. Oni zdają się być o kilometry świetlne przed resztą świata.

Tym razem artystów spotykamy w … jazzowym klubie w rodzinnym dla gitarzysty Zurychu. Grają bystry koncert, którego czas trwania nie jest nam do końca znany. Na albumie (póki co, tylko cyfrowym) decydują się zamieścić ledwie dwa niepełne kwadranse niezwykłych, jakże w tym wypadku intensywnych dźwięków. Skupmy się zatem nad każdą sekundą tego koncertu.




Pierwsza improwizacja trwa kilkanaście minut i wypełnia niemal połowę zawartości albumu. Rodzi się w chmurze wyjątkowo gęstej akustyki. Saksofon jęczy post-dźwiękiem, ale słyszymy też jak pracują wszystkie jego elementy składowe. Klastery trzeszczą z wysiłku, dysze obijają się jedna o drugą. Struny gitary zdają się pozostawać w pętli nieskończoności, której nie ma kto związać końca z końcem. Metabolika złowrogich powtórzeń i modlitw do nieistniejącego boga. Muzycy generują drobne, ale mięsiste porcje fonii, które pozostają w stanie permanentnego zwarcia, jak bokserzy, którzy zupełnie opadli już z sił, ale będą stać na straży tego dysharmonijnego ładu do końca. Swojego lub tego drugiego. Bywa, że ta mosiężna, piskliwa i gęsta ropa narracji balansuje na linie, chybocze się na zbyt silnym wietrze. Muzycy, jak spirale zegara nakręcają się wzajemnie i syczą, jak samokąsające się węże. Gitara wpada w chmurę rezonansu, tuba saksofonu wydaje się być zapchana trocinami. Improwizacja formuje się w drony. Raz wydaje się, że dźwięki są lekkie, oniryczne, niemal śpiewające, innym razem ciężkie, ołowiane, z betonu i stali. A każdy oddech muzyków może być tym ostatnim.

Druga opowieść nie trwa nawet trzech minut, sprawia wrażenie ekstraktu z czegoś wielkiego, masywnego, nieskończonego. Buzuje post-industrialnym smrodem, mechaniką przeciąganych lin i dewastowanych trafostacji. Dysze i struny lepią się do siebie, generując melodyjne plwociny, a ich akustyka zdaje się być sycona jakimś nieistniejącym prądem. Trzecia część, ponad siedmiominutowa, daje szczyptę nadziei na bardziej zrównoważony oddech. Tuba saksofonu wydaje się być wypełniona dość wilgotnym powietrzem. Gitara rzeźbi niebo mikroflażoletami. Echo post-melodyjnego śpiewu, dron szeleszczących boleści. W tej gęstej chmurze stygnącej lawy saksofonista szuka jazzowych fraz, ale swój szaleńczy pomysł szybko porzuca. Gitarzysta przez dłuższą chwilę pozostaje w martwym tańcu. Wszystko wydaje się teraz drżeć z wysiłku nic nierobienia. Wokół muzyków pojawia się intrygująca post-cisza, pełna mrocznych wyziewów. Tymczasem gitara zastyga w ambiencie. Ostatnia partytura improwizacji, prawie czterominutowa, to najpierw prężenie muskułów, potem syk wypuszczanego powietrza. Najpierw kompulsywny marsz ciało w ciało na niechybną śmierć dźwięku. Potem drobne okrzyki, czerstwe westchnienia, sekcja zwłok. Życie po życiu wielkiej improwizacji.  

 

Albert Cirera & Florian Stoffner Mow (Sirulita Records, DL 2024). Albert Cirera – saksofon tenorowy i sopranowy oraz Florian Stoffner – gitara. Nagrane w Misterioso Jazz Club, Zurych, Szwajcaria. Cztery improwizacje, 27 minut.



wtorek, 6 lutego 2024

John Butcher & Eddie Prévost are Unearthed!


Niemal dokładnie miesiąc temu pisaliśmy na tych łamach o albumach dokumentujących artystyczne obchody 80. urodzin Eddie’go Prévosta. Omówiliśmy wówczas szczegółowo dwa kluczowe albumy, kolejne dwa skwitowaliśmy mniejszą porcją słów. Z kolei dwie inne pozycje z najnowszego katalogu Matchless Recordings jedynie zaawizowaliśmy, mając nadzieje na ich pełny odczyt w przyszłości. One także konsumują artystyczne dokonania jubilata i przy okazji świetnie uzupełniają urodzinowy box.

Dziś pochylamy się nad jedną z tych ostatnich i zamieszczoną tam duetową ekspozycją Johna Butchera i Eddie’go Prévosta. Panowie nagrali już w duecie, tudzież większych składach (choćby AMM!) sporo albumów, każdy z nich jest osobną księgą historii gatunku, zatem bez zbędnych wstępów siadamy do odczytu i odsłuchu ich najnowszego wspólnego nagrania, którego tytuł zdaje się być zaskakująco przewrotny. Okoliczności obiektu sakralnego, późna wiosna roku ubiegłego i trzy improwizacje, które szczelnie wypełniają przestrzeń dysku kompaktowego.

Nagranie składa się z dwóch wielominutowych utworów i czegoś na kształt kody, ale ponieważ ta ostatnia trwa ponad kwadrans śmiało możemy ją uznać za pełnoprawną, trzecią improwizację czerwcowego wieczoru w brytyjskim Essex.



