niedziela, 30 października 2022

Nowe albumy w iberyjskiej serii Multikulti Project i Trybuny Muzyki Spontanicznej!


(informacja prasowa)


Seria wydawnicza poświęcona iberyjskiej muzyce improwizowanej, stworzona przez poznański label Multikulti Project i Trybunę Muzyki Spontanicznej niemal sześć lat temu, dostarcza nam kolejne dwa intrygujące albumy, powstałe odpowiednio w Portugalii i Katalonii.

Pod numerem katalogowym 027 kryje się koncert swobodnie improwizującego, portugalsko-katalońskiego kwintetu, jaki odbył się w listopadzie 2020 roku w obiekcie sakralnym, położonym w Caldas da Raihna, miejscowości usytuowanej na mapie Portugalii mniej więcej 100 km na północ od Lizbony. Album „The Caldas Concert. Live at Igreja do Espírito Santo” firmuje piątka muzyków w zdecydowanej większości doskonale znana z poprzednich obecności w iberyjskim cyklu Spontaneous Music Tribune Series – Marcelo dos Reis na gitarze (także preparowanej), Albert Cirera na saksofonie tenorowym lub sopranowym i João Valinho na instrumentach perkusyjnych oraz debiutujący w serii – kontrabasista Álvaro Rosso i trębacz João Almeida.



Prawie 50-minutowy koncert, to jednotrakowa, skupiona, niekiedy kameralna improwizacja, która raz za razem nabiera nerwowej powierzchowności, tudzież gęstości i kąsa dźwiękami niebywałej urody, zarówno w sensie muzycznej dramaturgii, jak i w znaczeniu brzmieniowym. Swoją rolę w tym drugim aspekcie odgrywa z pewnością akustyka dużego obiektu sakralnego.

W albumowym liner notes napisanym przez organizatora koncertu, Ricardo Pimentela, czytamy m.in.:

„(…) Elementem sprawczym tego nagrania był młody i niespokojny trębacz z Lizbony João Almeida, który brał również udział w innych (…) projektach i zespołach, takich jak Peachfuzz, Chão Maior, Medusa Unit, Garfo i Hocus - jego najnowszy solowy projekt elektroniczny, wykorzystujący mikser pozbawiony danych wejściowych. Pozostali muzycy zebrani na tę okazję w Caldas da Rainha nie potrzebują prezentacji, są jednymi z najbardziej płodnych artystów w rodzinie free improv w Portugalii - Marcelo dos Reis (gitara akustyczna), João Valinho (perkusja), Alvaro Rosso (kontrabas) i dokooptowany w ostatniej chwili Katalończyk Alberta Cirera (tenor i sopran).

W pięćdziesięciominutowym secie, wysoce perkusyjne arpeggia Dos Reisa, preparowana interpunkcja minimalistycznego zestawu perkusyjnego Valinho, stojący na baczność dron kontrabasowy Rosso, zapadające w pamięć interwały i przeszywające wybrzmiewanie kieszonkowej trąbki Almeidy, wreszcie barokowe i zabawne eksploracje Cirery z przedmiotami systematycznie umieszczanymi w tubie saksofonu, to wszystko dodane do fascynującej akustyki kościoła Espírito Santo (… ), stworzyły crescendo napięć i skrzyżowań, ciszy i chaosu, ten piękny, kameralny moment, który mógłby doskonale podsumować i zilustrować podziw, którego wszyscy wtedy doświadczaliśmy w jednym z najbardziej nierealnych momentów najnowszej historii tego miejsca.”

https://multikultiproject.bandcamp.com/album/the-caldas-concert-live-at-igreja-do-esp-rito-santo



 

Z kolei z numerem 028 odnajdujemy album „A Tiny Bell and Its Restless Friends” nagrany w Barcelonie, w składzie trzyosobowym. Dwóch wyśmienitych lokalsów – nieustannie preparujący instrument, saksofonista altowy i barytonowy Don Malfon (Alfonso Muñoz) oraz mistrz „no drumming percussion” Vasco Trilla – spotykają tu swojego szwajcarskiego kolegę, gitarzystę, którego brzmienie i struktura frazowania zdają się być całkowicie osobne i niespotykane w tej części cywilizowanego świata – Floriana Stoffnera. Nic zatem dziwnego, iż z tego studyjnego spotkania (pod czujnym, realizatorskim okiem samego El Pricto!) powstał album niezwykły. Nazywa się dość zabawnie, ale zdaje się być mroczny i stawia pytania natury bardziej egzystencjalnej niż codziennego użytku. Gęsty, ale jakże swobodny, hałaśliwy, ale jakże skoncentrowany na pojedynczych dźwiękach. Podzielony na dziewięć odcinków, zdolny jest przykuwać naszą uwagę od pierwszej do ostatniej sekundy, mimo, iż trwa znacznie dłużej niż typowe dla intensywnej, całkowicie wyzwolonej improwizacji czterdzieści minut.

Dodajmy, iż dla Stoffnera album ten jest debiutem w spontanicznej serii. Malfon był tu obecny raz, w ramach orkiestry Memoria Uno, u zarania tej inicjatywny wydawniczej. Z kolei Trilla zalicza dziewiątą obecność w iberyjskim przedsięwzięciu Multikulti i Trybuny Muzyki Spontanicznej.

Albumowe liner notes napisała tym razem Anna Frey. Czytamy w nim m.in.:

„Każdy utwór na tym albumie zaczyna się inaczej, jakby muzycy za każdym razem startowali z nowego punktu wyjścia i przyjmowali nową perspektywę. Malfon, Stoffner i Trilla również wykorzystują ciągle zmieniające się, zaskakujące dźwięki, w dziedzinie których każdy z nich ma wyjątkowo bogaty repertuar. To, co pozostaje stałe, to ich wzajemne oddziaływanie. To trio sprawia wrażenie, jakby było formacją istniejącą od dziesięciu lat. To niesamowite, bo nagranie zostało zarejestrowane podczas ich drugiego wspólnego spotkania. W niewymuszony sposób grają zawsze razem (….) Malfonowi, Stoffnerowi i Trilli udało się stworzyć zróżnicowany, zaskakujący, czujny, a przez to bardzo zabawny album.”

https://multikultiproject.bandcamp.com/album/a-tiny-bell-and-its-restless-friends

 

 

piątek, 28 października 2022

Marlies Debacker and her Shimmer!


Lista młodych artystek, które wyjątkowo dobrze radzą sobie za klawiaturą fortepianu, a także w jego wnętrzu, na gołych i zimnych strunach, w improwizacjach realizowanych w zupełnej samotności, zdaje się rosnąć doprawdy w fantastycznym tempie. Dziś w tym gronie witamy kolejną niesamowitą postać.

Panie i Panowie, Marlies Debacker, prosto z Belgii, ale w sumie z Kolonii, nie bez sprawczego udziału pewnego faceta z Barcelony!



Pierwsze, pojedyncze uderzenia w klawiaturę łapią wiatr pogłosu i długo wybrzmiewają. Po kilku pętlach artystka dodaje do tej minimalistycznej narracji jakby drugi wątek. Ten pierwszy nabiera pewnej leniwej dynamiki, ten drugi przypomina ślimaka, który nie potrafi wydobyć się ze skorupki. Opowieść wydaje się być wyjątkowo smutna, choć nabiera rytmu. To taniec z zamkniętymi oczyma, z głuchym, złowieszczym tłem za plecami. W drugiej opowieści pianistka zagląda do środka fortepianu. Palce lewej ręki głaszczą struny, podczas gdy prawa ręka szuka punktu zaczepienia na klawiaturze. Intrygujące, niepokojące brzmienia multiplikują się, choć całość przypomina ostrożne stawianie kroków w gęstej mgle. W kolejnej narracji pojawia się dźwięk preparowany. Struny drgają, a nasze uszy słyszą pogłos o proweniencji elektroakustycznej. Czy tu pracuje clavinet, czy też artystka jest po prostu czarnoksiężniczką, niech pozostanie na razie pytaniem retorycznym. Przy okazuje się, że struny fortepianu mają tu kanty, a ich rwanie i szarpanie niesie moc bardzo efektownych akustycznie zdarzeń.

Czwarta część wypełniona jest hukiem czarnych klawiszy, które łapią pogłos niczym świeże powietrze. Wibrujące struny i ich dźwiękowe alter ago lepią się w mroczny, tajemniczy ambient. Narracja wybrzmiewa wyjątkowo efektownie i tak dziać się będzie już we wszystkich kolejnych historiach. Piąta narracja płynie zwinnym strumieniem rezonansu, który łapie pogłos o posmaku niemal psychodelicznym. Z jednej strony nastrój surrealizmu, z drugiej piękno pojedynczych dźwięków. Feeria niepokojących fraz zdaje się tu mieć wyjątkowo bogate wnętrze – parada świstów, delikatnych uderzeń, garść chrobotania i drobne tarcia. Zaraz potem kolejna narracja, która wynosi rezonujące frazy do miana ptasiego śpiewu. Być może znów clavinet coś tu dodaje od siebie, może tworzy nowy wymiar echa. W strumieniu post-fonii mieści się już chyba wszystko, nawet oddech artystki. Tymczasem narracja przechodzi w tryb inside piano i nabiera pewnej masywności. Górą płynie grzmiące echo, dołem plejada drobnych, filigranowych dźwięków.

