Ukochana przez nas swobodna improwizacja nie jedno ma imię! Bywa formowana wedle pewnych scenariuszy, bywa precyzyjnie kontrolowana na etapie realizacji, bywa dyrygowana i zapisywana na kartkach papieru. Każda z tych form, jeśli tylko niesie ze sobą odpowiedni ładunek ekspresji, dźwiękowych emocji, tudzież strukturalnych niuansów, bywa na tych łamach skrzętnie omawiana i wpisywana do wielkiej księgi osiągnięć gatunku ludzkiego!
Dziś zapraszamy na nieco przewrotną i dość skromną zbiorówkę
recenzji pięciu płyt, na których proces improwizacji został dość precyzyjnie
zaplanowany. W każdym jednak przypadku, w dalece odmienny sposób. A zatem kompozycje,
które skrupulatnie kreślą ramy aktywności muzyków improwizujących, czasem
dzieła wręcz monumentalne, które prowadzą wieloosobowy ansambl przez meandry
kreatywności kompozytora. Także pozornie swobodne improwizacje, które są
wszakże na tyle istotnie ustrukturyzowane, że niemal można je nazywać kompozycją.
Kolejna przygoda dnia dzisiejszego, to definitywnie swobodna improwizacja, łącząca
wszakże na scenie instrumenty, które rzadko grywają w takiej konfiguracji i
jeszcze żeniąca gatunki, które niespecjalnie się lubią, a zatem płyta, która
także znajdzie swoje miejsce w zadanej tematyce. Na koniec ekspozycja solowa,
która na etapie post-produkcji została zmiksowana na nowo, można zatem
powiedzieć, iż stanowi improwizację skomponowaną ex-post.
Na liście miejsc i wykonawców zarówno nasi świetni znajomi
(Barcelona! Berlin!), jak i artyści zupełnie nam nieznani, nie dość, że debiutujący
na tych łamach, to jeszcze często zaliczani do grona muzyków klasycznych. Inny słowy,
jak zawsze na Trybunie, wrzący tygiel
dźwięków, emocji i dysonansów poznawczych! Zapraszamy na odczyt, potem odsłuch,
wreszcie na płytowo-plikowe zakupy!
El Pricto/ Discordian Community Ensemble Live At Mixtur Festival (Discordian
Records, DL 2021)
Naszą szaloną marszrutę zaczynamy oczywiście w Barcelonie,
mając do dyspozycji kompozycje i orkiestrę pod zacnym kierownictwem El Pricto! Na
program koncertu składają się dwie pozycje. W pierwszej kolejności utwór Life Metallic skomponowany na potrzeby
nowego instrumentu Vasco Trilli (Russian
Flat Bells), nastrojonego w tonacji podobnej do tej, jakiej używał Witold Lutosławski
w kompozycji Musique Funebre. W dalszej
kolejności kilkuczęściowa kompozycja Rumore-forme,
inspirowana dokonaniami włoskiego artysty malarza i twórcy noise Luigi Russolo (muzycy wykonują, co do zasady, wyłącznie atonalne
dźwięki, które przypominać mają brzmienia własnoręcznie wykonanego
instrumentarium tego artysty). Jesteśmy na festiwalu Mixtur w Barcelonie, jaki odbywał się … niespełna cztery tygodnie
temu (uroda cyfrowych realizacji płytowych bywa niezaprzeczalna!). Na scenie
Discordian Community Ensemble w składzie: Pablo Selnik – flet, El Pricto –
klarnet, Tom Chant – saksofony, Pope – trąbka, Vicent Muñoz – tuba, Vasco Trilla
– instrumenty perkusyjne, Diego Caicedo – gitara elektryczna oraz Àlex
Reviriego – kontrabas. Całość składa się z sześciu części i trwa 44 minuty.
