Barcelona żyje i ma się świetnie! Przynajmniej w wymiarze muzycznym. Po spotkaniu Vasco Trilli z Marsem Williamsem (na początku tego tygodnia), dziś sposobność, by poznać kolejnych sześć nowych płyt, które powstały w Barcelonie (jedna w Andaluzji, ale z udziałem bcn people!) i tamże zostały w ostatnich tygodniach upublicznione. Towarzystwo w ujęciu personalnym niezwykle międzynarodowe, ale dla każdego z tych muzyków Barcelona jest miejscem szczególnym (i na ogół stałą, życiową rezydencją).
Zaczynamy od … siódmej już w tym roku płyty Hung Mung! Trio,
które zawojowało w październiku scenę poznańskiego Dragona, po prawdzie wzięło
we władanie cały Spontaniczny Fest! Potem sięgniemy po duet i nagranie solowe –
podobnie jak w przypadku Hung Mung, wprost z katalogu Discordian Records. Po
nich dwa wydawnictwa z udziałem Ferrana Fagesa (w tym duet, który śmiało możemy
uznać za reinkarnację słynnego w wielu kręgach duetu Cremaster). Wreszcie na
finał skromny, acz wyjątkowo smakowity duet gitar akustycznych. Uwaga! Nie będziemy
jednak słuchać flamenco!
Do dzieła! Na przekór zarazom i haniebnym czynom pewnej
władzy w samym środku starego świata!
Hung Mung La fúria es lo primer (Discordian
Records, DL 2020)
Tym razem barcelońskie trio odnajdujemy w okolicznościach
studyjnych (Golden Apple, Barcelona),
dokładnie w połowie października roku 2019 (patrz: kalendarium Hung Mung,
zamieszczone na tych łamach kilka tygodni temu!). El Pricto – saksofon altowy (tylko
i wyłącznie!), Diego Caicedo – gitara elektryczna oraz Vasco Trilla – perkusja.
Cztery improwizacje, 33 minuty z sekundami.
Furia na początek!
Tytuł płyty sugerowałby takie rozwiązanie, ale muzycy mają inny pomysł. Prowadzą
spokojnie grę rozpoznawczą, choć grają ze sobą po raz tysięczny pierwszy. Plamy
gitary i saksofonu, stuki po krawędziach werbla, łagodny smak nadchodzącej
burzy. Diego frazuje post-jazzem, ale dobrze przegniłym czerstwym rockiem,
Pricto prycha i zawodzi, a Vasco lepi to wszystko w uporządkowany flow improwizacji. Emocje kreują się
samoczynnie, jakkolwiek drummer nie
forsuje tempa, dba raczej o intensywność narracji. Prawdziwy ogień rodzi się na
gryfie gitary, by po chwili spowić całą przestrzeń nagrania. Druga improwizacja
od startu stawia na dynamikę i szczere interakcje. Brudne frazy, aktywny drumming, bez subtelności – samo mięcho, gęste i lepkie. Po niedługim
czasie artyści pięknie tłumią się do pojedynczych fraz, sięgają po preparacje,
oddychają na sucho, pełni wszakże dramaturgicznego niepokoju. Diego liczy
struny na pogłosie, ale nowe pomysły same kiełkują mu pod palcami. I to znów
gitarzysta zabiera trio w ogień improwizowanego post-rocka.
W kolejnej opowieści, dla odmiany, garść subtelności – saksofon
całuję powietrze, kostka gitarzysty snuje się po strunach, pałker liczy krawędzie i jątrzy. Gitara i dęciak szukają wspólnej stycznej, a dynamika przychodzi jakby
całkiem nieproszona. Kilka znaków zapytania, epizod z milczącym saksofonem,
który po chwili powraca powłóczystymi dronami. Dźwięki gasną perfekcyjnie.
