Brytyjska muzyka improwizowana jest królową gatunku na Starym Kontynencie niemal od zawsze, a przynajmniej od pół wieku, jak to
onegdaj ustalił w swych dociekliwych egzegezach Pan Redaktor.
Jak dowodzą najnowsze prace badawcze redakcji, taki stan
rzeczy nie ulegnie zmianie zapewne przez kolejne pół wieku, albowiem pokolenia
wartościowych sukcesorów muzycznych dokonań Johna Stevensa, Paula Rutherforda,
czy Evana Parkera rosną w tempie geometrycznym. Świetnie ma się rynek
wydawniczy w Zjednoczonym Królestwie, nie brakuje nowych inicjatyw, a punkowa
zasada DIY (zrób to sam!) gdzieżby miała skuteczniej funkcjonować, niż w
kolebce muzycznej anarchii, choćby tej spod znaku The Sex Pistols.
Dziś czas na kolejny dowód rzeczowy!!!! Label Raw Tonk
obchodzi w tym roku 5 urodziny, wydał właśnie swoje trzydzieste wydawnictwo, a
zatem wyjątkowy to moment, by przyjrzeć się muzyce coraz młodszych pokoleń
brytyjskich muzyków improwizujących, mających w swych portfolio nagrania dla tej właśnie wytwórni.
Katalog RT poznamy w kilku odsłonach. Najpierw wnikliwie
przyjrzymy się trójpakowi
koncertowych nowości, który swą oficjalną premierę ma w najbliższy piątek.
Potem omówimy zestaw tzw. płyt obowiązkowych w katalogu, tych, które już dziś –
z perspektywy kilkunastu lub kilkudziesięciu miesięcy od ich wydania – uznać
należy za wyjątkowo wartościowe osiągnięcia. Na moment zatrzymamy się przy
wydawnictwach nietypowych dla katalogu, ale artystycznie bardzo cennych, a
także nadstawimy ucho nad trzema płytami duetu, który potrafi pęcznieć aż do
kwartetu. Na koniec zaś omówimy pozostałe płyty, które winny od czasu do czasu pozostawać
w kręgu naszych zainteresowań.
Brytyjska młodzież atakuje! Niemal wszyscy muzycy, których
personalia dziś padną, urodzili się w latach 80. wieku dwudziestego. Jednego z nich
winniśmy przywołać już w samej preambule tekstu. To Colin Webster – rocznik
1983 - saksofonista, szef Raw Tonk i jego główny muzyk. Oś wszystkiego, co
wartościowe w katalogu londyńskiej wytwórni. Dodajmy jeszcze, że z dużą
częścią muzyków nagrywających dla Raw Tonk spotkaliśmy już w trakcie omawiania A New Wave Of Jazz Dirka Serriesa, a
także dokonań wytwórni Tombed Visions z Manchesteru.
Koncertowy,
jubileuszowy trójpak! (Live jubilee triptych!)
Pięć lat funkcjonowania Raw Tonk celebrowano wiosną tego
roku. W takim przypadku … oczywistym zdaje się organizacja serii rocznicowych
koncertów. Tak też się stało. Obecnie, a dokładnie w piątek trzynastego (!),
oficjalną premierą będą miały trzy dokumentacje tychże wydarzeń artystycznych.
Wszystkie wydane zostały w formie CD-r, w limitowanym nakładzie 100 sztuk. Na
początek odpalmy dysk – nie może być inaczej – z Colinem Websterem w roli
głównej!
Webster/ Lisle Live at De Singer (RT029, CD-r). Miejsce przywołane w tytule płyty, Belgia, 18
marca br. Saksofon altowy vs. perkusja! Dwa fragmenty w jednym traku, 33 minuty.
Alt w konwulsyjnym uścisku z pure aktywną perkusją! Start tego krążka musi rwać trzewia!
Wyobraźnia Colina, jego brzmieniowy asortyment budzą respekt od pierwszej
sekundy. Lisle trzyma krok i błyskotliwie kontrapunktuje. W 10 minucie
zwalniają tempo o połowę, ale są równie przekonywujący w dziele niszczenia (… naszych
wątpliwości). Dwuskładnikowe free, jakże soczysta edycja! Po
chwili alt zostaje sam i snuje piękną, dygresyjną opowieść z licznymi
przypisami. Webster udowadnia, że ma końskie zdrowie i niewyczerpalne zasoby
energii, co daje mu pewien handicap w
kreowaniu emocji na scenie. Przy okazji, jest kompetentny na każdym z saksofonów
(patrz: dalsza część tego tekstu), ale zdaje się, że ten altowy, to jego
ulubieniec. Rozbija bank! Lisle nie jest tu choćby o ułamek sekundy spóźniony. Łeb w łeb! Dźwięk za dźwięk! (Będziemy
mieli okazję za kilka akapitów przekonać, że ich wyczyny nie mają charakteru
jednorazowego). W formule duetowej ci dwaj muzycy po prostu eksplodują! Dużo
przestrzeni między nimi, multi
wyobraźnia w głowie każdego z nich! W drugim fragmencie tego krótkiego koncertu
(rodzaj bisu, być może), muzycy płyną w nieco spokojniejszym metrum. Zwinni, jak koty w cieczce,
generują po tysiąc dźwięków w jednostce czasu. Lisle jakby czytał Websterowi z
ruchu warg. Gigantyczna synergia! Bo to w duecie najszybciej rodzi się jakość. (Za
parę chwil wysłuchamy ich także w kwartecie i trio. Niesamowity poziom tamtych
nagrań, to nie przypadek). Finałowe wybrzmienie też nie jest banalne. Pasaże
altu z nutą free jazzowej melancholii, na tle nadaktywnego, ale subtelnego
drummingu. What a game!