El Pricto nie byłby sobą, gdyby najnowszą produkcję swej
sztandarowej formacji nie skonstruował dalece przewrotnie. Najpierw zabiera nas
do rajskiego ogrodu, pełnego pięknych, niemal filharmonicznych fraz i
specyficznej krainy łagodności. Ów utwór wprowadzający, to przysłowiowe miłe złego początki. Albowiem
pięcioczęściowa kompozycja inspirowana Russolo, to doprawdy prawdziwa symfonia noise music, budowana prze armię
instrumentalistów, którzy zajmują się niemal wyłącznie preparowaniem dźwięków.
Efekt, co oczywiste w wypadku tego wyjątkowego artysty, jest doprawdy
wyśmienity!
Słowo się rzekło, pieśń otwarcia budowana jest przez rosyjskie dzwonki, które kreują szklisty
rezonans, chłonący łagodne, dęte frazy. Narracja przypomina ceremonię
zaprzysiężenia kolejnego niepotrzebnego boga. Całość pobrzmiewa nowoczesną klasyką (wysoko zawieszonym smyczkiem
na gryfie kontrabasu także!), narasta jak burza, a gaśnie bladym świtem
niespodziewanego poranka. Po garści oklasków DCE rusza na wojnę! Szumy, szmery,
dęte wyziewy, drżące talerze – matowe błyskawice na czarnym niebie! W strudze
brudu, która brnie w kierunku hałasu, pojawiają się także gitarowe sprężenia i
dynamizujący akcję mały drumming.
Kolejny epizod otwiera gitara i kontrabas. Instrumenty dęte rzeżą, niczym
suchotnicy w drodze na Golgotę, a narracja gęstnieje, jak lawa, która nie
znajduje ujścia. Ów akustyczny noise
reasumuje tu chmura perkusjonalnych niespodzianek Trilli. Następna część, to
jakby krok dalej w kreatywnym dewastowaniu dźwięków – niemal black-metalowe wyziewy
dęciaków, chrobot gitary, burczenie
tuby i nerwowe epizody na werblu. Po chwili smyczek kontrabasu buduje
wzniesienie, po którym suną pozostałe instrumenty, obleczone chmurą soczystego hałasu.
Emocje pikują, niczym zestrzelone myśliwce. Zaraz potem, i tak już gęsta
narracja jeszcze zacieśnia szyk bojowy! DCE pracuje tu niczym zepsuta maszyna
tkacka - post-industrialna symfonia brudnych, lepkich fraz, z pokrętną dynamiką,
noise’owymi kulminacjami i kolejnym
szczytem zbudowanym na barkach kontrabasu. Finał części czwartej (a piątego traku na płycie), to prawdziwy ostrzał artyleryjski,
ale to tylko wstęp do ostatniej, ponad 12-minutowej epopei. Tu mamy już chyba
wszystko, całą plejadę post-akustycznych dźwięków - perkusjonalne zdobienia,
ostre jak brzytwa, dęte skoki mocy, gitarowy wstęp do krainy hałasu, kontrabasowe
poślizgi, wreszcie histeryczne półdźwięki z trąbki i tuby. Opowieść znów staje
się niebywale gęsta, ale znajduje się w niej miejsce na oddech i czerstwą
nostalgię. Akcja zmienia się jak w kalejdoskopie (ach, ten Pricto!), chwilami sięga
ściany dźwięku - wielka maszyna ssąco-tłocząca, boleśnie piękna, dotkliwie rezonująca.
Wybrzmiewa długo, aż zetknie się z ciszą, którą zmącą brawurowe oklaski
publiczności.