Wreszcie finał tej niedługiej, studyjnej perełki. Na wejściu garść jazzu, który
nabiera rumieńców dzięki inicjatywie perkusisty. Ten ostatni, niczym demiurg, wrzuca
wszystkie dźwięki do rozgrzanego kotła. Ale emocje trzymane są tu na uwięzi,
choćby po to, by po kilka pętlach opowieść mogła cudownie wytłumić się. Caicedo
schodzi w psycho-ambient, alt Pricto płynie post-jazzem, a Trilla jako ostatni
trzyma się krawędzi życia. Spirala ekspresji na krzywej wznoszącej! Ale znów
krok w bok, ucieczka w brzmieniowe szczegóły. Gitara plami post-elektroniką,
perkusja nerwowo szuka większej dynamiki, saksofon kreśli śpiewne pętle. Na ostatniej
prostej Bóg Chaosu skacze jednak w
ogień, a raczej w gęstą lawę, która na koniec pięknie rozlewa się bardzo
szerokim korytem.
Ferran
Besalduch & Johannes Nästesjö The
Lost Pawns (Discordian Records, DL 2020)
Przenosimy się do innego studia barcelońskiego – Underpool. W czerwcu 2019 roku spotykają
się tam Ferran Besalduch na saksofonie sopranowym (miał w planie grać na
saksofonie barytonowym, ale instrument chwilowo zaniemógł) oraz Johannes
Nästesjö na kontrabasie. Muzycy pichcą dla nas osiem swobodnych improwizacji,
które potrwają łącznie niespełna 40 minut.
Minimalistyczne frazy pizzicato
wklejają się w delikatne podmuchy z tuby saksofonu sopranowego. Drobne preparacje
i szukanie dynamiki. Artyści budują swoją opowieść pieczołowicie, nie od razu
są skorzy odkryć przed nami wszystkie karty! Druga część, inny pomysł na
improwizowaną intrygę – small percussion
po strunach i ptasie, subtelne zaloty miłosne, frazy niemal molekularne. Po
chwili bas bierze sprawy w swoje ręce i obaj muzycy puszczają się w imponujący
galop. Trzecia historia – masywny strzał z kontrabasu, w reakcji pisk sopranu. Dialog
Dawida z Goliatem zamienia się jednak w podniebny spacer, bo kontrabas zdolny
tu jest doprawdy do wszystkiego! Free
chamber without any jazz! Czwarta improwizacja, to pierwsza, która wynosi
nasze emocje aż po horyzont! Nisko osadzony smyczek buduje dynamiczny flow, brudzi brzmienie i stymuluje
sopranowe śpiewy. Tuż potem zwinne pizzicato,
które niespodziewanie prowadzi opowieść w rejony ciszy. Powrót do dynamiki,
niejako ze zdwojoną siłą – pasaż ognistych fraz, zgaszony dronami spod kontrabasowego
smyczka. Brawo!
Piąta historia i skulone pizzicato,
które czeka na podmuchy chropowatego saksofonu. Flow gęstnieje, zaczyna ociekać potem. Kontrabasista błyskawicznie zmienia
techniki gry, przez moment już nie wiemy, czy używa placów, czy smyka dobywając
tak intrygujące dźwięki. Sztukmistrz z Malmoe! Matowy flow wspaniałości buduje także saksofon, który razi kreatywnością. Na
finał oba instrumenty zgodnie … szumią. Szósta część trzyma się brudnych fraz.
Kontrabas szeleści, drży i chrobocze. Sopranista cedzi dźwięki przez zęby! Na
finał jednoczą się w galopie. Wreszcie dwa ostatnie epizody – to już prawdziwe
perły w koronie tej intrygującej improwizacji! Najpierw harsh-flow smyczka wystawiony na ostry pisk z tuby. Molekularna,
skryta opowieść – kind of acoustic
pre-noise! Artyści stawiają na preparacje, które prowadzą ich na skraj
ciszy. Ósma opowieść – pomruki smyczka i szum z tuby budują opowieść, która
narasta niczym letnia burza. Po chwili bas schodzi do piwnicy, a saksofon sięga
nieba i łobuzuje. Ale to nie koniec – kontrabas też zaczyna śpiewać, a ostatnie
dźwięki, to cudowne, wzajemne imitacje, czynione naszą ukochaną metodą call & responce. Znów brawo!