Ma/ti/om Live in London (RT030, CD-r). Dwa koncerty
tria z marca i czerwca br. W składzie: Matilda Rolfsson (bęben basowy i
perkusjonalia), Tim Fairhall (kontrabas)
i Tom Ward (klarnet basowy i flet).
Łącznie niespełna 52 minuty, wprost z Londynu.
At Hundred Years
Gallery. Na dobry początek dostajemy dość skromne pląsy kontrabasu ze
smykiem, klarnetu basowego i perkusjonalii, prowadzone na modłę odrobinę kameralistyczną.
Całość jest zwinnie improwizowana, ale daleka od jazzowych naleciałości, jakie
mógłby sugerować skład instrumentalny tria. Narracja jest cząsteczkowa,
molekularna, muzycy lubią dyskutować przy pomocy krótkich fraz lub wręcz
pojedynczych dźwięków. Jakby na przekór tezom wstępnym recenzenta, już w 3
minucie Matilda swinguje za pomocą szczoteczek perkusyjnych. Natrafiamy też na
intrygujące dialogi kontrabasu i klarnetu basowego, prowadzone, co oczywiste, w
bardzo niskich rejestrach. W tak zwanym międzyczasie odnotowujemy wiele
wyciszeń narracji i kameralistycznego tłumienia emocji, zwłaszcza, gdy do akcji
wkracza flet. Co rusz trafia się ciekawa ekspozycja kontrabasu ze smykiem,
także niebanalny i urozmaicony drumming.
W ramach niepodzianki, w okolicach 12 min. jedyna kobieta w składzie (Norweżka
zresztą) serwuje nam zmyślną i dynamiczną synkopę. Ona sama, kilka minut
później zaskoczy nas także próbami gardłowej, pijackiej wokalizy. Narracja toczy się na tyle wolno, iż w 20
minucie doświadczamy nawet kompletnej ciszy na scenie. Szczęśliwe sam koniec
pierwszego z koncertów upływa nam w towarzystwie prawdziwie free jazzowych
zadziorów ze strony klarnetu basowego, któremu wtóruje walking kontrabasu i hałas na talerzach.
At IKLECTIK. Twardy smyczek i dudniący bass drum, to scena otwarcia drugiego
koncertu. Ciekawa rytmicznie narracja, jako skutek tejże, z fletem, niczym
wisienką na torcie. Gdyby jednak ktoś zapytał, który z instrumentów ma tu
najwięcej do powodzenia, to odpowiedź może być tylko jedna – kontrabas, i to wyposażony
w smyczek. W 13 min. czas na kolejną, molekularną wymianę poglądów, która łapie rytm i popada w spory galop, jak
na standardy tego składu. Wyciszenie jest jednak szybkie i dość gwałtowne. Tu
rolę główną gra akurat klarnet basowy, który płynie brudnym, szemrzącym
strumieniem. Finałowe pasaże drugiego koncertu nie budzą jednak nadmiernej
ekscytacji recenzenta. Zresztą, w ramach reasumpcji, nie sposób nie zauważyć,
iż nie każdy fragment Live in London,
obfitował w odpowiednią dawkę kreacji i artystycznego pomyślunku. Ostatnie 120
sekund podnosi minimalnie poziom adrenaliny po obu stronach sceny, ale
wybrzmienie finalnego dźwięku nie kieruje wzroku recenzenta w stronę przycisku play again.
Dunning/ Serries Live In
The Lowlands (RT028, CD-r). Dwa kolejne dni marca,
ponownie dwa koncerty na jednym dysku (jeden z Belgii, drugi z Holandii). Na blisko 50 minut oddajemy nasze
uszy we władanie duetu: Graham Dunning (turntable,
dubplates, spring reverbs, objects) & Dirk Serries (gitara).
Live at De Singer.
Sample, szczypta field recordingu
(?), trzaski na kablach i nieistniejących winylach, w konfrontacji z chilloutową gitarą elektryczną na dużym
pogłosie. Narracja elektroniczna nieco rwana, chaotyczna, nielinearna, w
opozycji do gitarowych, trwających
pasaży. W 8 minucie Serries wycofuje się na jeszcze głębszy plan i generuje niepokojące flażolety, ledwie muska struny,
trochę je pociera. Zwinnie eskaluje się w
ciszy poprzez błyskotliwe, oniryczne drony. Elektronika aż milknie na
moment z wrażenia. Choć już w 17 minucie zdaje się recenzentowi
nazbyt inwazyjna, delikatnie kalecząc dotychczasowy nastrój koncertu. Reakcja
gitarzysty jest natychmiastowa – intensyfikuje narrację, choć ciągle atakuje z
dalekiego planu. Ponieważ na kablach skwierczy już naprawdę silnie, finał
pierwszego spotkania upływa nam na czymś w rodzaju eskalacji, w tej dość wszak
nietypowej aurze instrumentalnej.
Live at De Ruimte.
Na początku drugiego epizodu – tym razem coś na kształt sonorystyki kabli i strun
gitary - kluje się piękna historia. Dirk preparuje za progiem gryfu, a po
stronie Grahama jakby więcej inwencji i kreacji. W 6 minucie witamy się z
ciszą. Aż strach głośniej westchnąć na widowni. Bodaj najbardziej spokojny
fragment w całym katalogu Raw Tonk. 12 minuta – rzadka na tym dysku próba
wyraźnej interakcji pomiędzy gitarą, a komputerem. Skutkiem tego, odrobina
dramaturgicznego zamętu. Gitara buduje nowy dron, który swą urodą tłamsi ambiwalencje
recenzenta. W okolicy 20 minuty muzycy grają już głośniej. Podskórny nerw pcha
tę narrację na szczebel wyższej oceny. Na finał rodzaj wybrzmienia, które
bardzo służy temu scenicznego wydarzeniu: ciche medytacje, artystyczny sarkazm
mikronarracji, która buduje entuzjazm recenzenta.