 

Muzycy zaczynają spektakl oblepieni szemrzącą ciszą, ale dość szybko dają sygnały, iż tego dnia skorzy są budować całkiem dynamiczne ekspozycje, a ich celem nie będzie raczej eksploracja słynnych technik rozszerzonych, ale pełnokrwista, chwilami niemal free jazzowa jazda. Taką wolę z pewnością reprezentuje tu perkusista, który mimo osiemdziesięciu jeden wiosen na karku chętny jest do czynienia naprawdę ekspresyjnych akcji, to samo można zresztą powiedzieć o kilkanaście lat od niego młodszym, ale także już zasłużonym mistrzu saksofonu. Obaj sprawiają wrażenie nastolatków na pierwszej randce i wyjątkowo im dobrze z takim nastawianiem do życia. Akcje roześmianego Johna i rozhuśtanego energią Eddie’ego w trakcie pierwszego, ponad 34-minutowego seta, mienią się wszystkimi kolorami tęczy, a sami artyści nie wybierają dróg na skróty. Drummer pozostaje w akcji cały czas, szyje ściegiem pełnym emocji, nie ustaje w implikowaniu akcji zaczepnych. John, jak to ma w zwyczaju, lubi dramaturgiczne pauzy, ale po każdej z nich zdaje się wracać z jeszcze lepszym pomysłem. Zmienia saksofony w zależności od nastroju chwili i świetnie reaguje na każdą frazę interlokutora. Eddie zdaje się tu stać na straży reguł free jazzu, z kolei John nie zapomina o chwilach dramaturgicznej zadumy i dalece kameralnych westchnieniach. W okolicach dwunastej minuty muzycy serwują nam drobny wątek balladowy, sięgają nawet do bardziej mrocznych stron swej improwizacji. Po restarcie brną dalej pozostając w intrygującym dysonansie dynamiki – Eddie narzuca bystre tempo, John fantastycznie wstrzymuje moc oddechu i sięga po spokojniejsze frazy. Ten fragment czerwcowego spotkania w Essex ma swój peak ekspresji pod koniec drugiego kwadransa. John sięga nieba dmąc w saksofon sopranowy, Eddie finalizuje roztańczonymi talerzami.

W trakcie drugiego, o kilka minut krótszego seta, artyści serwują nam kilka rozdziałów ze swych przebogatych ksiąg fraz preparowanych. Zaczynają zresztą plejadą mrocznych short-cuts. Po niezbyt długiej introdukcji idą w swoje ulubionego tego wieczoru tango, udanie stymulują dynamikę, ale definitywnie donikąd się nie spieszą. Dbają o odpowiednią melodykę i zwartą, linearną narrację. Raz za razem dostarczają nam urokliwe kwiatki – intrygujące przedechy, drżące, rezonujące talerze, tudzież drobne, ale czerstwe porcje ciszy. Znów w okolicach dwunastej minuty zarządzają moment dramaturgicznego wytłumienia. Tuż po nim Eddie proponuje drobne, szczoteczkowe solo, John z kolei bierze w dłoń sopran i dekretuje … wątek tameczny. Wpada na niedługo w oddech cyrkulacyjny i znacząco podnosi poziom emocji. Gdy z nich opada, chętnie sięga po najlepsze ze swoich preparacji – świsty, gwizdy, frazy zza grubej, teatralnej kotary. Eddie kontrapunktuje talerzową feerią. Nim drugi set zostanie zwieńczony dość żwawą, solową akcją perkusisty, dostajemy się jeszcze w wir stonowanego, rozśpiewanego stepu realizowanego marszowym krokiem.

Ostatni akt wieczoru pełni rolę nieco spokojniejszej, pożegnalnej ekspozycji. Dużo w niej minimalizmu, dywagacji czynionych w okolicach ciszy. John trochę mruczy, trochę śpiewa na tenorze, Eddie snuje leniwy drumming. Przez moment akcja nabiera rozpędu, po czym wpada w intrygujące, ptasie tremolo Johna, posadowione na rezonującej ekspozycji Eddie’go. Końcowe dwie minuty zdają się być pogrążone w ciszy ledwie słyszalnych dronów saksofonu i skromnych uderzeń w werbel i tomy.

 

John Butcher & Eddie Prévost Unearthed (Matchless Recordings, CD 2023). John Butcher – saksofon tenorowy i sopranowy oraz Eddie Prévost - perkusja. Nagrane w All Hallows Church, High Laver, Essex, czerwiec 2023. Trzy improwizacje, 78 minut.

 

 

niedziela, 4 lutego 2024

Alan Wilkinson, Paweł Doskocz i Andrew Lisle na trasie koncertowej w Polsce


(informacja prasowa)


Trybuna Muzyki Spontanicznej i Spontaneous Music Festival zapraszają na jedno z najbardziej spektakularnych wydarzeń pierwszego półrocza 2024 roku na polskiej scenie muzyki improwizowanej. Na tygodniową trasę po największych miastach naszego kraju rusza legenda brytyjskiej muzyki free jazzowej, saksofonista Alan Wilkinson. Towarzyszyć mu będą muzycy młodszego pokolenia europejskiej sceny – brytyjski perkusista Andrew Lisle i polski gitarzysta Paweł Doskocz. Począwszy od 16 lutego muzycy zagrają kolejno w Poznaniu, Wrocławiu, Łodzi, Krakowie, Katowicach i Lublinie.



