wtorek, 30 listopada 2021

Detail-90: Frode Gjerstad, Kent Carter & John Stevens!


Z monografii formacji Detail *):

Październik 1990: Stavanger po raz kolejny gości Detail. Powstaje stosunkowo obszerny materiał. Blisko 20-minutowy fragment większej całości X-mas Cards II & III (tytuł nawiązuje do pierwszego spotkania Detail z 1982r.!) ostatecznie domyka krążek Less More. Aż dziewięć innych, krótszych fragmentów (być może także z innych sesji), nie dostępuje zaszczytu publikacji i zapewne do dziś zalega w domowym archiwum Frode’ego. Przy okazji tej bytności w Norwegii, dzień wcześniej, John i Kent nagrywają dla radia w kwartecie z lokalnymi muzykami (tp + as).

Oto przed nami najnowsza płyta formacji Detail, zgodnie z opisem zawartym na okładce, zawierająca nagrania powstałe w … listopadzie 1990 roku. Mamy zatem mały ambaras, albowiem wedle doskonałej dyskografii Johna Stevensa, sporządzonej przez Paula Wilsona (Territories Of The Mind **), angielski perkusista przybywał w Norwegii tamtego roku nie w listopadzie, ale miesiąc wcześniej. Z dzisiejszej perspektywy nie ma to oczywiście jakiegokolwiek znaczenia, ale nie sposób nie zauważyć, iż albo dyskografia Wilsona jest nieprecyzyjna, albo opis nowej płyty NoBusiness Records zawiera błędne dane. W każdym razie oba źródła mówią o 21-ym dniu miesiąca, zatem istnieje domniemanie graniczące z pewnością, iż nagrania zawarte na najnowszej płycie Detail-90 postały właśnie w trakcie bytności Johna w Norwegii, o której wspomina cytowany na wstępie fragment monografii Detail.

Jedno wszakże nie ulega wątpliwości - przed nami ląduje kolejne niepublikowane nagranie tria Detail, które niebywale rajcuje serca psychofanów Johna Stevensa! Winno ono ucieszyć także wszystkich innych, którzy kochają świetną muzykę improwizowaną. Dodajmy za słowami Gjerstada, iż Detail grali muzykę zbyt swobodną dla fanów jazzu, zbyt zaś jazzową dla fanów swobodnej improwizacji. Na łamach Trybuny ów rozkrok stylistyczny nigdy nie stanowił jednak przeszkody, by muzyką Detail szczerze się zachwycić. Nie inaczej będzie w trakcie odsłuchu najnowszego wydawnictwa.

 


Początek pierwszej strony winyla, trwającej niewiele ponad kwadrans, zadowolić winien nade wszystko fanów jazzu! Perkusyjne intro grane na pełnym zestawie, jazzowy, wręcz post-swingowy walking kontrabasu i rozśpiewany saksofon altowy. Pazur free jazzu i niezmierzone pokłady kreatywności czają się za rogiem, ale jak to bywa w przypadku Detail – na wszystko przyjdzie czas i pora! Tę część narracji ciągnie ku górze dęciak, a przyczajona sekcja rytmu pracuje jak mistrzowska maszyna. Muzycy z gracją nabierają tempa, bez zbędnej zwłoki kierują się ku oceanowi wolnego jazzu, a emocje trzymane dotychczas na uwięzi, eksplodują teraz niczym sztuczne ognie w lunaparku. Nogę z gazu zdejmują dopiero po 10 minutach, ale ich ekspresja wcale nie przygasa. Artyści kłębią się w sobie jak jeże, nadstawiają igiełki, ale nerw kreacji ich nie opuszcza. Pulsują, drgają, szeleszczą! Po raz pierwszy pojawia się w grze kontrabasowy smyczek, który realizuje krótką ekspozycję solową (przy wsparciu perkusji). Dopiero po powrocie saksofonu tempo improwizacji ostatecznie spoczywa na laurach. Kontrabasista co prawda szarpie za struny, jakby chciał wzbudzić nową dynamikę, jednak po chwili na powrót sięga po smyczek i zaczyna opowiadać piękną historię. W jej w trakcie, co ciekawe, bliżej mu do emocji rocka niż barokowej stylizacji. Opowieść gaśnie przy wtórze rezonujących dźwięków, wdechach i wydechach, spokojnie odmierzających sekundy oczekiwania na koniec improwizacji.