W siódmej części tryumfalnie powraca programowy minimalizm. Jedno uderzenie w klawiaturę implikuje tu pasmo gęstego echa, które wiedzie już własne, separatywne życie. Strumień fonii nabiera matowości i czerstwego mroku. W kolejnej opowieści znów pracuje klawiatura fortepianu, ale wydaje wyjątkowo drobne, rwane fonie. Tuż obok swoje dokłada clavinet, który rozsiewa elektroakustyczne wyziewy. Oba instrumenty wchodzą w dyskurs poznawczy, a ich bogata narracja zdaje się posiadać także atrybuty ulotnej dynamiki. Nastrój swobodnej podróży gubimy jednak w następnym odcinku. Czarne klawisze zwiastują burzę, która nie chce nadejść. Post-klasyczny pasaż dźwięków szybko traci tu jednak rację bytu, bowiem narracja schodzi na sam dół i staje się już całkowicie czarna. A jej wybrzmiewanie trwa kilkadziesiąt sekund i powoli wpędza nas w ostatnią opowieść. Ta budowana jest wyjątkowo powolnie, minimalistycznie, przy użyciu niemal jednego klawisza fortepianu. Wokół dźwięku wiją się porcje ciszy. Pożegnalny meta walc, krok za krokiem, każdy czyniony z rozwagą, ale i trwogą. Narracja kona wyjątkowo konsekwentnie.

 

Marlies Debacker Shimmer (Sirulita Records, CD 2022). Marlies Debacker – fortepian, clavinet. Nagrane w maju 2021 roku w miejscu zwanym Fattoria Musica, w niemieckim Osnabrück. Dziesięć precyzyjnie skomponowanych … improwizacji trwa 47 minut i 45 sekund.

 

 

wtorek, 25 października 2022

Georg Graewe, Frank Gratkowski & Fred Lonberg-Holm! Trilinear Polarity! *)


Trzech muzyków, dwóch Niemców i jeden Amerykanin, zagrali na początku bieżącego millenium koncert, którego dokumentacja fonograficzna, jak wiele przejawów ludzkiej aktywności w dziedzinie muzyki improwizowanej, wylądowała w szufladzie jednego z nich (a być może także w klubowych archiwach pewnego renomowanego klubu w niemieckiej Kolonii).

Po latach jakiś dobry duszek odnalazł taśmę, odsłuchał i oniemiał…. Tak dobre wydało mu się to nagranie! Muzycy dość szybko orzekli, iż materiał należy wydać, a ów fakt podsumować koncertami w trio, które w dotychczasowej historii ludzkości zagrało tylko ten jeden raz, niemal dokładnie 18 lat temu. Zauważmy, iż duża część tej intrygi dzieje się w Polsce - krążek dostarcza krajowa Fundacja Słuchaj!, a jej zbrojne ramię zaprasza trio na nadchodzący w tym tygodniu, warszawski Festiwal Ad Libitum.

Ot, cała historia i jakże wspaniała muzyka – Panie i Panowie, Georg Graewe, Frank Gratkowski i Fred Lonberg-Holm!



 

Pierwsza opowieść wieczoru zdaje się mieć wyjątkowo przemyślaną dramaturgię. Zasadniczą metodą pracy artystycznej jest tu oczywiście improwizacja, ale ciekawie ustrukturyzowana. Na początek fortepianowe zagajenie, pod które podłącza się klarnet kontrabasowy, płynący gęstym, ale ulotnym, jakże braxtonowskim tembrem. Wiolonczela wchodzi do gry po prawie trzech minutach, ale zostaje niespodziewanie sama na scenie. Po chwili powraca piano i mamy kolejny duet. W połowie siódmej minuty powraca klarnecista (w jego dłoniach najlżejsza odmiana instrumentu!) i dopiero wtedy po raz pierwszy słyszymy trio w pełnej krasie. Ale też tylko na chwilę, bo piano znów robi sobie małą drzemkę. Zakończenie utworu płynie już dość spokojnymi, kameralnymi frazami, rozsyłanymi przez wszystkich artystów.

Początek drugiej improwizacji muzycy budują ze szczególną pieczołowitością. Narracja w trybie stand by - wiolonczela rezonuje, klarnet melodyjnie syczy na pograniczu ciszy, a piano stawia drobne stemple. Dużo preparowanych fraz, część z nich podawana imitacyjnie przez Freda i Franka. Bogata struga kameralnych lamentów i zwinnych dekonstrukcji. Z kolei trzecia część, kreowana nad wyraz kolektywnie, zdaje się być nieco bardziej dynamiczna. Jakby odważniejsze, głośniej artykułowane frazy, ale niepozbawione warstwy kameralnej zadumy. Garść post-jazzu, kilka post-klasycznych uderzeń w klawiaturę. Wiele wskazuje na to, iż tego wieczoru muzykom we wszystkim jest do twarzy. A dodatkowym stemplem jakości pierwszej fazy koncertu jest krótka, ledwie kilkudziesięciosekundowa część czwarta. Otwiera ją wiolonczela w trybie pizzicato & arco, potem kilka głębszych oddechów klarnetu kontrabasowego i delikatne uderzenia w klawiaturę piana.

Piąta odsłona kolońskiego koncertu trwa ponad 16 minut i śmiało możemy określić ją mianem części najważniejszej, po prawdzie także najbardziej wartościowej. Muzycy improwizują ze świadomością, iż mają dużo czasu. Zaczynają u progu ciszy, snując bardzo uporządkowane przebiegi, jakby posiłkowali się zapisem wprost z pięciolinii. Narracja nabiera dość szybko tempa, ale jest lekka, wręcz frywolna, nawet odrobinę taneczna. Emocje falują, a dramaturgii dodaje kolejny passus jednego z niższych odmian klarnetu. Piano po raz pierwszy nie stroni od dźwięków generowanych w jego wnętrzu, a cello raz za razem podsuwa nowy pomysł narracyjny. Improwizacja charakteryzuje się wyjątkowo zmiennym nastrojem – chwile kameralnej zadumy kontrapunktowane są nerwowymi podrygami. Świetne chwile ma tu każdy z artystów, jednak szczytem emocji zdaje się być krótki duet Freda i Franka. Gdy wszystko wskazuje na to, iż muzycy wyczerpali już wszelkie pomysły w ramach tego epizodu, dość niespodziewanie, jak jeden mąż, skaczą w ekspresyjne tango, któremu śmiało można przykleić łatkę free jazzu. Równie efektowne wydaje się być samo zakończenie. Pisk wiolonczeli, szum klarnetowej tuby, szybie przebiegi piana, wreszcie ostatnia prosta, którą wypełnia minimalistyczna zabawa w call & responce.

Ostatniej improwizacji daleko do miano koncertowego encore. To prawie dziesięciominutowa opowieść, która ma przynajmniej trzy fazy. Najpierw rzeczywiście sprawia wrażenie finałowej ballady, budowanej z zębem, ale stylowo kameralnej. Głębokie oddechy, przebiegi pełne zadumy i wiolonczela, która niespodziewanie łamie dramaturgię. Najpierw proponuje nam kilka fraz solo, a potem wypuszcza w bój pianistę, który bodaj jedyny raz tego wieczoru pokazuje swoje typowe, free jazzowe oblicze. Emocje skaczą ku górze, a grozę sytuacji wzmaga nerwowy tryb pracy klarnetu basowego. Narracyjny peak zdaje się być wyjątkowo udanym momentem całego wieczoru, jednakże muzycy, po jego bystrym wytłumieniu, postanawiają rozgrywać akcje przez kolejne dwie minuty, po prawdzie nie mając na to specjalnego pomysłu.

 

Georg Graewe/ Frank Gratkowski/ Fred Lonberg-Holm Trilinear Polarity (Fundacja Słuchaj!, CD 2022). Georg Graewe – fortepian, Frank Gratkowski – klarnet, klarnet basowy i klarnet kontrabasowy oraz Fred Lonberg-Holm – wiolonczela. Nagrane w LOFT, Kolonia, 3 listopada 2004 roku. Sześć kompozycji/ improwizacji, 52:27


*) niniejsza recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana, tuż przed koncertem tria na Festiwalu Ad Libitum


 

niedziela, 23 października 2022

Październikowe i listopadowe koncerty poznańskiego cyklu Spontaneous Live Series


(informacja prasowa)


Po festiwalowych, jakże spontanicznych szaleństwach początku bieżącego miesiąca, miłośnicy muzyki improwizowanej w Poznaniu liczyć mogą na kolejne intrygujące wydarzenia koncertowe, za którymi stoi Trybuna Muzyki Spontanicznej i Dragon Social Club. W trakcie kolejnych czterech tygodni organizatorzy zapraszają bowiem na trzy wielosetowe koncerty!

Już za kilka dni edycja 33-a, wcześniej już zapowiadana, ale realizująca się w dalece zmodyfikowanym zestawie muzyków. Każda zmiana wydaje się cenna, a ta w szczególności. Na scenie Dragona zobaczymy czterech muzyków, którzy zaprezentują się solo, w trio, a na koniec zapewne w skleconym „ad hoc” kwartecie.