Calum Builder Messe
(You are where you need to be) (ILK Music, LP 2021)
Pozostajemy w obrębie muzyki definitywnie komponowanej,
która stanowi pretekst dla zjawisk w pewnej mierze improwizowanych. Przed nami
21-osobowy ansambl, który udźwiękowi kompozytorski zamysł Caluma Buildera
(saksofon altowy, także dyrygentura). Wraz z nim - w okolicznościach obiektu
sakralnego w Danii - kolejnych sześciu saksofonistów: Cosimo Fiaschi (sopran),
Albert Cirera (sopran), Jonas Engel (alt), Miguel Crozzoli (tenor), Nana Pi
Larsen (tenor), Michał Biel (baryton); następnie, także siedmioosobowa sekcja
wokalna: Therese Aune (sopran), Susana Nunes (sopran) Thea Wang (alt), Lucie
Szabová (alt), João Neves (tenor), Kenneth Reid (tenor), Josh Herring (bas);
wreszcie siedmioosobowa sekcja kontrabasów: Jesper Nordberg, Asger Thomsen,
Mark Gregersen, Piotr Dubajko, Aurelijus Užameckis, Tomo Jacobson oraz Rafał
Różalski. Kompozycja Messe składa
się z siedmiu części (niczym siedem dni tygodnia!), trwa 40 minut i jest
nieprzerwanym strumieniem dźwięków.
Koncert otwiera sekcja wokalna. Damsko-męski wielogłos śpiewa
pieśń sakralną, która inauguruje ceremonię nabożeństwa (cokolwiek to znaczy, w
zadanym kontekście muzycznym). Czyste, niemal dziewicze frazowanie zostaje tu
skomentowane kawalkadą poirytowanych strunowców,
tudzież lekką, nieco czupurną watahą dętych. Opowieść narasta zgodnie z wolą
kompozytorską i prowadzi nas do ceremonialnego wyniesienia, które oznajmia pojedynczy
dźwięk gongu. Definitywnie uczestniczymy we mszy, nie wiemy do końca, ku czyjej
chwale. Głosy zdają się płynąć do nas z samej ciszy, zdobione odgłosami życia,
jakie niewątpliwie toczy się obok zadanej struktury muzycznej. Budowany starannie,
jakże efektowny wielogłos zdaje się być po czasie wzbogacany dźwiękami sekcji
dętej. Wszelkie frazy lepią się do siebie, sprawiając wrażenie, jakby powstawały
w jednym, wielkim gardle. Opowieść znów wspina się na szczyt, znów jakże błyskotliwym
crescendo. Z czasem odnosimy wrażenie,
iż rozśpiewane glosy zaczynają brzmieć niczym instrumenty dęte, i tak dzieje
się w rzeczy samej! Saksofonowe podmuchy połykają wokalne frazy, kreując rytuał
niepokoju, mroku, a nawet strachu. Oniryczny lot reeds, z gasnącymi frazami głosowymi, zostaje znienacka skomentowany
piskiem strun wprost z kontrabasowych gryfów. Oto bodaj pierwszy moment tej niebywałej
ceremonii, gdy strumień dźwiękowy tworzony jest przez wszystkich uczestników
spektaklu. Tempo dalece nieśpieszne, emocje wszakże czerstwe i namacalne. Całość
efektownie pulsuje, aż do osiągnięcia ciszy, którą anonsuje gong.
Po nanosekundzie odpoczynku wędrowcy ruszają w dalszą drogę.
Najpierw struny, które dynamicznie riffują, jakby wszyscy szli tu na krwawą
wojnę! Głosy zaczynają prowadzić nerwowe rozmowy w pełnej trwodze. Sekcja dęta
stawia stemple, niczym gromy z jasnego (a może raczej mrocznego) nieba! Po strunach
falują emocje godne wszelkiej maści klasyków noir music. Dość szybko odnajdujemy się w piątej części koncertu, w
trakcie której władanie sceną znów przejmują wokaliści. W ten niesamowity
wielogłos wkrada się stopniowo nieco afektowana nerwowość. Niemal niespostrzeżenie
anielski chór przepoczwarza się tu w diabelski orszak krnąbrnych złoczyńców. Strunowce i dęte tylko na to czekają! W
ułamku sekundy przejmują dowodzenie spektaklem. Głosy powoli milkną ustępując
miejsca tajemniczej melodii, która zdaje się koić zarówno nerwy, jak i rany. Basowy
zjazd do samego dołu zwiastuje zaś nastanie ostatniej części. Tu małe rozdroże
- muzycy szukają nowych fraz, preparują dźwięki, ciężko oddychają, jakby nagle znaleźli
się w obszarze, który kompozytor przeznaczył na całkiem swobodne improwizacje. Bez
zbędnych wszakże ceregieli, na powrót lepią się w jeden strumień dźwiękowy. Narracja
schodzi niżej na kolanach i zaczyna przeobrażać się w kompulsywny lament
dętych, strunowych i głosowych fraz. Jeszcze tylko kilka saksofonowych, separatywnych
westchnień i ostatnia prosta, którą kreują wszyscy muzycy – Orchestra, Tutti!