Druga strona czarnego krążka trwa pełne 20 minut, ale i tak na wejściu mamy wrażenie, iż pojawiamy się w trakcie trwającej już jakiś czas improwizacji. Spokojny, open jazzowy flow, rytm wybijany na wytłumionych tomach i werblu, niezobowiązujące frazy altu, wreszcie kontrabas, początkowy jakby nieobecny, szukający najlepszego momentu, by masywnym smykiem wedrzeć się do samego jądra narracji. Improwizacja zdaje się stać w miejscu, niby szuka dynamiki, ale jednocześnie leni się niczym plażowicz w porannym słońcu. Determinacji do zmiany sytuacji nie brakuje chyba tylko altowi, który stara się podrywać improwizację do lotu. Incydentalny rytm pojawia się także na gryfie kontrabasu. Hamulcowym okazuje się jednak drummer. Na kilka chwil opowieść przygasa i staje się solową ekspozycją kontrabasu. Saksofon rezonuje w tle, perkusja milczy - Stevens chwyta chyba za kornet, kreując być może najbardziej kameralny fragment całej płyty. Muzycy stoją w miejscu i uroczo lamentują. Dopiero definitywny powrót perkusji daje nowe życie improwizacji. Pojawia się ostry smyczek i kilka pomysłów, co zrobić z tak dobrze rozpoczętym dniem. New thing powstaje tu z zagadek i bardzo luźnych skojarzeń. Tempo rodzi się niemal jednocześnie na wszystkich instrumentach, ale wciąż brakuje wystrzału armatniego. Dźwięki lepią się do siebie, gęstnieją, pełne nerwowych spazmów, ale i wyzwolonych przedechów! Dość tych dywagacji, Panowie, zdaje się krzyczeć Stevens i wrzuca bieg open jazzowej narracji. Improwizacja zdaje się teraz smakować owym post-swingiem, który tak zaskoczył nas na początku pierwszej strony. Muzycy wchodzą w tryb galopu, ale pozostają cudownie rozkojarzeni, jakże frywolni, wręcz rubaszni. Brną w ten free jazz, bo go kochają, bo czują się w nim najlepiej. Dancing & singing in the sun! Perkusyjna synkopa dba o gatunkowy porządek, alt milknie, a basowe pizzicato ma jeszcze krótkie, solowe co nieco do powiedzenia. Improwizacja gaśnie na sposób kardynalny bez słowa komentarza ze strony alcisty. 

 

Frode Gjerstad, Kent Carter & John Stevens Detail-90 (NoBusiness Records, LP 2021). Frode Gjerstad – saksofon altowy, Kent Carter – kontrabas oraz John Stevens – perkusja. Nagrane 21 listopada (października?) 1990, NRK-studios, Stavanger, Norwegia. Dwie improwizacja, łącznie około 37 minut.

 

*) Całość tekstu w dwóch wersjach językowych, opatrzona komentarzem Gjerstada, dostępna jest pod tym dokładnie adresem:

https://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2019/01/frode-gjerstad-and-more-details-about.html

**) http://www.efi.group.shef.ac.uk/mstevens.html#discog

 


sobota, 27 listopada 2021

Listopadowe nowości płytowe Multikulti i Trybuny Muzyki Spontanicznej


Informacja prasowa

 

Pierwsza płyta w pewnej serii wydawniczej, dedykowanej muzyce improwizowanej z Półwyspu Iberyjskiego, ukazała się w Polsce prawie 5 lat temu. Dziś ta zuchwała inicjatywa Multikulti Project i Trybuny Muzyki Spontanicznej - zwana od swego zarania Spontaneous Music Tribune Series - doczekała się jubileuszowego 25-ego srebrnego krążka. Jej wydaniu towarzyszy premiera kolejnej płyty w serii, wszak życie edytorskie musi toczyć się dalej!