Perły w koronie! (Pearls in the crown!)
Bez zbędnej introdukcji, niezwłocznie przystępujemy do
prześledzenia sześciu spektakli muzycznych, których dźwiękowe dokumentacje
winny w ogóle nie opuszczać Waszych odtwarzaczy!
Dikeman/ Serries/ Lisle/ Webster Live At Cafe Oto (RT013, CD-r). Jesteśmy na koncercie kwartetu (kwiecień, 2015), który dobrze
znamy z innych opowieści na tych łamach. Dwa saksofony (John Dikeman na tenorze
i Colin Webster na barytonie) na przeciwległych flankach, gitara elektryczna
(Dirk Serries) i perkusja (Andrew Lisle) atakujące centralnie. Jeden trak, sam konkret – 32 minuty.
Od pierwszej sekundy, dynamiczny free jazz, kreowany przez ostrokanciaste saksofony, rockową
perkusję i tłustą gitarę, na gryfie
której mają miejsce niezwykle energetyczne zjawiska. Już w 5 minucie dopada nas
pierwsze studzenie emocji – drony dęciaków,
metaliczny background gitary.
Industrialny taniec onirycznych wielodźwięków, które prowokują się wzajemnie do
eskalacji (doskonałe!). Dynamiczne wstanie z kolan ma miejsce już w 11 minucie.
Kolejne kilka minut i ponowny przystanek, podczas którego hałaśliwa gitara
krzyczy, zdziera gardło i rozrywa struny. Saksofon z prawej wyje w wysokim
rejestrze, a my poddawani jesteśmy bez chwili wytchnienia emocjonalnemu down and up. Następny bieg pod górę odbywa się w estetyce
brotzmannowskiej – konwulsyjne wrzaski z gorejących tub! Jedna z nich zwinnie
zapętla się na dronie gitary. Ta ostatnia stoi jednym dźwiękiem, gdy wokół trwa galopada w najlepsze. Muzycy
po stanie wrzenia lubią się szybko tłumić, nie pędzą na złamanie karku, ciągle
szukają ciekawszych rozwiązań. Finalny orgazm odbywa się przy dźwiękach
samotnego saksofonu! Perfekcyjne!
Kodian Trio
Live At Paradox (RT019, CD-r) & Volt
/ Pletterij (RT025, kaseta). Trzy
holenderskie koncerty tria, jakie miały miejsce między marcem, a majem
ubiegłego roku. Akurat te, które ukazały się wcześniej, są tymi późniejszymi,
ale to bez znaczenia. Colin Webster (tu, saksofon altowy), Dirk Serries (gitara
elektryczna) i Andrew Lisle (perkusja) – konstatacja tych bystrzejszych: Kodian
Trio, to kwartet z poprzedniego akapitu, uszczuplony o jedną rurę!
Paradox (37 min.):
pretekstem do improwizacji jest tu jazzowe frazowanie gitary i dość wyważonego
altu. Tonacja molowa, stukot drummera.
Intryga narracyjna buduje się wokół fikuśnych, modulowanych pętli na gryfie
gitary i rosnącego dramatyzmu sytuacyjnego perkusji. Alt przyczajony, czeka na żerowisku. Galop
zaczynamy w 6 min., a zdobi go świetny dialog saksofonu i gitary! Pod koniec
pierwszego kwadransa muzycy schodzą piętro
niżej. Piękne pasaże smyka na gryfie, prawdziwe violoncello na kwasie! Alt, przy wtórze orkiestry talerzy, wchodzi
na drugiego. Kluje się z tego incydentu prawdziwe ptaszysko o niepoliczalnych walorach estetycznych. Drży, grzmoci i
wymiata! Czego, by muzycy nie wymyślili, efekt przerasta ich oczekiwania.
Okolice 27 minuty – znów pląsy na gitarze i altowe intrygi na dyszach rozgrzewają
długopis recenzenta. Brak zahamowań gatunkowych, jakże służy tej improwizacji.
Finałową ścieżkę koncertu tyczy kolejny wartościowy dialog Colina i Dirka,
budowany na zwinnej i cierpliwej ekspozycji Andrew.
Volt (36 min.): dynamiczny
start szorstko brzmiących instrumentów, zwłaszcza altu. Wyostrzone krawędzie,
jedynie słuszne decyzje dramaturgiczne. Drummer
idealnie wkleja się w te improwizowane puzzle. W okolicach 13 minuty, Serries
zaczyna rozrabiać – pętli się na strunach, moduluje dźwięk, ma tysiące pomysłów
na sekundę, stawia też znaki zapytania. Webster jedzie na bezdechu już chyba
drugą godzinę. Lisle słusznie zaś czyni, pozostawiając partnerom sporo miejsca.
18 minuta obwieszcza zejście do piwnicy.
Narracja staje w miejscu, plamy dźwiękowe wiją się wokół siebie, tańczą
złowieszczo (bajka!). Koncert talerzy, cuda na gryfie gitary (Serries każdego
sprowadzi na manowce, tu jakże urocze!). Młodzi Anglicy niechybnie czekają na
to, co zrobi sporo starszy Belg. Finalna erupcja! Trudno o lepszy, bardziej
perfekcyjny komentarz.