Liba Villavecchia Nocturnal
(Discordian Records, DL 2020)
Solowe improwizacje na saksofon altowy (tu nazwane nieco
przewrotnie … kompozycją) z pewnością ukoją nasze emocje, zszargane po poprzednich,
jakże eksplozywnych płytach. Liba Villavecchia nagrał dla nas jedenaście
utworów, oczywiście w Barcelonie, w marcu i kwietniu bieżącego roku,
niewykluczone, iż w lockdownowych
okolicznościach domowych. Całość odsłuchu zajmie nam mniej więcej dwa
kwadranse.
Płyta w przeważającej części zbudowana jest wedle pewnej
reguły dramaturgicznej – utwory nieparzyste stawiają na klimat, nastrój, pewną abstrakcyjność
dźwięków i formy, zaś utwory parzyste częściej szukają jazzowych inspiracji,
zdają się być masywniejsze, a czasami nawet swingujące. I tak – pieśń otwarcia, to długie frazy kreowane
na pogłosie, które szukają rezonansu, pełne oddechów, westchnień i chwil
onirycznego w posmaku, tłumionego niepokoju. W trzeciej części niektóre dźwięki
przyjmują formę krzyku, mamy wrażenie, że powietrze z tuby saksofonu łączy się
z gardłowym oddechem muzyka. W piątej części świat dźwięków składa się niemal
wyłącznie z szumu powietrza, szmeru pustych dysz i ciszy wokół. Z kolei
dziewiąta część (bodaj najbardziej intrygująca), to dron, który rezonuje ze wszystkim,
co napotyka na swojej drodze, po czym przekształca się w narrację pełną melodyki
i dobrych emocji.
Utwory parzyste budują swój flow z odrobinę bardziej dynamicznych i rytmicznych fraz. Choćby
czwarta narracja, która ewidentnie szuka post-swingowych inspiracji, zdaje się
być o krok od niemal tanecznego rozhuśtania. W kolejnych częściach parzystych
muzyk frazuje coraz wyżej, by w części dziesiątej postawić już na swing,
któremu udaje się popaść w pewnego rodzaju rezonans. Płytę, która w wielu
momentach jest jedynie naszkicowana (niektóre utwory nie trwają nawet minuty)
wieńczy wytłumiona ballada, która stawia na długie frazy i stylowo pnie się ku
górze.
Truss
(Ferran Fages/ Alejandro Rojas-Marcos/ Bárbara Sela) Sela Todos los animales se reúnen en un gran
gemido (Inexhaustible Editions, CD 2020)
Chwila oddechu na pewno była konieczna, albowiem teraz
zapraszamy na obcowanie z całą plejadą fake
sounds (fałszywych dźwięków). Przed nami trio: Ferran Fages – gitara
akustyczna & feedback systems,
Alejandro Rojas-Marcos – clavichord
oraz Bárbara Sela – recorders. Na
płycie, która składa się z siedmiu części i trwa prawie 43 minuty, niemal od
początku do końca doświadczać będziemy dysonansu poznawczego, gdyż w wielu
momentach, chwilami naprawdę ekscytującej improwizacji, całkowicie zatracimy umiejętność
wskazania źródła danego dźwięku. Ta prawdziwa karuzela fake sounds nagrana została w Andaluzji (Estudio 79, Jerez de la Frontera), w listopadzie ubiegłego roku.
Opowieść o tym, jak
wszystkie zwierzęta jednoczą się we wspólnym zawodzeniu nie mogła mieć
lepszego tytułu. Rwana, nerwowa, chwilami chaotyczna, a po 30 minucie wręcz
dotkliwa akustycznie narracja (prawdziwy challange
nawet dla obeznanych w świecie fake
sounds!) kasą swą niewątpliwą, elektroakustyczną urodą od pierwszego dźwięku!