Obie płyty mają swoją światową premierę w piątek 26 listopada, a zawierają nagrania muzyków, którzy idealnie reasumują dotychczasowe zainteresowania obu wydawców, a także - bez trudu -stanowić mogą efektowny, jubileuszowy fajerwerk!

 


W roli owego jubileuszowego numeru katalogowego 025 niezwykłe nagranie barcelońskiego, jakże ponadpokoleniowego duetu - Agustí Fernández na fortepianie i Sarah Claman na skrzypcach, zawarte na płycie zatytułowanej Dandelion. Przytoczmy słowa liner notes, które perfekcyjnie kreślą zamysł dramaturgiczny wydawcy.  

(…) Dziś do Twych rąk trafia jubileuszowa, 25-a płyta w serii (…). Myśląc o artystach, jacy mogliby uświetnić swoją wspaniałą muzyką, ów skromny, edytorski jubileusz, nie trudno było wskazać jedno nazwisko, artystę, który dla muzyki powstałej na południe od Pirenejów uczynił najwięcej, którego dorobek artystyczny zdaje się być fundamentem jakości tej muzyki – to urodzony na Majorce, kataloński pianista Agustí Fernández. Muzyk legenda, muzyk, od nazwiska którego rozpoczyna się każda dyskusji o muzyce tamtego rejonu. Muzyk, którego nazwisko w odniesieniu do fortepianu, zwłaszcza swobodnie preparowanej kreacji na tym instrumencie, wymienia się definitywnie na pierwszym miejscu na liście najważniejszych dla rozwoju gatunku.

(…) Wybór muzyka, który wraz z Fernándezem uczci nasz wydawniczy jubileusz nie był specjalnie trudny. Wszak nowozelandzka skrzypaczka Sarah Claman (dodajmy, stała rezydentka Barcelony) jest jedną z najważniejszych postaci swobodnej improwizacji młodego pokolenia nie tylko w wymiarze europejskim (…)

https://multikultiproject.bandcamp.com/album/dandelion

 



Tuż po edycji jubileuszowej, czas na nagranie otwierające drugie dwadzieścia pięć płyt w katalogu Spontaneous Music Tribune Series, znów stanowiące rodzaj pewnego podsumowania dotychczasowego dorobku iberyjskiego katalogu. Pod sprytną nazwą Dog Star znajdujemy prawdziwy kwiat portugalskiej muzyki swobodnie improwizowanej (niezależnie, od tego, iż jeden z muzyków urodził się w Brazylii, a drugi całe życie mieszka w Barcelonie). I znów cytujemy tekst zawarty na okładce płyty.

(…) Nagranie kwintetu Dog Star (…) stworzone zostało bowiem przez muzyków, którzy (poza jednym wyjątkiem) najczęściej pojawiali się na srebrnych krążkach Spontaneous Music Tribune Series.

Portugalski kontrabasista i gitarzysta basowy Gonçalo Almeida współtworzył do tej pory trzy płyty serii – post-coltranowskie trio Multiverse (numer katalogowy 012), doom-impro-metalowe trio Low Vertigo (013),  a także szalone avant-punk-jazzowe Ikizukuri (024) z gościnnym udziałem Susany Santos Silvy.

Brazylijski saksofonista (obywatel Holandii, rezydent Portugalii) Yedo Gibson także był ważnym uczestnikiem wspomnianego wyżej tria Multiverse, a wcześniej usłyszeć go mogliśmy na płytach free jazzowej „Antenny” (004), a także sonorystycznego „L3” (008).

Portugalski trębacz Luis Vicente swoją przygodę ze spontaniczną serią zaczynał na avant-jazzowej płycie „Live In Lubljana” (007), a potem kontynuował ją na wspomnianej wyżej płycie „L3” oraz na kolejnych wydawnictwach – swobodnie kameralnym „Points” (016), free jazzowym „Unnavigable Tributaries” (019), wreszcie w orkiestrze Ziv Taubenfeld’s Full Sun (022) i post-rock-jazzowej „Light Machina” (023).