 

Przed nami koncerty, który przeniosą londyńską scenę free jazz/ free impro na polskie podwórko. Alan Wilkinson i Andrew Lisle, uznawani za filary tej sceny (stali rezydenci w prestiżowym Cafe OTO), będą gościć w Polsce i zaprezentują swoje niezwykłe doświadczenie sceniczne. Do tego ekskluzywnego grona dołączy Paweł Doskocz, doświadczony improwizujący gitarzysta, który w ostatnich latach współpracuje z coraz liczniejszą grupą zagranicznych artystów, zdobywając uznanie na międzynarodowej scenie.

Pierwsza w takiej konfiguracji personalnej wspólna trasa trzech artystów obiecuje fascynujący muzyczny dialog. Alan Wilkinson, pomnikowa postać sceny londyńskiej, wniesie do niego bogactwo umiejętności zdobywanych przez lata. Jego wkład w rozwój gatunku jest nieoceniony, a współpraca z takimi gigantami, jak Derek Bailey, Roger Turner czy Eddie Prevost świadczy o niepodważalnej pozycji na międzynarodowej scenie. Andrew Lisle, ceniony perkusista młodego pokolenia, gwarantuje niezwykłą wirtuozerię oraz kreatywność. Improwizacje Anglika, oparte na jazzowej tradycji, pełne są eksperymentów i oryginalnych technik. Z kolei Paweł Doskocz, zasłużony przedstawiciel lokalnej sceny, dzięki swojemu unikalnemu brzmieniu i rozszerzonym technikom wykonawczym, zapewni niepowtarzalny wkład w to wyjątkowe zestawienie.

 

Szczegóły trasy koncertowej:

16.02 Dragon Social Club, Poznań

17.02 OPT, Wrocław

18.02 Ciągoty i Tęsknoty, Łódź

19.00 TBA

20.02 Alchemia, Kraków

21.02 Miasto Ogrodów, Katowice

22.02 Centrum Kultury, Lublin

 

Alan Wilkinson – saksofon, klarnet

Paweł Doskocz – gitara elektryczna

Andrew Lisle – perkusja

 

Trasa koncertowa odbywa się pod patronatem Trybuny Muzyki Spontanicznej oraz Spontaneous Music Festival.

 

Biogramy:

Alan Wilkinson – saksofonista i klarnecista, który aktywnie działa na scenie muzyki improwizowanej od końca lat 70. Był kluczową postacią sceny muzycznej w Leeds w latach 80., gdzie założył klub Termite i był częścią kultowego tria Hession/Wilkinson/Fell. W 1987 roku Derek Bailey zaprosił go do udziału w trasie European Company oraz London Company. Po przeprowadzce do Londynu w 1990 roku stał się już znanym artystą. Kontynuował tam grę oraz promowanie muzyki w różnych klubach, jest m.in. promotorem cyklu „flimflam”, istniejącego od 2001 roku. Alan, grając w licznych „ad hoc” zespołach w Wielkiej Brytanii i za granicą, współpracował m.in. z Peterem Brötzmannem, Chrisem Corsano, Akirą Sakatą, Thurstonem Moorem, Charlesem Haywardem, Eddie Prevostem, formacjami Talibam! oraz Spiritualized. Jego długoletnimi projektami są trio z Johnem Edwardsem i Steve'em Noble’m oraz norweski kwartet Akode. Ostatnio dołączył również do zespołu Dead Days Beyond Help, (Alex Ward i Jem Doulton), a ich debiutancki album ukazał się nakładem Shrike Records.

Ostatnie nagrania Alana warte szczególnego polecenia:

“One in the Ear” (w/Dirk Serries), New Wave of Jazz

https://newwaveofjazz.bandcamp.com/album/one-in-the-eye

“Empowered” (w/Eddie Prevost / N.O.Moore / John Edwards), 577records

https://577records.bandcamp.com/album/empowered

Alan Wilkinson/ Alex Ward/ Jem Doulton, Shrike Records

https://shrikerecords.bandcamp.com/album/wilkinson-ward-doulton

“Forth to 4th” (w/John Edwards/ Steve Noble), PingPong

“Do Disturb” (w/Eddie Prevost/ N.O.Moore / John Edwards/ Nathaniel Catchpole, Matchless Recordings

 

Andrew Lisle, to perkusista, który działa w obszarze jazzu i muzyki improwizowanej. Jego twórczość zahacza o awangardę – eksploruje granice możliwości zarówno technicznych, jak i muzycznych perkusji, jednocześnie czerpiąc z tradycji jazzowej. Po ukończeniu Leeds College of Music w 2011 roku przeniósł się do Lizbony, gdzie miał okazję rozwijać swoje umiejętności muzyczne, współpracując z doświadczonymi improwizatorami. Spędził wiele czasu w głównej siedzibie Clean Feed Records, Trem Azul, i grał z wieloma artystami z tego środowiska, w tym z Rodrigo Pinheiro (Red Trio), Hernanim Faustino (Red Trio), Rodrigo Amado czy Luisem Lopesem.

Od 2013 roku, po przeprowadzce do Londynu, jest wziętym perkusistą na scenie jazzowej i improwizowanej, współpracuje m.in. z Colinem Websterem, Johnem Edwardsem, Johnem Dikemanem, Alexem Wardem, Dirkiem Serriesem, Alanem Wilkinsonem, Matthew Bourne’em, Rachel Musson i Markiem Sandersem.