Mechanika preparacji, szelest obiektów nieznanego pochodzenia, meta rytm instrumentu klawiszowego,
który chwilami brzmi jak fortepian, innym razem jak … klawikord, dźwięki, które
mogą być efektem live proccesing, ale
nie muszą, wreszcie nieustający rezonans wszystkiego ze wszystkim. Uff, fabryka
pracuje pełną mocą! A na koniec ktoś podśpiewuje, a może jedynie jęczy. Druga improwizacja
na moment powraca do żywych, rozpoznawalnych dźwięków. Słyszymy odgłosy charakterystyczne
dla gitary Ferran Fagesa (yes!),
struny klawikordu, głuchy szum otwartej przestrzeni studia nagraniowego, dźwięki
suchych dysz instrumentu dętego, coś, co brzmi jak flet, a także głos ludzki – wszystko
skąpane w rezonansie i sprzężeniach zwrotnych. Z biegiem minut preparacje
nasilają się – tarcia, trzaski, gwizdy i pęknięcia. Trzecia część wydaje się
najgłośniejsza jak dotąd. Gitara pracuje, także ów nieistniejący flet daje znać
o sobie. Drżą i szeleszczą struny klawikordu. Intensywna, efektowna narracja z
dużą ilością akcentów para-perkusjonalnych. Szorstka mechanika pocierania,
uderzania i szarpania.
Czwarta historia, to niemal miniatura. Minimalistyczne
wprawki w temacie wybrzmiewania niemal pojedynczych dźwięków. Coś pomrukuje,
ktoś liczy struny, które rezonują. Piątą część rozpoczyna rezonans gitary,
mechaniczne mikro frazy, jakby ktoś umieścił wszystkie przedmioty wydające
dźwięk w wielkim pudle rezonansowym fortepianu. Znów akcenty percussion i dźwięk charakterystyczny
dla fletu prostego. Zagubione w głuszy leśnej dźwięki maltretowanej natury, tej
ożywionej i tej wegetującej. Pod koniec słyszymy suche, drewniane patyki,
którymi ktoś pociera, w tle zaś rezonują struny gitary (tego jesteśmy akurat
pewni!). Opowieść toczy się jak u Davida Lyncha – nie ma rozwiązania, mnożą się
natomiast zagadki – świst, szelest, pojękiwania, molekularne źdźbła fonii.
Piski, uderzenia, oddech instrumentu dętego (?). Gdybyśmy powiedzieli o tej
improwizacji, że sprawia wrażenie wyjątkowo tajemniczej, to jakby nic nie powiedzieli.
Zakończenie szóstej improwizacji stawia na intensywność, chwilami naprawdę
bolesną. Głębokie preparacje i rezonujący ambient gitary. Wreszcie finał tego
szalonego przedsięwzięcia fonicznego – wszystko zdaje się tu wyć i piszczeć z
egzystencjalnej trwogi. Z klawikordu buchają pioruny, ale całość narracji systematycznie
przygasa. Wraz z artystami i ich meta
instrumentami docieramy do ostatniego dźwięku. Jesteśmy dumni - z siebie, a tym
bardziej z nich!
Llumm Adhuc
(llumm.bandcamp, DL 2020)
Pozostajemy w towarzystwie Ferrana Fagesa (tym razem tylko
gitara elektryczna, nagrana samotnie 30 sierpnia br.), a do pary dobija jego
wieloletni współpracownik Alfredo Costa Monteiro (rezonujące przedmioty i
elektronika, nagrane samotnie … dwa dni później). Panowie razem zapisali już
historię Cremaster, teraz rozpoczynają pisanie nowej, którą nazwali Llumm.
Jeden trak, 41 i pół minuty.
Odgłos nieznanej przestrzeni i plastry ciszy uzupełniają się
wzajemnie, jakby prowadziły tajemniczą grę, która nie ma zakończenia. Minimalistyczna
elektroakustyka pełza i delikatnie skwierczy rezonującym dark ambientem. Całość brzmi, niczym analogowa elektronika, choć po
prawdzie jest pewnie efektem pracy gitary elektrycznej. W połowie 4 minuty
porcja cisza wydaje się być nieco większa. Po kilku sekundach na scenie pojawia się szeleszczący-buczący
dron, który leniwie rozwarstwia się. W połowie 11 minuty mikrofrazy zaczyna
budować zmutowana gitara (świetnie brzmiąca!), ale dron trwa nadal. Ten drugi
matowieje, ta pierwsza błyszczy. W 17 minucie dron zaczyna pulsować, a towarzyszą
mu trzeszczące incydenty foniczne. Po chwili powraca gitara, a całość nabiera
na dłuższą chwilę niezwykle medytacyjnego charakteru. Ale to nie chill-out, to raczej strach przed
nieznanym.