Ingrid Schmoliner/ Adam Pultz Melbye/ Emilio Gordoa GRIFF (Inexhaustible Editions, CD/LP
2020)
Po dwóch większych składach, nasze zainteresowanie
redukujemy do zestawu trzyosobowego. Nagranie z niemieckiego Moers, z kwietnia
2019 roku, zarejestrowane w okolicznościach studyjnych, powstało z woli i mocy
sprawczych następujących muzyków: pianistki Ingrid Schmoliner, kontrabasisty Adama
Pultza Melbye’ego oraz wibrafonisty Emilio Gordoi. Składa się z pięciu części,
które trwają łącznie prawie 54 minuty.
Muzyka tria – zadekretowana jako all music by the musicians - powstała wedle oglądu recenzenta w
drodze skomponowanej improwizacji,
która ma swoją z góry zadaną strukturę narracyjną, najczęściej kreowaną przez
pianistkę. W każdej z pięciu części Ingrid rysuje dramaturgiczny szkielet
utworu i konsekwentnie utrzymuje go przy życiu. Jakby dla niepoznaki, utwór otwarcia
początkowo jest efektem pojedynczych szarpnięć na struny kontrabasu. Na repetytywny
dźwięk piano czekamy do połowy trzeciej minuty, a na pierwsze frazy wibrafonu
kolejne dwie i pół minuty. Muzycy maszerują jak wojsko, akordy brzmią coraz
donośniej, ale w pewnym momencie narracja zaczyna tracić swoją linearność i rozmazuje
się, niczym obraz nieregularnie bijącego serca na kardiogramie. W drugiej
części utworu artyści całkiem swobodnie improwizują, ale na koniec zdają się
powracać do rytmu początkowego. Kolejna historia już całkowicie spoczywa na
barkach pianistki. Wypuszcza ona dwa szybkie strzały z klawiatury i zasłuchuje
się w ciszy. Po chwili dołącza pulsujący bas, a na dźwięki wibrafonu (tym
razem, to delikatne dzwoneczki), znów musimy trochę poczekać. Narracja płynie
spokojnie, nabiera cech medytacyjnych, ale artyści raz za razem podsyłają nam
perełki brzmieniowe, w czym celuje Gordoa.
Utwory trzeci i czwarty budowane są na solidnej postawie
rytmicznej. Oczywiście tą, która machinę dynamiki wprawia w ruch jest pianistka.