"Obserwuje grupę londyńskich artystów, a wśród nich… perkusista Andrew Lisle, który wplata połamane beaty i nieprzerwane tremola na werblu w swój elastyczny leksykon muzyki improwizowanej." – Spencer Grady (Jazzwise)

"Lisle, mający 27 lat, to już teraz jeden z najbardziej oryginalnych perkusistów w Wielkiej Brytanii." – The Quietus

https://andrewlisle.com

https://andrewlisle.bandcamp.com

 

Paweł Doskocz, to często sięgający po preparacje gitarzysta, który eksploruje nowe brzmienia instrumentu. Jego obszarem zainteresowania jest przede wszystkim improwizacja, a inspiracje czerpie z różnych źródeł. Współtworzył takie zespoły jak Bachorze, Strętwa i Sumpf. Zdobywał doświadczenie podczas wspólnych występów z wieloma muzykami tak z Polski, jak i z zagranicy, uczestniczył też w festiwalach poświęconych muzyce eksperymentalnej i improwizowanej. Grywał na: Ad Libitum, festiwalu Nowy Wiek Awangardy, Art of Improvisation Creative Festival, Jazz Ring, Musica Privata, Katowice JazzArt Festival, FRIV Festival, Avant Art Festival oraz Spontaneous Music Festival. Można go było usłyszeć w konfiguracjach z takimi artystami jak: Emilio Gordoa, Matthias Müller, Jasper Stadhouders, Paweł Szpura, Hubert Zemler, Wojtek Kurek, Vasco Trilla, Yedo Gibson, Onno Govaert, Seppe Gebruers, Andrew Lisle, Vasco Furtado, Colin Webster, Dirk Serries, Benedict Taylor, Diego Caicedo oraz El Pricto.

Współorganizator „Spontaneous Music Festival” w Poznaniu.

https://paweldoskocz.bandcamp.com/

https://spontaneousliveseries.bandcamp.com/album/spontaneous-live-series-004

 

 

piątek, 2 lutego 2024

The January/ February’ Round-up: The Laws of William Bonney! Webster! Still Dancing! Standards Combustion! Brûlez les meubles! Lucifora! Ohlmeier & Klein! Kołodziejczyk & Mac! An-hoer! Dead Neanderthals!


Styczeń przeleciał w tempie Komety Haleya z turbodoładowaniem, wobec powyższego nasza ulubiona forma słownej interakcji, czyli comiesięczna zbiorówka świeżych recenzji płytowych, ujawnia się światu dopiero na początku kolejnego miesiąca. Cóż, nikt nie jest doskonały! Zapraszamy zatem na wydanie styczniowo-lutowe, które wcale nie wyklucza pojawienia się dodatkowej paczki recenzji pod koniec bieżącego miejsca. Bądźcie czujni!

Grudniową zbiorówkę rozpoczynaliśmy dwoma albumami holenderskich freaków spod ciemnej gwiazdy zwanej Dead Neanderthals. Dziś dla odmiany masywni, i jak zwykle groźni, Kokke i Aquarius tradycyjną ep-ką sylwestrową zakończą naszą opowieść. Nim to jednak nastąpi czeka nas ogląd pozostałych dziewięciu piorunujących realizacji, tych nieco bardziej skoncentrowanych na procesie improwizacji.

Zaczniemy amerykańsko-niemieckim kwartetem saksofonowym, który przez lata nagrywał na kaseciaku swoje nielegalne sesje, a teraz postanowił je niespodziewanie upublicznić. Potem czekają nas dwie swobodne improwizacje ze Zjednoczonego Królestwa, personalnie w niezwykle imponującej komitywie. W dalszej części zbiorówki duża porcja jazzu: francuskie, ogniste eksploracje klasyków free (Dark Tree Records powraca!), kanadyjski kwartet zrównoważonego post-fussion, dwa nagrania kategorii open wydane w Holandii – międzynarodowy kwartet i niemiecki duet, wreszcie duet krajowy, który zaczyna bardzo eksperymentalnie, ale kończy w jazzie. A nim załomocą wspomniani na wstępie Dead Neanderthals, czeka nas jeszcze zaskakująca historia elektroniczna ze słowem mówionym wprost z Gdańska.

So, welcome to heaven and hell of free improvisation!



 

Joachim Zoepf/ Stefan Keune/ Martin Speicher/ Jeffrey Morgan The Laws of William Bonney Saxophone Quartet 1993-2007 (Acheulian Handaxe Records, CD 2023)

Lokalizacje nieznane, 1993-2007: Stefan Keune – sopranino, saksofon tenorowy, Jeffrey Morgan – saksofon altowy, Martin Speicher – sopranino, saksofon altowy oraz Joachim Zoepf – saksofon sopranowy, barytowy. Jedenaście improwizacji, 46 minut.

Czterech saksofonistów, trzech Niemców i Amerykanin, przez kilkanaście lat okazjonalnie improwizowało w warunkach domowych, a jeden z nich – ten najmłodszy, Stefan Keune - rejestrował owe dzikie sesje na magnetofonie kasetowym. Przyjęli nazwę, która jest prawdziwym nazwiskiem znanej postaci świata masowej rozrywki, czyli Billa The Kida. Po latach odkryli owe taśmy i postanowili je wydać. Nagrania mają chwilami sub-doskonałe, wręcz punkowe brzmienie, zwłaszcza te najstarsze, sycą się wszakże gigantycznymi emocjami i są na tyle wyśmienite, iż bez trudu trafiły na naszą listę 50 powodów, dla których warto było zapamiętać rok ubiegły.