W połowie 22 minuty recenzent odnajduje w narracji nawet
trzy, cztery wątki, a całość zdaje się być nad wyraz głośna. Po kolejnych kilku
minutach opowieść powraca do samotnego drona, upstrzonego ambientowymi
ornamentami. Kolejne plamy kreuje wyraźnie rozpoznawalna gitara Ferrana. Flow powoli wchodzi w stadium minimalizmu,
jakkolwiek dźwięk gitary wydaje się być zagęszczany, zapewne w efekcie działań
post-produkcyjnych Alfreda. Efekt ów zdaje się zadowalać wszystkich! W
okolicach 33 minuty dronowe tło gaśnie. Nie przestaje pracować gitara, której
towarzyszą elektroakustyczne zdobienia. Oba wątki udanie się pętlą. Na
ostatniej prostej powraca czyste brzmienie gitary (szkliste i metaliczne, które
świetnie znamy), a obok snuje się analogowy dron, którego zdążyliśmy już poznać
we wstępnej fazie nagrania.
Santiago Bogacz & Sebastian Vidal Murillo 15 (Dadiminauke, DL 2020)
Na finał dzisiejszych szaleństw barcelońskich skromny duet
gitar akustycznych. Uspokajam wszakże malkontentów – będzie się działo!
Santiago Bogacz i Sebastian Vidal spotkali się pierwszego dnia lutego br. w
miejscu zwanym Grabado (Barcelona).
Zagrali dwie swobodne improwizacje, które poznany w całości tuż przed upływem
25 minuty nagrania.
Improwizację otwiera skrobanie strun, ich wnikliwie
liczenie, tudzież wstępne sprawdzenie ich odporności na mechaniczne
uszkodzenia. Oba pudla rezonansowe gitar drżą, niczym talerze drummerskie. Muzycy bystrze wchodzą w
suche frazy budowane już na pewnej dynamice. Opowieść zdaje się być od startu niezwykle
bogata w brzmienia i wydarzenia, toczy się niejako dwustrumieniowo - muzycy
dobrze się słyszą, ale prowadzą swoje narracje dość separatywnie. Na każdym
kroku szukają okazji do preparowania dźwięku, pięknie wchodzą w dość abstrakcyjne
paralele. Recenzent jest niemal pewny, iż obaj pięknie pasowaliby do strunowej
formuły Spontaneous Music Ensemble Johna Stevensa! Muzycy wolą szczegóły niż
ekspresyjnych salw mocy, czym także udanie wpisują się w estetykę wspomnianej
formacji. Pierwsza improwizacja z czasem staje się odrobinę linearna – dynamika
rośnie, preparacje idą w odstawkę, a całość nabiera bystrego, kameralistycznego
(wręcz klasycyzującego!) sznytu, albowiem warsztat obu muzyków pozwala im
naprawdę na wiele. Wszystko pięknie gaśnie, do pojedynczego dźwięku.
Druga improwizacja stawia początkowo na kreatywny
minimalizm. Dźwięki niczym krople deszczu filtrują nam narządy słuchu. Skromna
gra w riffy i repetycje (jednak dalekie echo flamenco?) nabiera rumieńców, by
nie powiedzieć – delikatnej furii! Po czasie muzycy schodzą w kierunku ciszy, a
potem z mozołem wspinają się ponownie na szczyt. Plotą sieć interakcji z
mikroskopijnych flażoletów, półfraz, ćwierćakordów. Po ósmej minucie powracają
do maltretowania strun swoich gitar. Mnóstwo niuansów, brzmieniowych detali.
Brawo! Improwizacja zaczyna przesiąkać finałową zadumą, choć nie przestaje
szukać dynamiki. Po czym – po raz kolejny! – zostaje niezwykle efektownie
wygaszona.