 


Ostatni piątkowy wieczór października rozpocznie Chris Pitsiokos, gorące nazwisko na scenie free jazzowej i free impro po obu stronach Atlantyku. Nowojorczyk, ostatnio mocno związany także z Berlinem, alcista, który mimo młodego wieku posiada sporo wartościowych nagrań na koncie, zarówno wydanych w Europie (Clean Feed), jak i w USA (choćby Relative Pitch Records). Muzyk znany zarówno z nagrań solowych, jak i nade wszystko mniejszych lub większych składów improwizujących (choćby trio z Susaną Santos Silvą, także z Joe Morrisem, czy Steve’em Noble), a także jego sztandarowej, bardzo ekspresyjnej, czerpiącej inspirację z wielu gatunków formacji CP Unit. Muzyk w Dragonie promował będzie swój drugi album solowy, zatytułowany jakże prowokacyjne w odniesieniu do historii gatunku – „Art Of The Alto”.

Po amerykańskim saksofoniście na scenie pojawi się trio złożone z muzyków, którzy de facto zagrają ze sobą po raz pierwszy. Portugalski saksofonista José Lencastre zewrze szyki z polskimi improwizatorami - Zbigniewem Kozerą na kontrabasie i Pawłem Doskoczem na gitarze. Lencastre, który ma w dorobku wiele intrygujących, freejazzowych nagrań dla Clean Feed Records, czy też FMR Records gościł już u nas wiosną i zebrał wiele owoców swoich bystrych, wyważonych, ale wyjątkowo stylowych improwizacji. Nowe trio z młodymi polskimi artystami wydaje się być kolejnym dobrym krokiem Portugalczyka, a widzom daje szansę na definitywnie świeże doznania artystyczne.

Po solo i trio wiele wskazuje na to, iż muzycy wyjdą na scenę jeszcze raz, by już w kwartecie zaprezentować swobodne improwizacje na dwa saksofony, gitarę i kontrabas.

***

W listopadzie czekają nas dwa kolejne koncerty, które łączyć będą na scenie Dragona muzyków zagranicznych i polskich. W niedzielę 13 listopada do Poznania dojadą kolejni Portugalczycy – legenda europejskiej sceny free impro, altowiolinista Ernesto Rodrigues, przy okazji szef labelu Creative Sources, jego syn Guilherme Rodrigues, który gra na wiolonczeli oraz saksofonista Nuno Torres. Do muzyków, w różnych konfiguracjach personalnych i instrumentalnych, dołączą Witold Oleszak na fortepianie oraz Michał Giżycki na saksofonach i klarnetach. Niewykluczone, iż niedzielny wieczór w Dragonie będzie się składał nawet z czterech setów. Warto w tym miejscu dopowiedzieć, iż młodszy z klanu Rodriguesów był gościem ubiegłorocznej edycji Spontaneous Music Festiwal, czego dowodem jest choćby jedna z nowości cyklu wydawniczego Spontaneous Live Series. Jego edycja 009 zwie się bowiem „Guilherme Rodrigues’ Spontaneous Ensemble and Trio, Live at 5th Spontaneous Music Festival”.

Sześć dni później do Poznania zawita szwedzki kontrabasista Johannes Nästesjö. Muzyk zaprezentuje się w programie solowym. Artysta dobrze znany jest poznańskiej publiczności, grywał już bowiem w Dragonie, a w ramach … iberyjskiej serii wydawniczej Multikuti Project i Trybuny Muzyki Spontanicznej jego nazwisko pojawia się dwukrotnie – raz jest to The Robadors Quartet, innym razem trio TNT. Tego samego dnia na scenie Dragona czeka na nas także polski, dalece ponadgatunkowy duet – Ola Rzepka na fortepianie i Łukasz Marciniak na gitarze. Jak zwykle organizatorzy liczą, iż po programowych setach muzycy zjednoczą siły w trio i zaprezentują coś absolutnie wyjątkowego.

 

Spontaneous Live Series, Dragon Social Club, Poznań, Zamkowa 3. 

28.10.2022, godz. 20.00, Volume 33: Chris Pitsiokos, José Lencastre, Zbigniew Kozera, Paweł Doskocz

13.11.2022, godz. 18.00, Volume 34: Ernesto Rodrigues, Guilherme Rodrigues, Nuno Torres, Witold Oleszak, Michał Giżycki

19.11.2022, godz. 20.00, Volume 35: Johannes Nästesjö, Ola Rzepka, Łukasz Marciniak.

 

Bilety na koncert 28.10 są już dostępne dokładnie pod poniższym adresem:

LINK



czwartek, 20 października 2022

The Relative Pitch plays solo: Violeta Garcia, Chris Pitsiokos & Jon Lipscomb!


Nowojorski label Relative Pitch Records lubuje się ostatnimi czasy w solowych improwizacjach. Niemal każda porcja nowości przynosi chociaż jedną taką ekspozycję. A ta wrześniowa, pośród ośmiu premier, daje nam aż trzy solowe petardy. Nad każdą z nich warto się pochylić, nad niektórymi nawet zawyć z zachwytu.

W ujęciu personalnym czekają dziś na nas Argentynka dobrze czująca się w każdej części świata, Amerykanin, który lubi Europę (na dniach będzie tu koncertował, także w poznańskim Dragonie!) oraz inny Amerykanin, od dawna lewitujący w Szwecji. So, everything you want, one world it’s enough for all of us!



 

Solo Cello

Violeta Garcia swój drugi solowy album podzieliła aż na piętnaście części. Improwizacje od niepełnych dwóch minut, po te, które nie trwają pięciu. Świetna dramaturgia, niezliczone metody wydobywania dźwięków z wiolonczeli ostro zakończonym smyczkiem, niebywały temperament i to coś w tembrze jej instrumentu, co sprawia, że do nagrań chcemy wracać ledwie po kilku sekundach od zakończenia odsłuchu Fobii!

Argentynka zaczyna z naprawdę wysokiego C! Na początek akustyczny dark ambient uformowany w gigantyczne crescendo, niepozbawione brudnych fraz, przypominające krzyk rozpaczy. Druga opowieść na zasadzie kontrastu – frywolne, post-barokowe podskoki, taniec na strunach, które systematycznie gubią melodykę. W trzeciej odsłonie artystka wyraźnie pokazuje, że wszelkie metody preparacji instrumentu ma opanowane do perfekcji. Uwielbia ugniatać struny i czyni to z wyjątkową konsekwencją. Zaraz potem przenosimy się do małego zakładu mechanicznego, by już po chwili wygodnie rozsiąść się w fotelu, czekając na najdłuższą na płycie improwizację. Ta rodzi się z ciszy i odgłosów martwego powietrza. Najpierw preparacje z samego dna, potem podskoki po zroszonej deszczem łące, także garść śpiewu i lamentów. Mamy wrażenie, które jeszcze powróci, iż artystka gra nam tu kilka wątków jednocześnie. Czy czyni to wszystko live, niech pozostanie jej słodką tajemnicą. Szósta narracja wydaje się wyjątkowo nerwowa, choć wiolonczelistka ledwie ślizga się smyczkiem po mokrych strunach. Tuż potem kolejna dłuższa wypowiedź. Pierwsze, post-barokowe frazy idą ku nam z głębokiej krypty. Dźwięki nabierają brudu w szprychy i zaczynają się intrygująco kołysać, szukając rezonansu pomiędzy strunami. Z kolei ósma improwizacja prowadzona jest w wartkim tempie - zagotowany smyczek dość szybko wpada tu w spazmy, a całość zionie niemal rockowymi emocjami.

W kolejnych częściach Violeta rzuca nami od ściany do ściany, a stylistykę zmienia niczym rękawiczki. Najpierw konwulsyjne zgrzyty i smyczek, który klinuje się pomiędzy strunami - wszystko realizowane w naprawdę dobrym tempie. Potem, dla oddechu, garść minimalistycznych preparacji niemal całkowicie pozbawianych warstwy dźwiękowej. W jedenastej części dzika swawola – dużo dźwięków, a nawet hałasu! Wiolonczela piszczy tu niczym stado gołębi. Część kolejna przypomina długie, posuwiste ruchy pędzlem, które nabierają siarczystości z każdym powtórzeniem. W części trzynastej wracamy do zakładu mechanicznego – pracują śrubokręty, szlifierki i wiertarki. Zaraz potem urokliwa plama post-baroku, tu niemal z kwasowym posmakiem. Zawieszone w czasie melodie i brudne frazy, które czają się za rogiem. A w tym tyglu zdarzeń nawet nie zauważamy, że przed nami ostatnia improwizacja… Tu powraca mroczny ambient, jaki znamy z początku albumu. Tym razem płynie jednak dość melodyjną strugą. Definitywnie słyszymy kilka wątków. Wspaniały finał imponującej płyty wieńczy głos artystki, który ucieka w śmiertelny pogłos i odnajduje finałową ciszę.



 

Solo Alto

Nowy, solowy album Chrisa Pitsiokosa rozmiar ma winylowy, a w ujęciu dramaturgicznym opiera się na dwóch długich improwizacjach (w sumie prawie 24 minuty), które uzupełniają trzy średniej długości (około 4 minuty każda) i trzy miniatury. Emocje skondensowane zdają się być w tych najdłuższych, te zaś krótsze stanowić mogą asumpt do dyskusji o granicach tzw. rozszerzonych technik wydobywania dźwięku z instrumentu dętego drewnianego. Reasumując wszakże, nudy nie uświadczymy tu w żadnym z wariantów.