W wielu utworach tego wspominkowego albumu, zwłaszcza tych najstarszych, dominują brzmienia najlżejszych saksofonów (sopranino i sopranowego), których szczebioty, krzyki i post-melodyjne zaśpiewy generują niebywałe porcje ekspresji. Kwartet startuje z pozycji free jazzu, ucieka w zakamarki swobodnej improwizacji, ale tez bez trudu łapie też kameralny oddech. Bywa, że każdy z saksofonistów pracuje tu w innym tempie, prezentuje odmienny temperament, stosuje inne techniki artykulacji, także te rozszerzone, ale ich ekspozycje zawsze znajdują wspólny mianownik. W secie nagrań z roku 1993 najciekawiej wypada trzeci utwór, w trakcie którego muzycy odbywają długą podróż od mrocznych preparacji po wrzask free jazzu, czasami przyjmując formę efektownego, ptasiego wielogłosu. Nagrania z lat 1998 i 2006, to raczej krótsze formy, czasami sprawiające wrażenie ekstraktów z większych ekspozycji. By nasycić ucho dłuższymi formami sięgać trzeba po dwie końcowe improwizacje z roku 2007, które zdają się stanowić crème de la crème całego albumu. Muzycy powściągają tu swoją ekspresję, koncertują się na budowaniu mrocznego klimatu post-egzystencjalnej zadumy.



 

Colin Webster Textural Studies (A New Wave Of Jazz, LP/DL 2023)

Oude Klooster, Brecht, Belgia, luty 2023: Colin Webster – saksofon altowy. Dwanaście improwizacji, 34 minuty.

Nasz ulubiony brytyjski saksofonista popełnił już wiele płyt solowych. Grywał na nich zarówno na barytonie, jak alcie, i wydaje się, że zeksplorował wszystkie dostępne światu techniki preparacji instrumentu dętego, drewnianego. W najnowszych studiach nad teksturą dźwięku – tu altowego – muzyk stawia na pewną dramaturgiczną prostotę. Webster nie tyle pracuje tu nad brzmieniem, ile bawi się formą. A efekt jest co najmniej doskonały.

Pierwsza i czwarta improwizacja, to zdaje się ta sama bajka – zwierzęcy ryk saksofonu na gęstym pogłosie, konsumujący mięsisty wydech i chwile strwożonej ciszy. W drugiej opowieści narracja dla odmiany sprawia wrażenie niezwykle lekkiej, niczym łabędzi śpiew o poranku, formując się w dron sycony oddechem cyrkulacyjnym. W trzeciej części tańczą gołe dysze, zaś w piątej znów wita nas oddychający, tu nieco melodyjny dron. W kolejnych odsłonach słyszymy świt zimnego powietrza dobywający się przez dziurkę od klucza i syrenę statku parowego - rodzaj leniwego drona w wysokim rejestrze, który łapie rezonans. W części ósmej muzyk zbliża do granicy hałasu, kreując niemal folkowo brzmiący skowyt. W kolejnych utworach dostajemy rezonującą porcję melodii, rodzaj ceremonialnej zabawy w dźwięk i ciszę, wreszcie dronową post-kołysankę, która przypomina borowanie zęba. Finałowa, dwunasta improwizacja także przyjmuje formę drona – tu definitywnie pożegnalnego, tęskliwego, rozkołysanego, ale nie sennego.



 

Kraabel/ Reed/ Thompson Still Dancing (Empty Birdcage Records, CD 2023)

Iklectik, Londyn, maj 2019: Caroline Kraabel – saksofon altowy, głos, szuranie po podłodze (surface sounds), Max Reed – taniec, głos, surface sounds oraz Daniel Thompson – gitara akustyczna. Dwie improwizacje, 52 minuty.

Wciąż tańcząc, to performatywny spektakl na oszczędne dźwięki saksofonu i gitary, dźwięki przesuwania stóp pod podłodze, wreszcie okazjonalnie używane głosy ludzkie. Definitywnie nieprzeładowany ekspresją, budujący wątki narracyjne, które szybko tracą żywot, skupiony na nieco teatralnym kreowaniu sytuacji dramaturgicznej. Być może ów koncert (bez publiczności?) byłby ciekawszy, gdyby można go było zobaczyć. Dyktat minimalizmu zaprzysiężony przez artystów powoduje też, iż słuchacz preferujący instrumentalne, silniej interakcyjne improwizacje może się czuć w takim środowisku akustycznym nieco znużony.  

Pierwsza improwizacja trwa dwanaście minut, w trakcie których zjawisko wartkiej akcji zdaje się nie występować. Momenty, w których gitara inicjuje repetycją bardziej aktywne działania, a saksofon śle na raz więcej niż jeden wydech należą tu do rzadkości. Gdy takie sytuacje mają jednak miejsce poziom naszego zadowolenia z odsłuchu zdecydowanie rośnie. Rola tancerza, performera, który interferuje z podłożem stanowi tu tło i nie wydaje się kreować specjalnych interakcji z dźwiękami instrumentalnymi. W trakcie drugiej, prawie 40 minutowej opowieści schemat jest podobny. Dominują krótkie frazy, zdania urywane w pół słowa i dźwięki ginące w ciszy. Muzycy sprawiają wrażenie, jakby dobrze czuli się w swoim towarzystwie, ale to, co trafia do uszu słuchacza wydaje się być ledwie namiastką akcji dramaturgicznej. Narracja często osiąga tu poziom ciszy (choćby w 12 minucie), ale miewa też fazy bardziej intrygujących spiętrzeń. Choćby tych kilka chwil po 30 minucie, które śmiało możemy uznać za najciekawszy moment spektaklu. Samo zakończenie także dostarcza kilku instrumentalnych akcji w duecie gitara-saksofon. Z kolei ostatnia prosta usłana jest dźwiękami stóp przemieszczających się po podłodze otwartej przestrzeni Iklectik.