Pletterij (29
min.): start bliźniaczy do wyżej omówionego koncertu, ale to nie dziwi, gdyż na
osi czasu jesteśmy zaledwie 48 godzin… wcześniej! Może jedynie wejście
dynamicznej perkusji następuje nieco wcześniej. W okolicach 4 minuty,
intrygujące, wypasione solo gitarowe w oldschoolowych klimatach. Agresywnie,
zawadiacko, z ostrogami! Alt także potrafi pohałasować! 10 minuta wyznacza
radykalny stop narracyjny. Gitara kompletnie zmienia swój tryb pracy. Gra blue-ambient, cokolwiek to znaczy w
ustach recenzenta. Systematycznie plami przestrzeń smugami dymu z papierosów.
Alt, bez krzty wątpliwości, chce być partnerem w tej nieśpiesznej rozmowie.
Jesteśmy u wezgłowia ciszy i jest nam niewymownie dobrze. Cóż ten Webster nie
wyprawa na dyszach?! Cuda niebywałe! Narracja stoi, a Lisle śpi. Serries
prostym środkami wzbudza eksplozję wyobraźni u saksofonisty. Ornamenty na
talerzach wybudzonego drummera nie
mogą tu być lepszym komentarzem. Niespodziewanie zostaje sam na scenie i bez
trudu czyni wartość dodaną w tym niezwyczajnym spektaklu ciszy i niepokoju.
Powrót gitary jest odrobinę wulgarny akustycznie, ale broni się porcją
innowacyjności. Alt pętli się , czyli definitywnie wracamy do świata żywych (19
min.). Wysokogatunkowy galop nie jest zaskoczeniem. Noise where ever you want! 24 minuta i Serries znów bierze na
siebie odpowiedzialność za punkt zwrotny. Webster wchodzi w tę pyskówkę i
kreśli myśl przewodnią. Kolejny szczyt ze spermą na nieboskłonie! Opus magnum Kodiana, jak do tej pory.
Webster/ Lisle Firehouse Tapes (RT014, kaseta). Proces dekonstrukcji kwartetu, który otworzył
ten rozdział, trwa w najlepsze. Jesteśmy w The
Old Fire Station w Londynie, a przed nami już tylko dwóch muzyków –
Webster, tym razem na barytonie i tenorze, oraz Lisle, niezmiennie za zestawem
perkusyjnym. Data dokładna nieznana (‘14 lub ’15 rok). Ważna uwaga edytorska –
muzyka jest nagrywana wprost na kasetę magnetofonową! 6 utworów, 42 minuty.
Barytonowe intro, drobne incydenty na tomach i rezonujących
talerzach. Majestatyczny dron z rury w opozycji do sonoryzującej perkusji. W
drugim odcinku kolektywne, czupurne, dotykowe
free improv. W trzecim, zdarzają się szczoteczkowe, swingujące pląsy, podczas
gdy tenor rozszerza techniki artykulacyjne. Efektem, wysokogatunkowy free jazz
w wersji modelowej. Świetny drummer,
zdecydowanie najlepszy partner Webstera na tym instrumencie w katalogu RT (a
dwóch jeszcze poznamy). W czwartym udowadnia tezę recenzenta perfekcyjną solówką. Piąty fragment tryska wytrawną
sonorystyką na talerzach i gruboskórnym barytonie, którą wieńczy urocza
dynamizacja. Finałowy odcinek, konwulsyjny, pełen zdrowych emocji – udana
puenta świetnej płyty!
Colin Webster/ Andrew Lisle/ Alex Ward Red Kite (RT009, CD). Pozostajemy przy duecie
Webster & Lisle. Cofamy się w czasie o kilkanaście miesięcy i lądujemy w The Cro's Nest (gdziekolwiek to jest; nagranie
raczej bez publiczności). Na trzeciego, w tygiel improwizacji wchodzi Alex Ward
na gitarze elektrycznej. Parametry liczbowe wydarzenia wyznacza ta sama cyfra –
4 utwory, 44 minuty.
Tę podróż zaczynamy przy wtórze błyszczącej sonorystyki
barytonu, talerzy i gitary, która szuka odpowiedniego sprzężenia, a także
właściwej interakcji ze światem akustycznych dźwięków. Gęsto, tłusto, bark w bark.
Początkowe działania saksofonisty i perkusisty mają znamiona, być może,
nadmiernego szacunku dla nieco starszego i odrobinę bardziej rozpoznawalnego
medialnie gitarzysty. Nie brakuje surowego
oniryzmu, adekwatnej psychodelii (tu szczególnie ze strony Warda, ale koledzy
udanie konweniują). Bez dwóch zdań – pełnokrwiste free improv! 8 minutę zdobi niebanalny hałas, kolektywnie cumowany
w zwinnej improwizacji, którą charakteryzują częste zmiany tempa i natężenia
dźwięku. Pierwszy odcinek tego nagrania trwa blisko 20 minut, a recenzent rozpoznaje co najmniej 4-5 znaczących punktów przegięcia.
W drugim odcinku muzycy perfekcyjnie wchodzą w molekularny dialog (trójlog?) na pograniczu ciszy. W trzecim
zaś, zagłębiają się w nieco jazzowe frazowanie, zwłaszcza na linii saksofon –
gitara. Wykluwa się z tego wysokogatunkowa free
eskalacja. Fragment końcowy zdobią dynamiczne przepychanki, czynione w bogatym
sonorystycznie środowisku akustycznym. Muzycy ponownie potrafią, bez szwanku
dla swej ekspozycji, zejść na poziom metafizyki godnej AMM. Gęsty finał
wyznacza bardzo wysoką cenzurkę dla tej płyty!