Album Sztuki Altu otwiera kilkunastominutowa improwizacja. Początek wydaje się być istotnie konceptualny. Muzyk parska gorącym powietrzem z tuby, która być może jest czymś pozatykana. Owe parsknięcia przedziela plastrami ciszy, które z czasem stają się coraz krótsze. Chris definitywnie szuka wysokich fraz nabierając przy tym pewnej rytmicznej poświaty. Narracja przypomina ptasią konferencję, zorganizowaną na zgliszczach elektrowni atomowej w Czarnobylu. Artysta nie idzie jednak na całość, zdecydowanie dozuje nam emocje. Wpada w oddech cyrkulacyjny, a efektowne otwarcie albumu kończy w oparach gęstego mroku. Kolejne epizody są dość krótkie. Najpierw flow przypomina modulowaną syrenę alarmową, a muzyk znów poszukuje wysokich rejestrów. W kolejnej części jego saksofon drży, wydaje z siebie cyrkulacyjne, brudne zaśpiewy, by po chwili prychać i rytmicznie stukać dyszami.

Piąta opowieść trwa prawie dziesięć minut. Na starcie zdaje się być przedłużeniem poprzedniczki, która zaintonowała rytmiczne prychanie. Muzyk cedzi nam drobne melodie i efektownie podryguje. Szuka inspiracji w każdym podmuchu gorącego powietrza, łapie dynamikę w płuca. Charczy, pokrzykuje, sprzęga się sam ze sobą, parska energią na prawo i lewo. Na zakończenie skrzeczy, niczym kuropatwa w locie opadającym. Ostatnie trzy improwizacje udanie podsumowują ten smakowity incydent solowy. W szóstej części tuba altu wydaje się być pozatykana brudnymi szmatami. Muzyk charczy niczym gruźlik, głęboko oddycha, boleśnie walczy z materią instrumentu. W siódmej stawia na hałas. Lekki, znów jakby ptasi, zaskakująco dotkliwy fonicznie. W finałowej zaś opowieści proponuje nam dronowe śpiewanie na odchodne. Martwa ballada pełna jest urokliwego zgiełku. Najpierw zdaje się powstawać w głębokiej krypcie, potem łapie jednak kontakt ze świeżym powietrzem.



 

Solo Guitar

Gitarzyści to taka grupa zawodowa, pośród której każdy chciałby brzmieć inaczej. Z perspektywy miłośnika muzyki improwizowanej, trzeba zauważyć, iż niewielu dostępuje tego zaszczytu. Jon Lipscomb należy wszakże do tych błyskotliwych szarpidrutów, którym udaje się być naprawdę oryginalnym w skończonej liczbie przypadków. Nie stosuje jakiś wymyślnych metod, ani skomplikowanych urządzeń. Dobrze pracuje na gitarowych pick-upach, ma sporo wyobraźni i bezczelność naprawdę wyśmienitego improwizatora. Jego solowa ekspozycja na gitarę elektryczną to niemal same konkrety. Bezwzględnie warto im się przysłuchać.

Swój studyjny koncert zaczyna spokojnie, ale z dużą swobodą. Skacze po strunach, delikatnie pracuje na przetwornikach, jakby szukał prądu większej mocy, jakby chciał odkryć roponośne złoża. Dość szybko odnajduje ślady rockowej ekspresji i dobrej dynamiki. W drugiej odsłonie nadal zwinnie przemieszcza się po strunach, ale wszystko zdaje się czynić nieco wolnej i precyzyjniej. Przyciska struny do gryfu i szuka matowego brzmienia. Raz za razem spod jego palców wydobywają się jednak siarczyste riffy, jakby mimochodem, coś w rodzaju wypadku przy pracy. W kolejnej części Jon pokazuje, iż fussion jazzowa ornamentyka, to także jego terytorium działania. Kierunek wydaje ciekawy, ale dubowe zakręty i sprzężenia jeszcze ciekawsze.

Kolejne trzy improwizacje są bardziej rozbudowane. Czwarta zaczyna się w klimatach post-jazzowych, ale muzyk dość szybko zmienia optykę działania. Płynie strugą dźwięków niemal akustycznych, generowanych za gitarowym progiem, nabiera pokracznej, ale jakże efektownej dynamiki. Brnie do przodu sycąc narrację ciągłymi zmianami, które podpowiadają rozgrzane pick-upy. Piąta improwizacja nie jest może zbyt długa, ale silnie naładowana rockowymi dekonstrukcjami, bliskimi estetyce Eddie Van Halena. Gitara tryska tu fuzzem i wrze. Finałowa improwizacja trwa prawie dziesięć minut i zdaje się być bardzo udaną reasumpcją płyty. Od startu tempo jest niezłe, muzyk stawia na wysoką technikę użytkową i jak zawsze bujną wyobraźnię. Improwizacja ma tu rockową skórę i post-jazzowe owłosienie. Z jednej strony uśmiecha się Hendrix, z drugiej armia gitarzystów najlepszej epoki fussion. I tu artysta stawia na ciągłe zmiany – zionie ogniem i jednocześnie zagląda do wnętrza gitary. Pracuje z mocą, ale bywa też onirycznie balladowy.

 

Violeta Garcia Fobia. Nagrane w Las Gracias, Argentyna, 2020. Piętnaście improwizacji na wiolonczelę, 39 minut.

Chris Pitsiokos Art of the Alto. Nagrane w GSI Studios, Nowy Jork, styczeń 2022. Osiem improwizacji na saksofon altowy, 41 minut.

Jon Lipscomb Conscious Without Function. Nagrane w Moriska Paviljongen, Malmö, czas nieznany. Sześć improwizacji na gitarę elektryczną, 37 minut.

 

 

wtorek, 18 października 2022

Matthias Müller, Matthias Muche & Jeb Bishop on the trip From A To B!


Istnieją teorie, iż puzon jest instrumentem specyficznym. Z jednej strony niełatwym w obsłudze, z drugiej dającym niebywałe możliwości w zakresie artykulacji dźwięku i posiadającym intrygujące spektrum brzmieniowe. Jak pisze Nate Wooley w liner notes do płyty, nad którą za chwilę się pochylimy, puzon bywa równie dobrze ciężką trąbką, jak i małą tubą. Dla nieco starszych fanów ciekawych brzmień warto też przywołać neo-gotyckie klimaty wczesnych albumów Dead Can Dance, gdzie najpiękniejsze partie instrumentalne, te niebywale uduchowione, ale i mroczne, budzące egzystencjalną trwogę, grała sekcja … puzonów, o czym zapewne nie wszyscy wiedzą lub pamiętają.

Na drugim biegunie naszych dzisiejszych rozważań warto postawić kolejną tezę. Nie ma dobrych czy złych instrumentów, są tylko … słabi muzycy. A że za moment sięgniemy po album, który stworzyli muzycy po prawdzie genialni, wszelkie dyskusje o atrybutach dużego instrumentu blaszanego zdają się być jedynie akademicką grą słów.

Dwóch Niemców i jeden Amerykanin zagrali puzonowe trio już kilka lata temu (a udokumentowali na … polskiej płycie Not Two Records). Teraz powracają, rzec można tryumfalnie! Ich nowa płyta, to kolejny poemat puzonowej improwizacji, świetnie skonstruowanej, fantastycznie wykonanej, do tego genialnie brzmiącej, zupełnie jak w … niemieckiej filharmonii.



Puzonowe podróże zaczynamy – wbrew logice tytułu albumu - od punktu B i jego dwóch podetapów. Na starcie trzy korpulentne niedźwiadki syczą melodyjnymi i dość rytmicznym frazami. Każdy ma tutaj swoje tempo, ale wszystkie dźwięki lepią się w bardzo spójną narrację. Ów nieco taneczny, niemal frywolny step z czasem gubi atrybuty rytmu, jakby muzycy zacierali po sobie ślady w gęstwinie lasu. Szybko schodzą do strefy spokojniejszych zaśpiewów i szumów. Każdy muzyk wnosi tu sto tysięcy pomysłów na sekundę, każdy dba o niuanse, ale też myśli o obrazie całości. Na ogół jeden artysta buduje przednią warstwę narracyjną, dwaj pozostali uciekają w didaskalia i ślą zmyślnie preparowane dźwięki. Na zakończenie pierwszej improwizacji wszyscy podśpiewują niczym strwożone ptaszyny na grzędzie. Druga opowieść rodzi się w głębokich jaskiniach puzonowych tub. Szmery, burczenia, leniwe zawodzenia i drobne dekonstrukcje szybką formują się jednak w rozhuśtany, ale temperowany rytm. Drobiny melodii, mroczne westchnienia i jakże konstruktywne chrobotania. Zdaje się, że w strefie wystudzonych, niezbyt długich fraz muzycy czują się teraz najlepiej. Jakby wbrew opinii recenzenta, w ułamku sekundy wpadają jednak w konwulsje i podnoszą poziom ekspresji do samego nieba. Trójgłowa hydra parska głośnym śpiewem, po czym gaśnie w perfekcyjny sposób.