Pochodzący z Portugalii, ale mieszkający całe życie w Barcelonie, perkusista i perkusjonalista Vasco Trilla, to już prawdziwy rezydent serii iberyjskiej. Sam ją zaczął wraz z dronowym kwartetem Völga (001), a potem triumfalnie kontynuował – z post-rockowym triem Phicus (003), we wskazanych już wyżej - „Antenna”, „L3” i Low Vertigo, a następnie w nowych projektach – swobodnie improwizujących triach TNT (017) oraz Hung Mung (018).

Skład Dog Star uzupełnia kolejny portugalski muzyk, perkusista Pedro Melo Alves. On, jako jedyny, debiutuje w serii (…). 

https://multikultiproject.bandcamp.com/album/dog-star-2

 

 

piątek, 26 listopada 2021

The Antistandard! Tàlveg! Navarro & Bagnasco! Hidden Forces Trio +! Jiménez & Ramírez! The November Round-up directly from Spain!


Nie samą Katalonią Trybuna Muzyki Spontanicznej żyje! Dziś szybki overlook po kilku nowościach powstałych w surrealistycznych granicach Hiszpanii, które tezę zawartą w zdaniu poprzednim śmiało udokumentują. Zawitamy bowiem m.in. do słonecznej, nawet burą jesienią, Andaluzji, by poznać nagrania labelu, który na tych łamach jeszcze nie gościł. Na krótko pojawimy się także w zachodnio-hiszpańskim Badajoz. Naszą spanistyczną pielgrzymkę rozpoczniemy oczywiście w Barcelonie, oczywiście od spotkania z geniuszem tamtych ziem, wenezuelskim erudytą muzycznym El Pricto.

Głównym obiektem naszych zainteresowań będzie rzecz jasna improwizacja, ale skoro El Pricto, to na wstępie naszej opowieści nie obędzie się bez muzyki skomponowanej. Obiecujemy wszakże, iż potem, niezależnie od miejsca pobytu i danych personalnych muzyków, oddamy się całkowicie we władanie muzyki swobodnie improwizowanej. Uwaga, znów czeka na nas dużo brzmień gitar elektrycznych, znów niektóre z nich będą bardzo mroczne. To chyba jedna z cech rozpoznawczych muzyki tamtej części świata, czyż nie?

 


The Antistandard  Aint Got Rhythm (Discordian Records, DL 2021)

Słowo się rzekło, muzyczny przegląd hiszpańskich nowości zaczynamy w Barcelonie! Zaglądamy do znanego nam już przepastnego tomiska kompozycji własnych El Pricto (The Unreal Book) i bierzemy na recenzencki warsztat drugą płytę formacji The Antistandard, która te właśnie kompozycje wykonuje. W trakcie kolejnej edycji cyklu koncertowego Nocturia Discordia (listopad 2019), na scenie klubu Soda Acùstic zastajemy kwintet w składzie: El Pricto – saksofon altowy, Víctor Colomer – puzon, Diego Caicedo – gitara elektryczna, Javi Garrabella – bas elektryczny oraz Enric Ponsa – perkusja. Trwająca mniej więcej 43 minuty przygoda składa się tu z siedmiu części.

Antystandardowy kwintet El Pricto, to zabawa w muzyczne konwencje, kreowane przez erudytę, który kocha wiele estetyk i stylistyk, ale do końca nie wie, które z nich w stopniu największym. I na tym dramaturgicznym suspensie buduje wytrawne, chwilami masywne (sekcja rytmu pełna prądu!), efektownie i jakże precyzyjnie zaprojektowane improwizacje zbiorowe. Jak często bywa w przypadku wenezuelskiego muzyka, nad tym ponadgatunkowym szaleństwem czuwa niepokorny i bezczelny duch Johna Zorna!