 

Daunik Lazro/ Benjamin Duboc/ Mathieu Bec Standards Combustion (Dark Tree Records, CD 2023)

Les Instants Chavirés, Montreuil, Francja, listopad 2022: Daunik Lazro – saksofon tenorowy, Benjamin Duboc kontrabas oraz Mathieu Bec – perkusja. Dziewięć kompozycji (Ayler, Lacy, Shorter, Coltrane, Lazro i dwie wspólne tria), 42 minuty.

Z radością odnotowujemy powrót do świata żywych naszego ulubionego francuskiego labelu, a nasze szczęście jest tym większe, iż na zgrabnym, kompaktowym dysku odnajdujemy mocarzy francuskiego free impro i post-jazzu, Lazro i Duboca, tu muzykujących z wyjątkowo bystrym drummerem Bec’iem. Okazja spotkania jest definitywnie koncertowa, a na warsztacie muzyków wspaniałe evergreeny amerykańskiego free jazzu (z drobnym uzupełnieniem w postaci twórczości własnej Francuzów)! Dodajmy jeszcze, iż Lazro gra tu na saksofonie tenorowym (zwykliśmy go słuchać na barytonowym), a czyni to z gracją młodzieńca, któremu jakże daleko do prawie osiemdziesięciu wiosen, jakie ma obecnie francuski saksofonista.

Album otwiera nieśmiertelne Ghosts Aylera. Saksofon zdaje się tu być wyjątkowo rozśpiewany, a wtóruje mu matowo brzmiąca sekcja rytmu, która ma także kilka chwil tylko dla siebie. Na drugi strzał nerwowa post-ballada Lacy’ego Deadline. Odnotujmy w niej akcję na smyczku oraz świetną robotę drummera. Kolejny Ayler, to Mothers, który płynie tu rozhuśtaną sekcją i nad wyraz nostalgicznym saksofonem. Świetnie improwizuje Lazro, choć zdaje się, że pracuje na wdechu. Nefertiti Shortera grane jest wyważonym, marszowym krokiem. Temat wraz z saksofonem śpiewa także smyczek. W wydaniu francuskim, to wyjątkowo cool-jazzowa jazda. W dalszej kolejności kompozycja Lazro, która dodaje albumowi niespodziewanie kameralny, by nie rzec post-barokowy sznyt. Płytę uzupełniają dwa dynamiczne, niemal polirytmiczne utwory podpisane przez trójkę Francuzów oraz dwa klasyki Coltrane’a. Vigil grany jest jedynie w duecie, bez kontrabasu, z kolei Love pięknie reasumuje ów smakowity album - melodyjny saksofon osadzony tu został na wyjątkowo gęstym brzmieniu kontrabasu.

 


Brûlez les meubles Crayonnage (Circum-Disc, CD 2024)

Miejsce nieznane, luty 2023: Louis Beaudoin-de la Sablonnière – gitara, Éric Normand – bas elektryczny, Jonathan Huard – wibrafon oraz Tom Jacques – perkusja. Dwanaście utworów, 62 minuty.

Z formacją z Quebecu spotykaliśmy się na ogół w formule gitara-bas-perkusja, teraz dostajemy dodatkowo wibrafon, który wnosi do stonowanego post-fussion Kanadyjczyków element twórczego fermentu i okazjonalnie zaskakująco mroczne brzmienia. Album zdecydowanie dedykujemy słuchaczom usytuowanym bliżej jazzu środka, ale z dużą przyjemnością wskażemy poniżej fragmenty, które warte są zainteresowania również bardziej wymagającej publiki.

Na płycie odnajdujemy dziesięć rozbudowanych kompozycji i dwie niespełna minutowe, bardzo melodyjne miniatury. Dramaturgia całości zdaje się opierać na intrygującym początku (trzy pierwsze części), rozkołysanej, wręcz balladowej części środkowej, która śmiało mogłaby być poddana działaniu edytorskiego skalpela i najbardziej wartościowej części końcowej (ostatnie cztery części z wyłączeniem awizowanej miniatury), która nie szczędzi nam psycho-rockowych akcji i niebanalnych zdarzeń dźwiękowych. We wspomnianych utworach otwarcia podobać się może swoboda budowania narracji, pewna programowa niespieszność, melodyka gitary, precyzja basowych pętli narracyjnych, oniryczne plamy wibrafonu i łamane metra perkusji. Z kolei w utworach zawartych w drugiej części albumu docenić należy pewną gatunkową różnorodność, której stymulantem jest nade wszystko gitarzysta. Słyszymy dalekie echa americany, posmak bluesa, rozpylane w każdym zakamarku narracji ślady psychodelii i rockowego anturażu. Udanym podsumowaniem albumu jest najdłuższa, ostatnia część - od posmaku lekkiej kwasowości, porcje pogłosu i wibrafonowej nostalgii po prawdziwie rockowe emocje w trakcie dynamicznej finalizacji.

 


Salvoandrea Lucifora Quartet Drifters (TryTone Records, CD 2023)

Wisselord Studio1, Amsterdam, grudzień 2022: Marta Warelis – fortepian, Omer Govern – kontrabas, Marcos Baggiani – perkusja oraz Salvoandrea Lucifora – puzon, kompozycje. Dwa utwory, 55 minut.