Tymczasem odnajdujemy muzyków w punkcie A, gdzie pozostaną w trakcie dwóch kolejnych, albumowych epizodów. Puzony prychają tu kolektywnie, ale na trzy tempa. Matowe półśpiewy, rżenia i końskie parskania. Artyści najpierw płyną długimi, dronowym strumieniami, by po chwili zgubić pokrętną dynamikę i uciec w spokojniejsze, krótsze frazowanie. Przez moment gadają ze sobą, jak wiejskie przekupki na targu rybnym, a zaraz potem śpiewają weselne historie. Wszak puzon w dobrych rękach jest w stanie wydać każdy dźwięk! W ramach kreatywnej reasumpcji na koniec wszyscy idą w tango i obnoszą się swoim dobrym humorem. Na początku czwartej części albumu muzycy stają na palcach i ślą ku nam plejady drobnych, wysokich dźwięków. Kameralne lamenty i trwogi, frazy pełne mroku, setki pytań, które nie znajdują odpowiedzi. Narracja uroczo broczy w szumie i ambientowym środowisku. Zdaje się, że przy okazji jeden z puzonów funduje sobie drobną drzemkę. Po chwili definitywnie słyszymy już wszystkie instrumenty, ale każdy z nich frazuje inaczej. Improwizacja przypomina kołysankę, która z czasem nabiera życia, sycona jednak dalece skrywaną dynamiką.

Na koniec szalonej podroży muzycy na dwie minuty z sekundami wracają do … punktu B! Kameralna, niemal post-klasyczna ballada rozmarzonych puzonów, powolna, piękna, szyta naprawdę długimi oddechami skutecznie znajduje ciszę.

 

Matthias Müller, Matthias Muche, Jeb Bishop From A To B (Jazzwerkstatt, CD 2022). Jeb Bishop, Matthias Müller, Matthias Muche – puzony. Nagrania z Summer Bummer Festival, Antwerpia (część A) oraz Jazzkeller 69, Aufsturz, Berlin (część B), przełom sierpnia i września 2019 roku. Łącznie pięć improwizacji, 51:09.

 

 

piątek, 14 października 2022

Maneri, Kalmanovitch, Jacobson & Osgood in the second part of their Variations On No Particular Theme!


Muzyka improwizowana żywi się sprzecznościami, zaskakującymi kolaboracjami, tudzież permanentnym mieszaniem gatunków. To rodzi jakość, to sprawia, iż jest wyjątkową formą aktywności artystycznej, która nikogo nie pozostawia wobec siebie obojętną. Jest też zjawiskiem społecznym, bazuje na wzajemnej interakcji tworzących ją muzyków, nie powstaje bowiem na omszałych kartach papieru, ale w sercach i duszach tych, którzy mają czelność wydawać jakiekolwiek dźwięki.

Ta nieco przydługa introdukcja wydała mi się właściwa w kontekście albumu kwartetu, który nie dość, że łączy dwie altówki, kontrabas i perkusję (zestaw niemal niespotykany we wszechświecie), to jeszcze bystrze miesza lekkie, zwinne i ulotne frazy kameralne z jazzowym drummingiem i basowym pizzicato. Rzeczony kontrabas, w dłoniach prowodyra całego zajścia Tomo Jacobsona, stoi tu zresztą okrakiem, fantastycznie łącząc to, co ogniste w jazzie z tym, co jaskrawe i świetliste w swobodnej kameralistyce.

Muzycy z dwóch stron Wielkiej Wody spotkali się jakiś czas temu i nagrali kilkanaście Wariacji nie na temat. Pierwszy wybór utworów ze studyjnej sesji trafił do nas niemal dokładnie rok temu, teraz dostajemy ciąg dalszy, który nie wydaje się być dogrywką, ale kolejnym ważnym epizodem dźwiękowym na mapie współczesnej Europy. Patrząc na numerację Wariacji, śmiało można wysnuć też wniosek, iż pozostała jeszcze pewna ich porcja, która mogłaby wypełnić ewentualną część trzecią. Czekamy zatem na wieści z Kopenhagi, a teraz zagłębiamy się w improwizacje zawarte w części drugiej.



 

Druga porcja Wariacji zdaje się być jeszcze ciekawiej skonstruowana pod względem dramaturgicznym niż jej poprzedniczka. Pozornie płynie wystudzonym post-jazzem, który mizdrzy się do rozśpiewanych, kameralnych altówek. Z każdym jednak zakrętem, narracyjną komplikacją, jakość improwizacji rośnie, nabiera głębi, syci się coraz gorętszymi emocjami, by w dwóch ostatnich epizodach postawić recenzenckie pióro na sztorc!

Na starcie muzycy jakby wybudzali się z letargu. Powolne frazy pizzicato basu, drobne uderzenia o pudło rezonansowe, rozmarzone porannym słońcem altówki i perkusja w trybie stand-by. Opowieść pęcznieje tu mocą kontrabasowych strun, trwogą altówek i skupionym jazzem perkusji. Wystarczy jednak jeden krok ku górze basu, by całość nabrała niemal baletowej lekkości. W drugiej części tempo improwizacji delikatnie rośnie. Altówki wydają się być jeszcze bardziej rozśpiewane. Synkopujący drumming buduje dynamikę, a basowe strugi rytmu miarowo zagęszczają ścieg. Trzecią odsłonę tyczą nam początkowo perkusja i kontrabas, kreśląc całkiem agresywne frazy. Altówki wydają się być przyczajone i nieskore na tym etapie do rozdawania kart. Rozhuśtana porcja kameralnego jazzu nie potrzebuje tu wiele, by osiągnąć efektowny szczyt, dobrze upakowany zdrowymi emocjami.

Początek czwartej opowieści – dla odmiany - należy do altówek. W tle szeleszczą perkusyjne talerze, a lekko wycofany bas tylko sugeruje pozycje dźwiękowe. Jesienny spleen altówek ciekawie tu kontrastuje z zimową zadumą kontrabasu i perkusji. Tym razem zagęszczenie narracji ma już definitywny charakter, choć jak zawsze jest efektem scenicznego zaskoczenia. Kwartet nabiera mocy niemal freejazzowej, co zostaje zwinnie podsumowane drummerską solówką. Dużo twardych przebiegów i całkowita śmierć kameralnych konotacji, to atrybuty zakończenia tej części albumu.

W piątą improwizację, która stanowi istotny krok ku albumowej doskonałości, wprowadzają nas aż trzy smyczki. Altówki płyną wysokim wzgórzem, kontrabas najpierw syci się mrokiem doliny, potem także unosi wzrok ku niebu. Plejada rozśpiewanych fraz, głębokich westchnień i nieskończone pokłady melancholii kreują opowieść aż do momentu powrotu do świata żywych post-jazzowego drummingu. Kontrabas zaczyna wtedy brudzić flow i perfekcyjnie odnajduje podłogę. Każdy dźwięk nosi tu znamiona szczególnie udanego. Finałowa improwizacja startuje delikatnymi frazami kontrabasowego pizzicato. Altówki tymczasem wzdychają i zasłuchują się w pierwszych dźwiękach perkusji. Narracja wydaje się tu być wyjątkowo swobodna, leniwie akcje dobrze się jednak zazębiają, a stylowe kontrapunkty budują dodatkową jakość. Narracja pozornie gęstnieje, ale dzięki smyczkowi na strunach kontrabasu całość płynie soczystym, post-barokowym strumieniem. Z kolei nerwowość perkusji sprzyja budowaniu napięcia dramaturgicznego. Ostatnia prosta zdaje się pachnieć neo-modernizmem, cokolwiek by to mogło znaczyć po upływie 35 minuty tego smakowitego kąska improwizacji.

 

Maneri / Kalmanovitch / Jacobson / Osgood Variations On No Particular Theme - Part 2 (Gotta Let It Out, LP 2022)

Mat Maneri – altówka, Tanya Kalmanovitch – altówka, Tomo Jacobson – kontrabas oraz Kresten Osgood – perkusja. Nagrane w miejscu zwanym The Village, w bliżej nieokreślonym czasie. Sześć improwizacji, 35:56.



czwartek, 13 października 2022

Jesienne premiery płytowe Spontaneous Live Series!


(informacja prasowa)


Szósty Spontaneous Music Festival zakończył się w poznańskim Dragonie w minioną sobotę. W jego trakcie, zgodnie już z kilkuletnią tradycją, miała miejsce światowa premiera nowych albumów w ramach cyklu „Spontaneous Live Series”. Ta seria wydawnicza z muzyką improwizowaną dokumentuje koncerty, jakie odbyły się w trakcie kolejnych edycjach wspomnianego festiwalu. Skoro zakończyliśmy właśnie edycję anno domini 2022, to na płytach cyklu swą premierę miały nagrania z roku poprzedniego, zatem powstałe w trakcie „Are You Spontaneous? 5. Spontaneous Music Festival 2021”.

Na trzech wolumenach - 009, 010 i 011 - znalazły się cztery sety ubiegłorocznego festiwalu. Czy najlepsze, najciekawsze, to już subiektywna ocena publiczności. W opinii wszakże wydawcy i współtwórcy Festiwalu, na płytach słyszymy właśnie to, co na deskach Dragona było najbardziej frapujące, godne uwagi i upamiętnienia na trwałym nośniku.

Co dokładnie działo się na trakcie owych czterech setów, które miały miejsce od 1 do 3 października 2021 roku i utrwaliły się na najnowszych płytach „Spontaneous Live Series”, przypomnimy sobie sięgając po festiwalową relację sprzed roku, zamieszczoną zarówno na łamach Jazzarium.pl, jak i Trybuny Muzyki Spontanicznej.  