George Hadow/ Dirk Serries Outermission (RT026, CD). W przypadku tej
akurat płyty, recenzent pójdzie na skróty i podczepi link, albowiem to świetne
- skąd inąd - nagranie było już recenzowane na
Trybunie –
tu szukaj
Efemerydy (Ephemeris)
Nagranie solowe, a także oktet saksofonów, to z całą
pewnością zjawiska nieczęste w katalogu Raw Tonk. Przekonajmy się, czy ich
muzyczna zawartość warta jest naszego bezcennego czasu.
Dirk Serries Etched
Above The Bow Grip (RT018, CD). Studyjna rejestracja Dirka (gitara, amplifikacje i
efekty), z Anderlechtu, poczyniona w roku 2015 I dedykowana pamięci Dereka Baileya.
11 improwizacji z tytułami, 38 minut.
Dziewięć krótkich i dwie dłuższe opowieści. Każda inna,
każda posadowiona w nieco odrębnej stylistyce. Być może drobny koncert życzeń
stylistycznych. Pierwsza – szorstka, metaliczna, z odrobiną twardych przedmiotów
na gryfie. Druga – pełna rockowych przesterów. Trzecia – eksperymentalna
elektronika zakleszczona pomiędzy ołowianymi strunami. Czwarta – intelektualne
Black Sabbath, jakby muzyk miał za moment zaintonować Iron Man. Piąta – punkowe zgrzyty, w tle noise’owe improwizacje.
Szósta – boogie zatrzymane w kadrze,
zręczny jak kot, blues na sterydach. Siódma – kosmiczny sustained fuzz!
Ósma – noise and rock and roll! Hendrix na głodzie. Dziewiąta – próba
zrównoważonej synkopy w stanie zaniechania. Dziesiąta – brudny dron,
który przez ponad 5 minut wije się, jak martwy wąż. Jedenasta – cicha,
stonowana opowieść, która ledwie dotyka strun. W tle tętni wzmacniacz, może to
jednak cisza oddycha. Po strunach grasuje niesforny smyczek, który generuje nanodrony. Być może najspokojniejszy
fragment muzycznego życia Dirka Serriesa.
Saxoctopus
Saxoctopus (RT012, CD-r). Osiem dęciaków drewnianych w stanie zbiorowego
orgazmu! Alty - Dee Byrne,
Julie Kjær i Oliver Dover, barytony - Cath Roberts i Colin Webster, wreszcie
tenory - Rachel Musson, Sam Andreae i Tom Ward. Cztery kompozycje indywidualne
(tu: scenariusze improwizacji) i jedna, najdłuższa, przeto zbiorowa. 44 minuty.
Jeden: dyskretny
dyrygent czuwa (nazwisko nieznane), muzyka toczy się zwartym szykiem, ale jakby
kierowała się własnym porządkiem. Piękne, dęte wielogłosy, piekielne chóry
anielskie. Upiorna ballada. Gotycka symetria instrumentalna. Dwa: swingowa zajawka, potem free contemporary' jazz pyskówka. Wymiana
jedynie słusznych poglądów. Diabelsko
urocze! Trzy: 18 minut emocji. Mróweczki
szemrają. Epickie, skupione, wielowątkowe opowieści z ośmiu rur. The most free composition! Ornitologiczny
zakład dla pozytywnie obłąkanych. Cztery:
energia, garść patosu podawanego unisono,
ciało w ciało. Pięć: szczypta
krnąbrnej polifonii (inspirowana Roscoe Mitchelem). Chocholi taniec nad
przepaścią. Mantra? Yes, It is!
Duet, Trio i Kwartet
W tej właśnie chwili pochylimy się nad wspólnymi nagraniami
Colina Webstera z perkusistą Andrew Cheethamem. Recenzent od frontu winien jednak
odszczekać fakt, iż pierwsza z omawianych tu płyt, w duecie, nie posadowiona
została w rozdziale Perły w koronie. Jest
bowiem istotnie doskonała, a za moment przekonacie się dlaczego!
Colin Webster/ Andrew Cheetham
A River Carving Ever Through The Land (RT027, CD). Studyjna,
tegoroczna rejestracja (najdłuższa w katalogu - 68 min.!). Siedem odcinków,
siedem ton wysmakowanych i wyjątkowych, pod wieloma względami, dźwięków. Free
jazzowy duet na saksofon (tu, naprzemiennie baryton, tenor i alt) i pełny zestaw
perkusyjny, który swą klasą czyni wypieki na twarzy recenzenta, choć od 50 lat
wydaje się, że w tej sytuacji scenicznej, wiemy dokładnie, czego się należy
spodziewać.
1. Brudny tenor w
stanie permanentnej eskalacji. Czujna i wysoce kompetentna perkusja. Wszelkie
komplementy, jakie padły już w tym tekście na temat gry Webstera i jakie
jeszcze padną na kolejnych stronach tej epistoły, tu odnajdują rację bytu! Drummer pnie się na jazzowo i jest z
Colinem, w każdej chwili tej rejterady, absolutnie na bieżąco. Ma delikatny
odczyn adhd, ale ten rodzaj ekspresji
dobrze robi gotującemu się
saksofoniście. 2. Andrew zwinny jak kot, lubi uderzać w stopę, niczym Tom
Bruno. A saksofon płynie i skomle jak oszalały. Pomnikowe postaci saksofonowej
historii free jazzu łypią na niego okiem zza światów i nie kryją uznania! Już w
3 minucie, zdecydowane zejście w dół.
Talerze drżą, saksofon szuka sonorystycznej riposty. Prycha na dyszach i
zasłuchuje się w rezonujące przedmioty partnera. Następujący tuż potem powrót
do żywiołowego free – palce lizać! 3.