Obie impro kompozycje zdają się być intrygującymi
wariacjami na temat Different Trains
Steve’a Reicha. Piano repetuje, wspiera go burczący kontrabas, który nie waha
się sięgnąć po smyczek, z kolei wibrafon stawia na bardziej delikatne, ale
nieczyste, preparowane frazy. Całość z czasem, mimo zadanej struktury
rytmicznej (medytacyjnej!), rozpływa się, rozwarstwia, jak ciasto krojone w poprzek
linii brzegowej. Ważnym elementem utworu wydaje się być warstwa brzmieniowa, szczególnie
wibrafonu, który chwilami nabiera niezwykle siarczystego tembru, przez co
całość narracji smakować zaczyna akustycznym post-industrialem. W czwartej
opowieści pianistka zaczyna od dźwięków preparowanych, ale echo klasyka minimalizmu
dopada ją po niedługim czasie. Nerwowy meta
rytm, basowe pulsacje i akcenty percussion
wprost ze sztabek wibrafonu dyktowane
w niezłym tempie - improwizacja zdaje się kręcić się niczym kolorowy
kalejdoskop, zaskakując nas każdą pętlą narracyjną, z czasem nabierając na poły
syntetycznego brzmienia. Na finałową opowieść (o której nie wspomina okładka
płyty) czekać musimy przy dwuminutowym akompaniamencie ciszy. Muzyka powraca i sprawia
wrażenie dalece interesującej repryzy pierwszego utworu. Powtarzane frazy, gra ciszą,
medytacyjny dystans na froncie dźwięku. Ów muzyczny dead man walking wiedzie nas na skraj tej doprawdy niezwykłej płyty.
Końcowe frazy kreowane są przez narowisty smyczek, zdystansowaną klawiaturę i
tajemnicze rytuały wibrafonu. Brawo!
Maneri/ Kalmanovitch/ Jacobson/ Osgood Variations On No Particular Theme - Part 1 (Gotta Let It Out, LP 2021)
Kolejna płyta w dzisiejszym zestawie najbliższa jest
swobodnej improwizacji, ale skonstruowana została na tyle przewrotnie, iż
świetnie pasuje do kompozytorskiego szlaku naszej podróży. Oto na scenie
spotykają się dwie bardzo kameralnie nastawione do świata altówki, frazująca
definitywnie jazzowo perkusja i wielowymiarowy kontrabas, który równie dobrze
snuje tu smyczkowe improwizacje, jak i swinguje wedle zadanej estetyki. Także
tytuł płyty sugerować może, iż ta kwartetowa opowieść ma w sobie zaszytą pewną
konceptualną myśl. W roli orędowników free
chamber – altowioliniści Mat Maneri oraz Tanya Kalmanovitch, w roli
jazzowych wichrzycieli – Kresten Osgood na perkusji i sprawca całego zamieszania
- Tomo Jacobson na kontrabasie. Nagranie studyjne powstało w miejscu zwanym The Village Recordings, w nieokreślonym
czasie, a składa się z pięciu improwizacji, które trwają łącznie 35 minut.
Pierwsza część nagrania sprawia wrażenie pewnej gry rozpoznawczej.
Altówki posadowione na przeciwległych flankach rzewnie łkają, podśpiewują,
zalotnie mrużą oczy. Kontrabas z trybie pizzicato
i koherentna, synkopująca perkusja budują zaś bazę dla dalszych improwizacji. Kameralne
westchnienia wpadające w melodyjne turbulencje i dynamiczny, czupurny bas oparty
na rytmicznych frazach perkusji. W drugiej części na gryfie kontrabasu pojawia
się smyczek. Improwizacja zyskuje na urodzie, choć jeszcze silniej rysuje się
tu ów estetyczny dysonans, który kreuje już teraz sama perkusja. Post-barok
zatopiony w zwinnym drummingu trwa w
najlepsze! Trzy strunowce pięknie
lepią tu w jeden dronowy pomruk, który po niedługiej chwili efektownie gaśnie
niemal do pojedynczych dźwięków. Improwizacja odradza się w bólach – skowycie
strun, zmysłowych preparacjach, krótkich, rwanych ochłapach fonii.