 

Spontaneous Live Series 009

Dziewiąty album serii zawiera dwa festiwalowe sety. W pierwszej kolejności, to ponad półgodzinny występ Spontaneous Ensemble w składzie: Guilherme Rodrigues (wiolonczela), Marcelo Dos Reis (gitara elektryczna), Anna Jędrzejewska (elektronika), Wojtek Kurek (perkusja), Witold Oleszak (fortepian), Paweł Doskocz (gitara elektryczna), Michał Giżycki (klarnet basowy) oraz Ostap Mańko (skrzypce). Na krążku znajdujemy także set tria, uformowanego przez muzyków współtworzących wyżej wspomniany oktet: Guilherme Rodriguesa (wiolonczela), Marcelo Dos Reisa (gitara akustyczna) oraz Annę Jędrzejewską (fortepian).

„Muzycy nie korzystali (…) z jakichkolwiek notacji, powiedzieli do siebie ledwie kilka słów przed występem. Sam Guilherme w zasadzie wskazał tylko na jeden ważny aspekt luźno zaplanowanej improwizacji – wszyscy mamy się intensywnie słuchać! Efekt był wszakże wspaniały. Ośmioro muzyków grało wedle wewnętrznego porządku, nigdzie niezapisanego - dźwięki płynęły gęstym strumieniem prosto z ich zwojów mózgowych, splecionych niebywale intensywną, artystyczną empatią. Improwizacja początkowo stawiała na kameralne frazy, na pewien minimalizm, ale wielokrotnie w trakcie 35-minutowego seta uciekała w efektowne, gorące, niemal ogniste erupcje emocji. (…) Trio zaprowadziło nas do krainy zmysłowej free chamber music (…). Mistrzowska dramaturgia, fantastyczne, akustyczne brzmienia, no i ten błysk narracyjnej perfekcji, szczególnie ze strony pianistki.”



 

Spontaneous Live Series 010

„Festiwalowa sobota zaczęła się od trzęsienia ziemi, a potem było jeszcze goręcej. Wedle spontanicznych reguł tej imprezy – najpierw składy „ad hoc”, a zatem złożone z muzyków, którzy grali ze sobą po raz pierwszy. Na początek taki oto kwartet - Paulina Owczarek na saksofonie altowym, Peter Orins na perkusji, Matthias Müller na puzonie i Witold Oleszak na fortepianie. Muzycy ci znają się dobrze, grali ze sobą w kilku układach duetowych, ale nigdy w takim kwartecie. Koncert wyniósł publiczność do samego nieba swoją swobodną, kosmicznie rozhulaną improwizacją. Co najbardziej intrygujące, szczególnie zazębiające się akcje biegły wprost od dwójki muzyków, którzy spotkali się na scenie z pewnością po raz pierwszy – od perkusisty i pianisty.”

 


Spontaneous Live Series 011

„Finał piątego spontanicznego festu zaczął się tuż przed godziną 22-ą czasu środkowoeuropejskiego. Na scenie świętujący swoje 15-lecie duet Superimpose - Matthias Müller (puzon) oraz Christian Marien (perkusja). Bijąca stopa bębna basowego, pierwsze pomruki buchającego zimnym powietrzem puzonu. Narracja budowana niczym piramida kart, wymagająca ogromnej precyzji, ale nienarażona na katastrofę. Po 20-25 minutach, w trakcie trwającej nieprzerwanie improwizacji, niemal niespostrzeżenie do duetu dołączyli - Marcelo Dos Reis (gitara elektryczna) oraz Witold Oleszak (perkusja). Dwaj ostatni weszli do świata Superimpose, jakby byli jego częścią całe piętnaście lat, a może i dłużej. Przynieśli dodatkową porcję własnych dźwięków, o niemal metafizycznej kruchości, ale definitywnie nieśmiertelnych. Wspaniały koncert, gigantyczne zwieńczenie trzech dni ciężkiej pracy, po obu stronach sceny.”

 

Wydawcą cyklu „Spontaneous Live Series” jest Trybuna Muzyki Spontanicznej. Wszystkie albumy ukazują się w formie tłoczonych w regularny sposób CD.

Wszystkie krążki są dostępne. Zapytaj wydawcę, nawet na tej stronie!



 

wtorek, 11 października 2022

Fast Forward 6. Spontaneous Music Festival 2022 – the report from the accident!


Szósta edycja Spontaneous Music Festiwal w poznańskim Dragonie – zgodnie ze swym tytułem „Fast Forward” – minęła niebywale szybko, a z punktu widzenia emocji po obu stronach sceny, z pewnością zbyt szybko.

Wspomniane wyżej „obie strony” sceny, to oczywiście jedynie dziennikarska metafora. Tak się bowiem fantastycznie złożyło, iż w trakcie ostatniego aktu festiwalu muzycy usiedli wśród publiczności, a ponieważ pełnoprawnym uczestnikiem minimalistycznej podróży była także wszechobecna cisza, każdy na widowni czuł się twórcą koncertu, wydając moc nieartykułowanych, filigranowych dźwięków, które stawały się elementem spektaklu, podobnie jak syrena przejeżdżającego samochodu i inne odgłosy z klubu i miasta.




Nim jednak dotarliśmy do owego na poły socjotechnicznego wydarzenia muzycznego, szesnastu muzyków z Barcelony, Berlina, francuskiego Dijon i kilku polskich miast zafundowało nam jedenaście setów krnąbrnej, wyjątkowo rozsianej stylistycznie, niekiedy szczerej do bólu improwizacji, budząc niemal w każdym przypadku spontaniczny entuzjazm odbiorców.

Koncert otwarcia, co staje się już powoli tradycją poznańskiej imprezy, przypadł w udziale jednemu artyście. Tym razem był nim stały uczestnik spontanicznych festów, perkusjonalista Vasco Trilla. Półgodzinny set magicznych fonii zawierał w sobie wiele elementów, które znamy z repertuaru dźwiękowych tricków muzyka, zatem szczególnie do gustu przypadła nam finałowa sekwencja na tabli, rzadziej przez niego wykorzystywanej, pięknie wkomponowana w ciąg dramaturgiczny spektaklu.

Kolejnym stałym punktem programu Spontanicznego Festiwalu są składy ad hoc, których ideą jest łączenie na scenie muzyków, którzy wcześniej nie grali ze sobą w danej konfiguracji personalnej. Na dobry początek zatem kameralna wycieczka z udziałem flecistki Zofii Ilnickiej, kontrabasisty Àlexa Reviriego i trębacza Timothée Quosta. Pełen niuansów brzmieniowych spektakl szyty był niezwykle emocjonalnym ściegiem i zdobiony intrygującymi interakcjami.

Po niedługiej chwili na scenie ponownie pojawił się Quost (już wcześniej doposażony w analogową elektronikę), tym razem wraz z Benem Whitehillem (gitara i cała armia przetworników, tudzież innych urządzeń dekonstruujących dźwięk) oraz Laure Boer, której elektroakustyczne akcesoria zajmowały wielki stół (obok dużego instrumentu strunowego własnej produkcji, artystka używała choćby analogowego telefonu, który sprzęgał z gitarowym wzmacniaczem). Ten spektakl trwał ledwie dwa kwadranse i kilka minut, ale pozostawił po sobie taką moc wrażeń, iż ich opis mógłby stanowić osobisty tekst. 

 


Piątkowy dzień był najbogatszym dniem festiwalowym – zarówno w ujęciu ilościowym (aż pięć setów), jak i przede wszystkim jakościowym. Na jego początek ad hoc trio w składzie: Patryk Daszkiewicz (taśmy, elektronika analogowa), Pere Xirau (preparowany small drum kit) i Àlex Reviriego (kontrabas). Kolejny na festiwalu elektroakustyczny spektakl błyskotliwie balansował między dronowym pasażami, a niemal post-industrialną rytmiką, która także była ważnym elementem koncertu.

Kolejne kilkadziesiąt minut na dragonowej scenie oddane zostało we władanie Bilianie Voutchkovej. Bułgarska skrzypaczka z Berlina najpierw zaprosiła nas na performatywne … słuchowisko! Preparowane skrzypce, głos, szumiące „speakers” i Lena Czerniawska, która recytowała swoje poezje zarówno w formule live, jak i odtwarzała wcześniej przygotowane materiały dźwiękowe, lepione potem w intrygujące pętle. W drugiej części Lena zajęła się grafiką realizowaną na żywo, Biliana zaś zaprosiła na scenę Vasco Trillę. Zagrali kilkunastominutowy set świetnie skomunikowanych improwizacji, który należałoby skomentować pytaniem retorycznym - kto brzmiał na scenie bardziej spektakularnie.

Trzeci, a tak naprawdę czwarty set wieczoru przypadł w udziale kolejnej formacji ad hoc, tym razem całkowicie dętej. Flety Zofii Ilnickiej, saksofony Toma Chanta i Michała Biela, kreatywność każdego z artystów, wreszcie świetna komunikacja wewnętrzna sprawiły, iż doświadczyliśmy jednej z najbardziej udanych chwil festiwalowych. Posadowiona na środku sceny flecista zdawała się rozdawać karty, raz za razem wypuszczając saksofonistów ku stromym podjazdom i karkołomnym zjazdom. Ci radzili sobie perfekcyjnie, zwłaszcza w momencie, gdy jednocześnie sięgnęli po saksofony sopranowe.