Baryton w wolniejszym tempie, w tle skupiony, precyzyjny drumming. Wykwintne talerzykowanie, podczas gdy dęciak płynie po oceanie i unaocznia
urodę swego naturalnego tembru. 4. Dynamiczny alt plecie błyskotliwe pasaże,
tym razem bez znaczących zwrotów dramaturgicznych. Czysty popis umiejętności improwizacji
na instrumencie dętym, drewnianym. Niczym nie ustępuje perkusista, choć na
liście rankingowej drummerów Webstera
klasyfikujemy go na drugiej pozycji (zaraz po Lisle!). 5. Petardy z tenoru
ścielą się gęsto. W 4 minucie odrobina wyciszenia, jakże adekwatna. Dwa tempa
wolniej na ułamek sekundy, ale energia kinetyczna Colina rozsadza ten numer!
Udaje mu się wszakże zamilknąć i stworzyć przestrzeń na molekularne solo
perkusisty. Separatywne epizody Cheethama powracają co kilka chwil. To
zdecydowanie odcinek pod jego dyktando. 6. Altowe pasaże na 200% mocy. Z takim
natężeniem emocji Webster nie może nie zostać za kilka lat prawdziwym tytanem
free jazzu! 3 minuta – spowolnienie prawdziwie aylerowskie. Wzlot tuż po nim,
podobny. 5 minuta – szczypta konstruktywnej ciszy na dyszach. A po chwili,
bodaj trzeci sposób artykulacji Webstera, choć to dopiero 7 minuta partii. Tu zdaje się
zadumany i chyba ma jednak w ustach saksofon tenorowy. 7. Spokojna, wyważona
sonorystycznie rozbiegówka. Ale to tylko pozór – na finał znów tony potu i łez!
Świetna galopada! Płyta ma prawie 70 minut, a nie uświadczyliśmy choćby sekundy
nudy!
Andrew Cheetham/ Colin Webster/ Otto Willberg
The Small Departs, The Great Approaches (RT020, CD). Fantastyczny
duet, który rozpalił do czerwoności kajet recenzenta chwilę temu, zostaje na
scenie (Websterowi ubywa jednak saksofonu altowego). Dołącza do nich kolejny
brytyjski aspirant/ następca tronu – Otto Willberg na kontrabasie. Wir historii
usadowia nas tym razem w Islington Mill/ Salford – jest środek lipca 2015 roku.
Dwa odcinki, łącznie 42 minuty.
One. Groźne
pomruki kontrabasu zwiastują burzę z piorunami. Póki co, przed nami soczysta narracja free
improv. Ojcowie założyciele gatunku mogą być dumni! Smyk na kontrabasie rozrywa
podłogę, a istotnie wartościowa eksplozja dęta
dopada nas już w 4 minucie. Konwulsyjna, ponadgatunkowa ekspozycja. Na
wytłumienie czekamy jakieś 7 minut. Znów błyszczy kontrabasista! Naprawdę intrygujące
rzeczy dzieją się na scenie, czemu sprzyja niekonwencjonalny drumming. Two. Kontrabas na czele stawki (tak już chyba musi być w tej
historii), dużo eksploruje na smyku. Wulkan energii od startu, muzyka krzyczy i dotkliwie
kąsa! Przycisk stop zostaje wciśnięty
po 10 minucie – urocze szurania, szepty i oddechy, jakby muzycy w ciszy szukali
punktu odniesienia dla swych pomysłów dramaturgicznych. Talerze w kontrataku!
Saksofon eskaluje się na kwasie, w
czym pomaga mu zwinny walking kontrabasu.
Tuż po upływie kwadransa, jakość narracji sięga szczytu i konstytuuje wysoką
cenzurkę dla całej płyty. Potem już tylko solowy incydent na kontrabasie i
finałowa galopada, bazująca na trzech składowych – progresywnej perkusji,
wijącym się wokół siebie kontrabasie i luxtorpedzie
na tenorze!
David Birchall/ Andrew Cheetham/ Colin Webster/
Otto Willberg Plastic Knuckle (RT022, CD). Był duet, było
trio, czas zatem na kwartet. Do trójki muzyków sprzed chwili dołącza gitarzysta
David Birchall. W grudniu 2015 roku Panowie improwizowali przez niespełna 37
minut. Swoją dźwiękową ekspozycję podzielili na trzy części, dwie dłuższe i
jedną nieco krótszą.
Pierwszy. Jazzowe
frazowanie na starcie nie powinno zmylić naszej czujności. Swoboda improwizacji
szybko odrywa muzyków od schematów narracyjnych. Pierwsza eskalacja wszakże
odbywa się wedle starej zasady Kupą Mości
Panowie! Gitara czyni hałas w ekspresji godnej mocarzy noise’ rocka, sekcja
brnie pełna energii, a saksofon wchodzi w otwarte pyskówki z instrumentem
strunowym, wymienionym na początku tej charakterystyki. Starcie wygrywa dęciak i płynie dalej agresywnym, kanciastym tembrem. Refleksja
recenzenta: subtelności nagrania w trio, a wcześniej w duecie, nie są, póki co,
naszym udziałem. Hałas wygasza się na strunach kontrabasu i gitary, przy chórze
talerzy. Saksofon wraca na ubity grunt i ciągnie narrację kwartetu w
zdecydowanie ciekawsze zakamarki improwizacji (jakież pocałunki na dyszach!).