Przed nami definitywnie międzynarodowy, ale jakże amsterdamski kwartet z udziałem m.in. naszej ulubionej polskiej pianistki, a także włoskiego puzonisty, którego świetnie pamiętamy z kwartetu Light Machina, a który jest tu szefem przedsięwzięcia. Rządzi w obszarze podmiotu wykonawczego, jest też autorem długich, interesująco rozbudowanych, silnie jazzowych opowieści. Na albumie kwartetu dzieje się wiele, ale też sporo jest konserwacją kompozytorskiej notyfikacji.

Pierwszy utwór trwa dwa kwadranse, drugi jest ledwie o kilka minut krótszy. W rolę introduktorki pieśni otwarcia wciela się pianistka. Reszta muzyków dołącza po dwóch minutach i wspólnie kreują swobodny open jazz bez pretensji do błądzenia po zakamarkach notyfikacji. Narracja prowadzona jest bardzo precyzyjnie, skrzy się zwinną dramaturgią, na etapie rozwinięcia nie szczędzi nam akcji w podgrupach. Pośród duetów szczególnie podobać się może dynamiczna akcja puzonu i perkusji. Nie mniej ciekawe jest trio bez puzonu, które sugeruje free jazz, ale ostatecznie ucieka w umiarkowanie mroczną opowieść spuentowaną solową ekspozycją pianistki. Druga narracja startuje na gryfie kontrabasu i dość szybko osiąga stadium całkiem energetycznej opowieści. Pojawienie się smyczka nadaje jej nieco kameralnego, czy nawet post-klasycznego sznytu. Tu opowieść ma dwa punkty przystankowe. Po pierwszym z nich artyści szukają harmonii i melodii, nawet pewnej taneczności, po drugim uciekają w otchłań dźwięków preparowanych, długich, posuwistych, szemrzących fraz. Album wieńczy wątek post-balladowy, znów doposażony w adekwatną porcję melodyki.



 

Lothar Ohlmeier & Tobias Klein Left Side Right (TryTone Records, CD 2024)

Berlin, 2022: Lothar Ohlmeier – klarnet basowy, saksofon tenorowy oraz Tobias Klein – klarnet basowy, saksofon altowy. Pięć improwizacji, 52 minuty.

Dęty front kwartetu Dalgoo, który znamy z koncertu w poznańskim Dragonie, prezentuje się tu w rozbudowanej ekspozycji duetowej na dwa klarnety basowe i nieco rzadziej wykorzystywane saksofony. Swobodne improwizacje, nieśpieszne, bazujące na jazzowym timingu, skoncentrowane na klarownym brzmieniu instrumentów i artyści sięgający po tzw. techniki rozszerzone ledwie w kilku mniej kluczowych momentach spektaklu. Sporo zadumy, pewnej pokoleniowej refleksji i po prostu ładnych dźwięków.

Trzy pierwsze improwizacje trwają po kilkanaście minut, być może są odrobinę przegadane, ale dzięki temu ich klimat pozostaje z nami na dłużej. Z kolei dwie końcowe, to łącznie ledwie siedem minut z sekundami. Pierwsza, trzecia i czwarta improwizacja, to dialog dwóch klarnetów basowych. Garść półsłówek, ale i morze długich, niemal dronowych ekspozycji. Spokój, melodia, rodzaj egzystencjalnej refleksji. Czasami akcja przypomina dwa leniwe słonie opalające się w słońcu, innym razem artyści brną na nisko ugiętych kolach przez gęste zarośla. W drugiej z klarnetowych opowieści pojawia się więcej nerwowych ruchów, trochę preparowanych fraz, ale i urokliwa, zwiewna taneczność. Puenta tej historii jest jednak mroczna, na poły kameralna. W ostatniej z klarnetowych części narracja zdaje się być wyjątkowo spokojna, a muzycy zrelaksowani. W trakcie drugiego utworu na płycie muzycy korzystają z saksofonów. Poruszają się dość żwawo, nie szczędząc nam kąśliwych uśmiechów i interakcji godnych miana free jazzowych. Finałowa koda trwa niewiele ponad dwie minuty i dla odmiany stanowi rozmowę klarnetu basowego z saksofonem. Tu tempo wydaje się być dość dziarskie, a miny artystów dalece roześmiane.

 


Malwina Kołodziejczyk & Sebastian Mac Wanderlust (Scatter Archive, DL 2023)

Quality Studio, Warszawa, październik 2022: Malwina Kołodziejczyk – saksofon, elektronika oraz Sebastian Mac – gitara elektryczna. Siedem improwizacji, 33 minuty.

Improwizowane spotkanie artystów związanych m.in. z Cracow Improvisers Orchestra zaczyna się w sposób bardziej niż intrygujący. Preparowany saksofon wspierany przez elektronikę i gitara swobodnie tańcząca na pick-up’ach tworzą narrację bogatą w dźwiękowe niespodzianki, nie stroniącą od medytacji budowanej powtarzanymi frazami instrumentu strunowego. W kolejnej odsłonie po stronie gitarzysty pojawiają się akcenty percussion, z kolei saksofonistka pogłębia swoje preparacje, znajdując w przestrzeni ustnika miejsce na dźwięki gardłowe. Opowieść płynie tu wysokim wzgórzem, a gitara szuka oparcia w rytmie.