Final piątkowego wieczoru i kataloński Phicus – festiwalowy headliner Ferran Fages na gitarze, Àlex Reviriego na kontrabasie i Vasco Trilla na perkusji. Muzycy grają ze sobą w tym składzie prawie 6 lat, nagrali cztery plyty, ale te dźwięki, które zaserwowali nam w Dragonie być może były najlepszymi momentami w dotychczasowej historii tria. Tę śmiałą tezę potwierdzili także same artyści. Wybuchowa gitara, która z czasem nabrała niebywale psychodelicznego posmaku, kreatywny na każdym etapie seta kontrabas i perkusja, która eksplodowała jakością szczególnie w najbardziej dynamicznych momentach koncertu. Od mrocznego post-ambientu, po ścianę post-rockowego hałasu, i z powrotem! Phicus był wszędzie!

 


Sobotni koncert otwarcia, to ad hoc kwartet: Pere Xirau (preparowany small drum kit), Michał Biel (saksofon barytonowy i sopranowy), Eric Bauer (elektronika) oraz Mateusz Rybicki (klarnet i saksofon tenorowy). Muzycy po kilku rozpoznawczo-badawczych frazach ochoczo wzięli się do pracy i dość szybko, niesieni temperamentem saksofonistów, osiągnęli niemal free jazzowy szczyt. Potem improwizacja stała się bardzo skupiona, płynęła długimi pasażami, które świetnie łączyły akustyczne preparacje i niebanalną, kreatywną elektronikę.

Drugi sobotni set zapowiadany był jako najgłośniejszy punkt festiwalowego programu i tak też się stało w istocie. Kolejne trio z Barcelony – Isysxae - nie może pochwalić się jeszcze dorobkiem godnym Phicusa, ale w dragonowej formie śmiało może dożyć starości. Ferran Fages na gitarze, tu jeszcze głośniejszej niż dzień wcześniej, mocno pracującej na sprzężeniach i atonalności, dziki, free jazzowy saksofon tenorowy, a potem sopranowy w rękach Toma Chanta i masywna, gęsta, ale niepozbawiona niuansów brzmieniowych perkusja Pere Xirau. Choć muzycy stawiali w trakcie 35-minutowego seta na intensywność, w jego trakcie nie brakowało momentów kompulsywnego tonowania emocji.  

Po dźwiękowym horrorze Isysxae nasze uszy pragnęły czegoś bardziej subtelnego i tak też się stało w secie przedostatnim dnia ostatniego. Carina Khorkhordina – trąbka oraz Eric Bauer – akcesoria elektroakustyczne zaprezentowali nam coś na kształt niemal teatralnego performance’u, w którym dźwięk nie był wcale elementem najważniejszym. Czasami zdawał się być jedynie tłem dla artystowskich akcji, ruchów na scenie i zabawy przedmiotami. Część publiczności kupiła ten gig masywnymi oklaskami, część zachowała pewną wstrzemięźliwość w projekcji zachwytu.

Finałowy koncert festiwalu, to sygnalizowany na wstępie Desarbres Ensemble w składzie: Ferran Fages (kompozytor i nieruchomy dyrygent), Tom Chant – saksofon sopranowy, Carina Khorkhordina – trąbka, Michał Biel – saksofon barytonowy, Mateusz Rybicki – klarnet i Àlex Reviriego – kontrabas. Minimalistyczna epopea dźwięku i ciszy była doskonałym podsumowaniem szóstej edycji festiwalu – koiła nerwy po pokaźnych porcjach wspaniałego hałasu, była definitywnie performatywna i wspaniale wciągnęła do gry – czasami mimochodem – także publiczność. Ta ostatnia w tym roku dopisała, choć dziwnym zrządzeniem losu najmniej liczna była w trakcie ostatniego dnia, który miał przecież miejsce w samym środku jesiennego weekendu.

 

Zdjęcia produkcji własnej, pozbawione praw autorskich:

1) Zosia, Alex & Timothee

2) Tom, Zosia & Michał

3) Isysxae: Ferran, Tom & Pere


*) raport ukazuje się jednocześnie na łamach jazzarium.pl



piątek, 7 października 2022

Alex Ward and three fresh kicks! In one duo and two trios!


Brytyjski klarnecista i gitarzysta Alex Ward dostarcza nam właśnie trzy nowe płyty, idealnie pokazujące jego pasje, stylistyczne konotacje i niebywałą różnorodność w procesie komponowania i improwizowania.

Wszystkie prezentowane dziś twory edytorskie mają definitywnie demokratyczny charakter. W albumowych credits pojawiają się niekiedy kompozycje, ale kwintesencją każdej z płyt jest namiętna, prawdziwie dzika improwizacja. Oto przed nami kameralny duet, który potrafi kąsać niemal free jazzową energią i dwa tria śmiało sytuujące się na przecięciu free rocka, swobodnej improwizacji i mięsistego free jazzu. Na dwóch pierwszych albumach Alex sięga zarówno po klarnet, jak i gitarę, a na trzecim, mając u boku giganta brytyjskiego saksofonu barytonowego, koncentruje się wyłącznie na gitarze.

Z radością zaglądamy do wnętrza każdego z nich!

 


Dominic Lash & Alex Ward  Antonyms (Copepod, CD 2022)

Początek marca 2020 roku, Stowaway Studios, Londyn; Alex Ward – klarnet i gitara elektryczna oraz Dominic Lash – kontrabas. Pięć kompozycji (dwie pierwsze autorstwa Lasha, środkowa wspólna, dwie ostatnie Warda), 45 minut.

Początek albumu jest bardziej niż intrygujący. Zawieszone w czasie i przestrzeni preparacje smyczka i dziwne, piskliwe odgłosy, które dopiero po kilku chwilach uznajemy za dźwięki klarnetu. Najpierw frazy godne slow motion chamber, pchane do przodu leniwym pizzicato, potem nagły zwrot dramaturgiczny, aż do stanu niemal pre-freejazzowego. Nagranie uspokaja się w momencie powrotu smyczka i osiągnięcia marszowego tempa. Drugi utwór stawia recenzenta w pewnym rozkroku. Początkowe, zmysłowe, niemal post-barokowe frazy płyną do nas długimi, pięknie nasyconymi tłumionymi emocjami pasażami. Nagle w tym tyglu nieoczywistości pojawia się gitara, która w początkowej fazie brnie sprzęgającym się dronem, ale po chwili zaczyna rozsiewać jazzowy ferment i nakłania kontrabas do grania skocznego tematu zaczerpniętego z pięciolinii. W swej fazie schyłkowej narracja wpada w dość kolokwialną repetycję, ale udanie skrzy się rockowym spiętrzeniem i sięga po ciekawą dynamikę.

Kolejne dwa utwory zdecydowanie zapisujemy po stronie atutów albumu. Początek trzeciego, to smutny dialog smyczka i klarnetu. Muzycy wspinają się na wysokie wzgórze i nie stronią od dźwięków preparowanych. Narracja dość szybko nabiera zadziorności i targa naszymi emocjami od dołu do samej góry. Akcje imitacyjne, ale zaczepne, skoki w bok i dźwiękowe kuksańce. Kontrabas przechodzi w tryb pizzicato, dynamika rośnie, a narracja szczęśliwie unika jazzowych mielizn. Powrót smyczka wbrew pozorom dodaje jeszcze emocji - uderza po gryfie i ewidentnie zaczepia studzącą emocje gitarę. Początek czwartej opowieści kipi od niemal rockowych erupcji. Psychodeliczny background gitarzysty i doskonała robota kontrabasisty, który płynie zmysłowym pizzicato & arco. Muzycy zdają zmieniać podgatunki niczym przepocone rękawiczki. Jest sznyt jazzu, jest swąd rocka, ale finał tonie w kameralnym półmroku. Ostatni utwór zaczyna się bardzo nerwowo. Klarnecista pyskuje, kontrabasista szarpie za struny i drży z emocji. Gęsta opowieść ma swoje bystre tempo. Muzycy zdają się płynąć dość precyzyjnie zaplanowanym strumieniem dźwięków, ale ekspresji przybywa im z każdym krokiem. Tuż za rogiem niechybnie czai się free jazz! Samo zakończenie jest nawet zaskakująco taneczne, a cisza zostaje osiągnięta ostrym cięciem skalpela.



 

Deadly Orgone Radiation  Desecration Of Form (Copepod, CD 2022)

Koniec lipca 2018 roku, radiowy Nick Name Show, WFMU, Nowy Jork; Alex Ward – gitara elektryczna i klarnet, James Sedwards – gitara elektryczna oraz Weasel Walter – perkusja. Cztery improwizacje, prawie 39 minut.