Wejście do gry smyka jeszcze wzmaga uśmiech na twarzach słuchaczy i
strukturyzuje wstępną fazę ponownej eskalacji. A ona sama, po chwili,
zdecydowanie bardziej wyrazista niż na wstępie. Drugi. Sprzężenia gitarowe tworzą nowy punkt odniesienia dla
improwizacji. Zaczynamy oniryczny, plamisty
i wyuzdany Ghost Dance (tytuł utworu). Solowa introdukcja gitarzysty trwa niemal cztery minuty. Saksofon buduje dron, a perkusja ma zaszyty nerw, który możemy interpretować bardzo rytmicznie. Struny
metalizują się i wpadają w niebanalny rezonans. Eskalacja w takiej aurze jest
błyskotliwa i jedyna w swoim rodzaju. Istotnie taneczna, pod dyktando gitary i
niezwykle energetycznej perkusji (głównie talerzy). Saksofon pozostaje w roli
komentatora. Każdy z muzyków czyni tu prawdziwie wartościowe rzeczy. Ostatni. Zdecydowany powrót do klimatu
pierwszego odcinka. Pięciominutowe resume. Dynamiczny free jazz, czyli
konwulsyjnie zawody na linii gitara-saksofon. Ta pierwsza w drobnej przewadze. Power & noise not for everyone!
W kręgu naszych
zainteresowań (In our interest)
Przed nami ostatnia odsłona rozbudowanego fjuczersa o Raw Tonk. Płyty, które bez
cienia wątpliwości warte są naszej uwagi, jakkolwiek w konfrontacji z wyżej
omówionymi, trzymają delikatnie niższy poziom, zatem dopuszczamy możliwość
obcowania z nimi nieco rzadziej. Zaczniemy wszakże od kolejnego duetu Webstera
z perkusistą.
Colin Webster/ Mark
Holub The Claw (RT001, CD). Rury Colina tym razem są następujące:
alt, tenor i baryton. Mark zagra na pełnym zestawie perkusyjnym. Nagranie
pochodzi z roku 2012, ale więcej szczegółów nie znamy.
Dziesięć zwinnych, nieprzegadanych historii o silnym,
jazzowym idiomie. Przebogata paleta artystycznych środków wyrazu, głównie
jednak ze strony saksofonisty i jego trzech instrumentów dętych, drewnianych.
Agresywny baryton, dynamiczna, rockowa perkusja – to słyszymy od pierwszej
sekundy tego nagrania bez oklasków. Zróżnicowane tempa, nastroje, smutki i
radości. Dobra kooperacja, choć bez fajerwerków po stronie drummera (jego gra, odrobinę jednowymiarowa). Choć idzie za
Websterem step by step, nie gubi
śladów i trzyma poziom. W drugiej części płyty natrafiamy na dłuższe opowieści,
ze szczyptą nostalgii i brakiem pośpiechu. Saksofon snuje rozbudowane pasaże, w
tej roli jest nie mniej smakowity. Drums na
wybrzmieniu bez ekscytacji, choć trudno odmówić muzykowi kompetencji.
Dead Neanderthals ...And It Ended Badly (Gaffer Records/ Raw Tonk – RT002, CD). Taka nazwa zobowiązuje!
Odpowiedzialni: Rene Aquarius na perkusji oraz Colin Webster i Otto Kokke na
saksofonach. 31 minut konkretnych emocji, podzielonych na sześć odcinków
specjalnych, nagranych na żywo w grudniu 2012 roku.
Od startu, dynamiczny punk
& noise, wersja improwizowana! Eskalacja w stanie orgazmu permanentnego
(cytując krajowych poetów)! Trochę zawodów, kto głośniej, ale na wysokim, ze
sportowego punktu widzenia, poziomie. Brzmienie surowe (raw), jak na Raw Tonk przystało! Ale i brutalnie urokliwe. W wolniejszych
tempach (choćby trzeci odcinek), muzycy pięknie łapią dryl i od banalnej z
pozoru melodyki, zwinnie biegną w kierunku eskalacji. Dyskusji dwóch rur przy mocnym drummingu nie ma końca. W czwartym fragmencie, ten proceder idzie
im jeszcze lepiej. Muzyka bez udziwnień, komunikatywna i pełna pozytywnych
emocji. Ayler wstaje z grobu i jest zachwycony!
KTHXBYE
Details (RT016,
CD-r). Kolejne trio z Colinem Websterem (tu, saksofon tenorowy), tym
razem z przyjaciółmi z Norwegii – na perkusji Brage Tørmænen, na gitarze
elektrycznej Stian Larsen. Nagranie studyjne z Londynu, rok 2015 (?), trzy
kwadranse z minutami.
Noise attack over Europe! Z gitarą o bardzo rockowej
proweniencji w ważnej roli! Siedem konkretnie mocnych opowieści o braku
artystycznych zahamowań. Gęstych, kipiących emocjami, iskrzących, ociekających
jeszcze ciepłą spermą. W trzecim, najdłuższym fragmencie gitara mantrycznie
repetuje, kreując przy tym impulsywny rytm. Saksofon i perkusja budują na nim
intrygującą eskalację. Webster przejmuje ster i uroczo wiedzie trio na
zatracenie, ale jakże wyśmienite! Galopada z rozkwitającą gitarą, godna
wszelkich laurów. Czwarty odcinek jest równie wartościowy i choć tym razem spokojny,
to jednak narracyjnie gęsty, ze świetnym, suchym
frazowaniem gitary. Jeśli słuchacz przebije się przez ścianę hałasu dwóch
pierwszych fragmentów, czeka go prawdziwa uczta w dwóch kolejnych. Piąty i
szósty odcinek znów ociekają krwią, są jakże dynamicznym przykładem free
jazz-rocka na 120%! W ostatnim muzycy
udowadniają jednak, że również w rejonach bliższych ciszy radzą sobie bardzo dobrze.
Tejero/ Webster/ Serrato/ Díaz Spain Is The Place (RT015, CD-r). Kwartet z Colinem Websterem!