Trzecia historia rodzi się w chmurze szumów, szmerów, dźwięków równie hydraulicznych, jak mechanicznych. Pracują saksofonowe dysze, skwierczą gitarowe przetworniki. Nagle w połowie improwizacji dostajemy się w smugę czystych fraz obu instrumentalistów, a opowieść zdecydowanie obiera kierunek na jazz! W kolejnych utworach artyści serwują nam intrygujące otwarcia, po czym, głównie z woli gitarzysty, przenoszą nas w obszar szeroko pojętego, improwizowanego jazzu. Piąty utwór przypomina piosenkę z tekstem, choć bez śpiewu, a kolejny, niespełna minutowy, zdaje się być pełnokrwistą eksplozją fire music. Spory dysonans niesie pieśń zamknięcia. Tu gitarowe sekwencje zostają skonfrontowane z rytmiczną, ale dość inwazyjną elektroniką. Jedynym ratunkiem dla gitarzysty staje się tedy … podsycona synkopą repetycja.



 

An-hoer Sepr.online.works (Kolokpo Records, LP 2023)

Gdańsk, czas nieznany: An-hoer (Wojciech Unterschuetz, Piotr Bratoszewski – wszelkie dźwięki elektroniczne, zapewne także głosy) oraz goście: Paweł Szamburski – bęben (A1), Adam Wika - akordeon, slide bass (A2), Piotr Żakowiecki - wokal (A2), Maria Bagińska - wokal (B1). Osiem utworów, 43 minuty.

W ramach kontynuacji wątków krajowych zapraszamy na … słuchowisko radiowe. Bazą muzyczną jest tu elektronika w dalece przyswajalnym, równie mrocznym, jak melodyjnym wydaniu. W jej otoczeniu pojawia się słowo mówione, które zdaje się pełnić rolę istotnego elementu dramaturgicznego. Recytacja w języku ukraińskim (?) oraz cytaty z Ericha Marii Remarque’a i Leszka Szumana, to definitywnie intrygujące punkty zapalne na ośmiotrakowym albumie. Sama ścieżka dźwiękowa raczej na to miano nie zasługuje, przynajmniej z punktu widzenia medium skoncentrowanego na muzyce improwizowanej.

Sam początek obiecuje wiele. Dubowo brzmiący rytm wybijany na akustycznym bębnie udanie prowadzi szczątkowe frazy strunowe, jakby doprawione odrobiną prądu. W drugiej części mamy ów domniemany język ukraiński i dość rozbudowane instrumentarium w postaci basu, akordeonu i syntezatorów. Pierwszą stronę żółtego winyla uzupełnia piosenka z wokalem w łagodnej estetce post-electro oraz długa ekspozycja elektroniczna, której głównym zdaniem jest chyba dotarcie do dwudziestej minuty na stronie. Po przewróceniu krążka na drugą stronę dostajemy się w strefę oddziaływania tekstu Remarque’a, który podany jest kobiecym głosem, a zlustrowany wojennie brzmiącą elektroniką. Kolejna część jest instrumentalna, a jej głównym daniem frazy przypominające piano. Zaraz potem cytat z Życia po śmierci, doposażony niepokojącym, nerwowym backgroundem fonicznym. Album domyka krótka koda w formie szemranego ambientu.



 

Dead Neanderthals Ordo Dracul Demo (Bandcamp’ self-released, Kaseta/DL 2023)

White Noise Studio, Nijmegen, czas nieznany: Otto Kokke – syntezator, Rene Aquarius – perkusja oraz Marlon Wolterink – bas. Dwa utwory, 21 minut.

Słowo się rzekło, zatem na koniec wielkie boom! Nasi konceptualni, meta jazzowi post-punkowcy od pewnego czasu gustują w muzykowaniu z udziałem gościa. Tym razem w tej roli ich … stały producent, który w rękach dzierży masywną basówkę. Dwie petardy w umiarkowanie szybkim tempie i o umiarkowanie brudnym brzmieniu trwają tu dokładnie po 10 minut i 39 sekund (w kraju Dead Neanderthals nic nie jest pozostawione przypadkowi) i wypełniają dwie strony kasety. Ep-ka w pliku jak zawsze udostępniona została w ostatni dzień roku za darmo, a za wspomnianą kasetę trzeba było zapłacić pół euro (czas przeszły dokonany, nakład wyczerpał się niemal natychmiastowo!).

Sytuacja dramaturgiczna jest tu następująca - rockowe metrum cztery na cztery, delikatnie siarczyste brzmienie basu, który też krwawi rockiem i syntezator wyposażony w pewną ulotną, jak zwykle dość czerstwą, falującą melodykę. W połowie utworu następuje krótkie interludium z samotnym syntezatorem. Po restarcie linia basu wydaje się być delikatnie zmodyfikowana, po czym wraca do stanu początkowego. Drugi utwór jest wolniejszy, przypomina melodyjny i nieco … przyspieszony doom metal. Prosta figura rytmiczna basu, równie nieskomplikowany step perkusji i kolejna porcja melodyki syntezowa, tym razem jakby odrobinę bardziej molowa. W dalszej części nasze zasłuchane w jednostajny rytm uszy zdają się słyszeć drobne spowolnienie, może także dramaturgiczne ugięcie kolan. Nagranie kończy się prawdziwą burzą z piorunami i rzęsistą ulewą. To wszystko dzieje się wszakże po całkowitym wygaszeniu strumienia dźwiękowego.