Trzecia część trzyma dysonansowy klimat. Rzewne opowieści altówek
niesione są na dramaturgiczny szczyt masą i energią sekcji rytmu. Szczególnie efektownie
frazuje tu kontrabas, który zdaje się być w tej części bystrym przewodnikiem
stada. Jego dynamiczne expo zostaje
efektownie skomentowane poirytowanymi frazami altówek. W części czwartej kwartetowy
koncept definitywnie osiąga swoją najwyższą wartość. Najpierw smyczek kontrabasu
żłobi brudzę w ziemi i rzęzi. Altówki podejmują wyzwanie i post-barokowe trio płynie
w bezmiarze mrocznej komnaty. Perkusja wytrwale gra swoje, budując kolejny dysonans
estetyczny. W tej fazie nagrania flow najpierw
szuka dynamiki, potem raz za razem zbacza z obranej drogi, łyka pełne garście
niepokoju i robi się interesująco nerwowy. Instrumenty drżą i tańczą niczym
baletnice na tafli kruszącego się lodu. A zaskoczeń cały czas przybywa – choćby
wtedy, gdy nagle altówki frazują pizzicato,
a kontrabas zagłębia się w meandrach kompulsywnych preparacji. Finał płyty stawia
na minimalizm – echo, rezonujące talerze, mroczna akustyka melodyjnych smyczków.
Improwizacja dogasa jak świece na delikatnym wietrze. Perkusyjny werbel zdaje
się milczeć, podkreślając ideologiczny triumf swobodnej kameralistyki.
Tomek Chołoniewski Music
To Make Your Body Suffer (Bocian/ Bołt/ CD 2021)
Solowa płyta przedwcześnie zmarłego perkusisty z Krakowa, to
kolejny przyczynek do dyskusji o komponowaniu procesu improwizacji, tu wszakże dokonywanego
niemalże wspak. Najpierw był koncert, w trakcie ubiegłorocznej, pandemicznej jesieni,
w ramach lokalnych obchodów odwołanej Krakowskiej Jesieni Jazzowej. Ów występ
Tomka można obejrzeć na dołączonym do zestawu nośniku DVD. My jednak skupiamy się
na ścieżce audio. Wedle opisu płyty muzyk zmiksował nagranie live i dokonał niejako re-kompozycji improwizowanego
materiału. Na krążku CD słuchamy go w pięciu częściach, które trwają 26 minut z
sekundami.
Chołoniewski świetnie buduje dramaturgię swojego live-impro-mixu, dba o detale, stosuje bardzo
szeroką paletę artystycznych środków wyrazu. Zaczyna tajemniczymi dźwiękami
smyczka, chmurą rezonujących talerzy, aurą czerstwej, ale jednocześnie zwiewnej
elektroakustyki. Dronowe smugi i metaliczne inkrustacje, pełne wzlotów i upadków
na kolana. Ów bogaty flow brzmi
niczym dark ambient przepuszczony
przez maszynkę do mielenia mięsa, pełny preparowanych i zgrzytliwych fraz. W
kolejnej części muzyk buduje chmurę innego rodzaju ambientu, która wisi nad głowami,
niczym obłok radioaktywnych zanieczyszczeń. Szuka zadry i prowadzi nas na skraj
noise’owej estetyki. W trzeciej
części zdaje się, że wspólnie dotykamy sacrum.
Dramaturgiczne wyniesienie, pełne rezonujących odgłosów, a potem głęboki skok w
industrialne profanum, skrzeczące
preparowanymi dźwiękami nieznanych przedmiotów, które prawdopodobnie znalazły
się na glazurze werbla.
Część czwarta, to kwintesencja mixu – kroki na scenie, ludzkie odgłosy, w tle post-industrialny
hałas. Po czasie muzyk opuszcza na te foniczne igrzyska chmurę ambientu, niczym
płaszcz czarnoksiężnika. Narracja schodzi w ciszę, a potem odradza się
wyłącznie elektroakustycznymi dźwiękami. Ostatnia część, dla kontrastu, zdaje
się skupiać na żywych, akustycznych frazach. Small drumming po metalicznych miseczkach, preparacje, ugniatanie
przedmiotów na perkusyjnych akcesoriach. W trakcie utworu znów pojawia się fala
ambientu, tym razem dość mrocznego. Finałowa ekspozycja w pełni akustycznych prac
na szumiącej powierzchni werbla i tomów domyka ów intrygujący spektakl jakże
nieoczywistych figur dźwiękowych.