I zgodnie z tytułem płyty, z silnym akcentem hiszpańskim! A personalnie,
bohaterowi dzisiejszej opowieści (saksofon barytonowy i tenorowy) towarzyszą:
Ricardo Tejero – saksofon altowy, Marco Serrato – gitara basowa i Borja Díaz –
perkusja. Studio w Londynie,
wrzesień 2015 roku, ponad 50 minut.
Bas, bas, bas!!!! Chciałoby się zawyć! Baa, gitara basowa,
mocno sfuzzowana, cielista i rwąca
tynk ze ścian. Heavy metal death!
Pierwszy numer, to melodyjne próby przebicia się saksofonów przez mur. Nieskuteczne
– dodajmy. W drugim koniec subtelności. Dynamiczna wymiana ciosów.11 minut
eskalacji i noise’owej szamotaniny.
Zgadnijcie kto wygrał? W trzecim odrobina sonore,
które brzmi, jak rżenie konia, który za chwilę i tak pójdzie w galop. W
czwartym prawdziwa ulga… całe trzy minuty bez gitary basowej. Popis szorstkich
saksofonów (mają dla siebie miejsce!) nie trwa jednak w nieskończoność, bo
łobuz z czterema strunami powraca. Złowieszczo burczy, zatem tę akurat opowieść
da się nawet polubić. W szóstym ciekawa narracja, jakby jeden duet na drugi
duet. Basówka ma nanosekundę innego
frazowania i nosi ono znamiona improwizacji! W ósmym, na finał, dwa pokancerowane
i okrwawione saksofony, a także jurny bas w stanie akustycznego letargu.
Perkusja na tym korzysta.
Na definitywny już finał prezentacji katalogu Raw Tonk
pochylimy się nad dwoma duetami. Tym razem już bez udziału muzycznego Colina
Webstera (tu, poza faktem bycia wydawcą, jego rola sprowadza się do projektu
graficznego okładki). Przy okazji obie płyty, to tegoroczne nowości.
Ripsaw Catfish Namazu
(RT023, CD). Saksofon barytonowy w ustach Cath Roberts, w parze z gitarą
elektryczną w dłoniach Antona Huntera. Dwa ubiegłoroczne epizody klubowe,
jakkolwiek ten drugi chyba bez udziału publiczności – pierwszy z września, z
Cafe Oto, drugi z listopada, z IKLECTIC (oba przybytki kultury, to oczywiście
Londyn). Całość zamyka się w 48 minutach.
Oba nagrania są do siebie bardzo zbliżone. Narracja jest
umiarkowanie stabilna, a jeśli muzycy popadają w eskalacje, to czynią to na
ogół jednocześnie. Jednakże sam poziom kooperacji i wzajemnych interakcji nie
jest szczególnie wysoki. Wiele opowieści jest separatywnych i niezazębiających
się. Baryton pozostaje w szeroko rozumianej estetyce jazzowej, a wycieczki
bardziej kameralistyczne należą raczej do rzadkości. Gitarzysta zdaje się być
pozornie bardziej otwarty gatunkowo, sypie pomysłami jak z rękawa obfitości,
ale nie wszystkie finalizuje z dobrym skutkiem dla duetowej improwizacji. Ta
płyta ma wiele doskonałych momentów, ale jako całość może budzić zastrzeżenia,
głównie spowodowane owym nieoptymalnym poziomem współpracy. Między muzykami,
choć każdemu nie można nic personalnie zarzucić, moim zdaniem nie ma specjalnej
chemii.
Well Hung Game Traditional Values (RT024, CD-r). Ponownie saksofon barytonowy, używany zamiennie z
klarnetem basowym – wszystko za sprawą Jamesa Allsoppa. Duet uzupełnia Ed
Dudley, obsługujący elektronikę. Pięć odcinków z tytułami, nagranych prawdopodobnie
w studio, nie wiadomo dokładnie, gdzie i kiedy (ot, uroki edycji cd-rowej). Czas
trwania da się na szczęście ustalić, niezależnie od poziomu skąpości opisu
płyty – niespełna 35 minut.
Z tym nagraniem mam podobny problem, jak z wydawnictwem
omówionym akapit wyżej. Każdy fragment z osobna łechta ucho recenzenta w sposób
wystarczający, by uznać go za udany eksperyment improwizowany. Idea tego
muzykowania polega na elektronicznej dekonstrukcji, a może bardziej –
elektronicznej amplifikacji pasaży (niemal dronów w niektórych momentach)
granych naprzemiennie przez dwa dęciaki
niskich częstotliwości. Momentami efekt jest wręcz ekscytujący. Muzyka jest
agresywna, głośna, niemal psychodeliczna (dużo pogłosu definitywnie wzmaga to wrażenie).
Nagranie w całości, mimo, iż nie nazbyt rozbudowane czasowo, nie broni
się jednak perfekcyjnie. Utwory są do siebie podobne i brakuje choćby drobnej korekty,
co do przebiegu konkretnej narracji. Wszelkie ambiwalencje nie zmieniają faktu,
iż personalia muzyków (zwłaszcza tego, odpowiedzialnego za żywe dźwięki), zapisane zostaną w kajecie recenzenta tłustym
drukiem.
Nagrania Raw Tonk dostępne są do odsłuchu i zakupów
w tym właśnie miejsce/ here it is. Tam też możecie zapoznać się ze starszymi płytami z
katalogu, które dziś nie zostały umówione.
Big Thanks
for Colin Webster for sharing this music for me!
Podziękowania także dla Krzysztofa za sukcesywne uzupełnianie
mojej kolekcji nagrań!