Z triem DOR zdecydowanie przenosimy się do pieczary free rocka. Dwie nieźle harcujące gitary na przeciwległych flankach i masywny, dynamiczny, chwilami rockowy, niemal punkowy drumming. W początkowej fazie nagrania gitarzyści mają dużo swobodny, ale frazują dość podobnie i wydają się być mocno skoncentrowani na tym, by sprostać kompulsywnym akcjom perkusisty, który trzyma flow wyjątkowo silną ręką. Gdyby w tym gronie pojawił się jeszcze basista, mielibyśmy niechybnie ultra rockowy walec. Druga opowieść dodatkowo podkreśla dynamiczne walory pierwszej odsłony. Rytm wybijany perkusyjnymi pałeczkami, dwie hałasujące gitary, z których jedna pachnie post-bluesem, druga przypomina noise rockową brzytwę Steve’a Albiniego. Gitarzyści najpierw skoczą tu na niezłą wysokość, a potem, po stłumieniu dynamiki przez drummera, uciekają w intrygujące preparacje, zdobione talerzowymi ornamentami. Sam finał płonie w ogniu gitarowych sprzężeń i perkusyjnych eksplozji.

W kolejnych dwóch improwizacjach Alex sięga po klarnet, dzięki czemu jakość improwizacji wspina się na jeszcze wyższy poziom. Trzecia odsłona na tle pozostałych, to niemal balladowe tempo, pozwalające artystom na pokazanie swojego wysokiego kunsztu. Początek zdaje się być zarówno post-psychodeliczny, jak i zmysłowy, oniryczny. Narracja często redukuje się tu do duetu gitary i klarnetu, a dyscyplina dramaturgiczna temperamentnego perkusisty budzić musi spory podziw. Intensywność nagrania faluje, jest miejsce na szybkie incydenty solowe, a całość śmiało zaliczyć możemy do albumowego opus magnum. W czwartej części jakości też nie brakuje, a artyści powracają do niemal free jazzowej furii. Agresywna gitara, roztańczony klarnet i perkusja, która nie bierze jeńców z jednej strony, ale i pewna lekkość, gibkość całości z drugiej. Emocje skaczą tu do samego nieba, obserwujemy dużo imitacji na linii gitara-klarnet, a dynamiczne tempo trzyma w ryzach improwizację niemal do ostatniego dźwięku.

 


Alan Wilkinson, Alex Ward & Jem Doulton  Wilkinson Ward Doulton (Shrike Records, CD 2022)

Koniec stycznia 2020 roku, Sam and Rachel's, zapewne w Londynie; Alan Wilkinson – saksofon altowy, barytonowy i klarnet basowy, Alex Ward – gitara elektryczna oraz Jem Doulton – perkusja. Cztery improwizacje, 54 minuty.

Alex Ward i Jem Doulton od dawna muzykują w duecie, które ongiś zwinnie zatytułowali Dead Days Beyond Help. W swych improwizowanych podróżach, pełnych rockowej ekspresji napotkali jakiś czas temu na mięsiste, free jazzowe saksofony Alana Wilkinsona, dzięki czemu popełnili koncert, który winien zadowolić niejednego fana ognistej muzyki, niezależnie od konotacji gatunkowych. Przy okazji zasłużyli też na miano pełnokrwistego power trio! Start pierwszej improwizacji potwierdza zasadność epitetu, jakim obdarzyliśmy muzyków w poprzednim zdaniu – na raz, z okrzykiem na ustach! Histeryczny alt, siarczysta gitara i stawiająca ołowiane stemple perkusja, to elementy składowe tego szaleństwa. Rockowy swąd, free jazzowe podmuchy i drumming, korty nie musi stawić na moc, by budować dobre emocje. W tym zestawie do ściany dźwięku wiedzie wyjątkowo krótka droga, a soczyste riffy, skąpane w saksofonowym sosie, smakują tu wyjątkowo dobrze. W drugiej opowieści muzycy dość długo ukrywają swoje zamiary. Początek skrzy się jazzem i psychodelicznym sznytem gitary. Wejście w fazę kipieli dzieje się głównie za przyczyną perkusji. Znów na skok w ogień potrzeba tu ledwie kilku chwil. Gitara staje w płomieniach i daje radę zagłuszyć gotujący się saksofon barytonowy! Narracja bucha fajerwerkami, ale to saksofon sprawia, iż wychodzi na prostą i szuka mniej intensywnych rozwiązań. Druga część najdłuższej na płycie improwizacji zdaje się być najlepszą częścią albumu. Świetną zmianę daje tu baryton, który nie musi już uciekać przed ścianą dźwięku gitary. Ta ostania też stawia na brzmieniowe subtelności.

W trzeciej improwizacji pojawia klarnet basowy, które w duecie z perkusją introdukuje narrację. Początek iście balladowy, podkreślany onirycznie brzmiącą gitarą, ale już po kilku pętkach emocje rosną, a wraz z nimi dynamika nagrania. Jazzowa narracja szybko zapełnia się rockowymi riffami, ku górze skacze też poziom natężenia dźwięku. Klarnet basowy nie daje się tak łatwo zepchnąć ze sceny. Zakończenie świetnej ekspozycji zdobią jego pomrukiwania i gitarowa repetycje. Finałowa improwizacja w swej fazie początkowej zaskakuje brzmieniowymi niespodziankami. Znów wiele dobrego płynie z tuby barytonu. I to ten instrument staje na czele bardziej intensywnej fazy utworu. Połamany rytm i rockowe riffy sprawiają, iż ekspresyjna kipiel staje u bram! Koncert gaśnie w mroku gitarowych sprzężeń.

 


wtorek, 4 października 2022

Last call for Fast Forward 6. Spontaneous Music Festival, 6-8 października 2022!


Szósta edycja poznańskiego Spontaneous Music Festival knocks to the heaven doors! Już za 48 godzin z drobnym okładem na scenie Dragon Social Club pojawi się pierwszy artysta, by dać bezwzględnie wspaniały początek trzydniowego święta muzyki improwizowanej i … awangardowej (jak organizatorzy, w ostatniej chwili, zdążyli dopowiedzieć w jednym z radiowych spotów anonsujących imprezę).

O wydarzeniu tym na łamach Trybuny powiedzieliśmy już chyba wszystko. Zatem dziś tylko drobne przypomnienie programu, danych festiwalowej stopki, a także – dla tych nielicznych, którzy lubią jeszcze czytać – wybór linków do tekstów opisujących czerstwymi metaforami Pana Redaktora wyczyny muzyków, jacy wystąpią w tym roku na festiwalowych deskach, a także linki do poprzednio upublicznionych informacji prasowych o wydarzeniu.

Reasumując: muzycy z drodze (nikt nie zgłasza covidowych objawów!), budżet imprezy trzeszczy w szwach (cenny zdaje się być każdy zakupiony przez Was bilet i karnet - wszystkie dostępne w linku podanym w dalszej części tego tekstu), organizatorzy pełni werwy i niecierpliwości.

Zapraszamy najserdeczniej !!!!

 


Fast Forward 6. Spontaneous Music Festival

6-8 października 2022

Dragon Social Club, Zamkowa 3, Poznań, Polska, Europa, Świat

 

Czwartek 06.10. Start 19:00

Set. 1 Vasco Trilla solo

Set. 2 Ad Hoc: Àlex Reviriego / Zofia Ilnicka / Timothée Quost

Set. 3 Timothée Quost / Benjamin Whitehill / Laure Boer

Piątek 07.10. Start 18:00

Set. 1 Ad Hoc: Patryk Daszkiewicz / Pere Xirau / Àlex Reviriego

Set. 2 Biliana Voutchkova / Lena Czerniawska

Set. 3 Ad Hoc: Biliana Voutchkova / Lena Czerniawska / Vasco Trilla

Set. 4 Ad Hoc: Zofia Ilnicka / Tom Chant / Michał Biel

Set. 5 Phicus: Àlex Reviriego / Vasco Trilla / Ferran Fages

Sobota 08.10. Start 18:00

Set. 1 Ad Hoc: Pere Xirau / Michał Biel / Eric Bauer / Mateusz Rybicki

Set. 2 Isysxae: Tom Chant / Ferran Fages / Pere Xirau

Set. 3 Carina Khorkhordina / Eric Bauer

Set. 4 Desarbres Ensemble: Ferran Fages (dyrygentura), Tom Chant, Carina Khorkhordina, Michał Biel, Mateusz Rybicki, Àlex Reviriego

 

Linki DO CZYTANIA:

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2022/09/the-barcelona-new-outfit-slight-deform.html

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2022/04/known-detractors-isysxae-two-noisey.html

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2021/03/the-liquid-phicus-reviriego-and-trilla.html

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2020/12/phicus-radium-trio-and-duo-from-grey-to.html

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2019/05/phicus-martin-kuchen-sumpflegende.html

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2017/12/phicus-short-view-after-tour-events.html

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2017/03/biliana-voutchkova-w-szponach.html

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2016/11/biliana-voutchkova-modus-of-raw-violin.html

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2022/07/fast-forward-6-spontaneous-music.html

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2022/09/fast-forward-6spontaneous-music.html

 

Bilety: I dzień - 60 zł, II dzień - 70 zł, III dzień - 70 zł. Karnety – 160 zł

Do kupienia tutaj >>> https://tiny.pl/wh2tq

Organizatorzy: Trybuna Muzyki Spontanicznej / Dragon Social Club / Fundacja Mały Dom Kultury

Partner: kupbilecik.pl

Patroni medialni: Radio Afera, Radio Kapitał, Glissando, Jazzarium.pl

Festiwal dofinansowano ze środków budżetowych Miasta Poznań. #poznanwspiera