Pierwszy utwór sprawia wrażenie, jakby metalowy band został zaciągnięty do filharmonii i w tych okolicznościach czuje się zaskakująco dobrze! Rockowe spiętrzenia i kameralne zaśpiewy instrumentów dętych rysują tu temat, który grany jest niemal bez przerwy, a fabuła improwizacji koncertuje się na nieustannych zmianach gatunkowych. Na końcu zdaje się, że słyszymy kolejną reinkarnację Black Sabbath grającą zmysłowego doom-bluesa! Druga opowieść stawia na niemal baletową lekkość, dramaturgiczną umowność, nie stroni wszakże od post-jazzowych grepsów, zwłaszcza ze strony gitarzysty. Trzeci antystandard przypomina Footprints Shortera, pomieszany z So What Davisa, ale nade wszystko zdegenerowany erudycją El Pricto! Leniwa, skupiona narracja bazuje na pokrętnym rytmie, któremu po czasie całkiem blisko do bluesa-rocka. Kolejna ekspozycja znów zasługuje na miano degenerated by Pricto – tym razem, to skoczna polka wywołująca zarówno salwy radości, jak i wodospady smutku (piękny puzon!). Emocje budzą tu nade wszystko bardzo spowolnione, chwilami rubaszne interludia. W piątej piosence Pricto łączy herezje jazzowe, rockowe i dalece kameralistyczne. Rzewna, wystudiowana melodyka kąsa jednak niesamowitą oryginalnością. Szósta, najdłuższa, 9-minutowa kompozycja dostarcza ogromu wrażeń, zwłaszcza ciekawych akcji w podgrupach (gitara i puzon!). Być może karzące ramię kompozytorskiej sprawiedliwości dało tu muzykom nieco więcej swobody. Nerwowe podskoki, efektowne zjazdy do samego dołu, rockowe spiętrzenia godne Naked City, bluesowe meta harmonie i całe plejady dramaturgicznych subtelności. Finał antystandardowej podróży zdaje się być zmyślnym resume całej płyty. Dramaturgiczne skoki napięcia, mikro eksplozje i filigranowe napady nastroju dalece refleksyjnego. Upside down by our beloved Pricto!

 


Tàlveg  Live Series I (Bandcamp’ self-released, DL 2021)

Pozostajemy w Barcelonie! Działające od kilku lat trio Tàlveg dostarcza nam nagrań dość regularnie, ale na ogół w małych porcjach. Nie inaczej jest w przypadku pierwszej odsłony ich Live Series. Dwie improwizacje zaczerpnięte z koncertu, jaki miał miejsce w grudniu ub. roku, w trakcie imprezy 9è Festival de Jazz de La Garriga, powstały w wyniki działań artystycznych takiej oto trójki muzyków: Marcel·lí Bayer – saksofon barytonowy, Ferran Fages – gitara elektryczna oraz Oriol Roca – perkusja. Odsłuch koncertowego ekstraktu zajmie nam niespełna 16 minut.

Tàlveg, to wyjątkowo oryginalna formacja. Łączy dźwięki gitary jedynej w swoim rodzaju, która pobrzmiewa echami post-rocka, ale po prawdzie nie daje się precyzyjnie zakontraktować do jakiegokolwiek gatunku, swobodny, dalece lekki saksofon barytonowy i stonowaną, wyrafinowaną jazzową perkusję. Dodatkowo artyści w toku improwizacji na ogół preferują zachowania minimalistyczne, lubią cedzić dźwięki przez zęby i definitywnie donikąd się nie spieszą. Jakby na przekór temu wizerunkowi tria, ich koncertowe nagrania zdają się być porcją bardziej ekspresyjnych zachowań, a idea zdejmowania nogi z gazu, bywa tu od czasu do czasu efektownie porzucana.

Pierwszy epizod koncertowy rozpoczynają saksofon i gitara, splątane niewidzialną pajęczyną interakcji. Tajemnicze dźwięki, oniryczne westchnienia, ale też post-rockowa czerstwość scenicznej rzeczywistości. Duet ciągnie opowieść mniej więcej do połowy czwartej minuty, która wyznacza kardynalny stopping narracyjny. Fages i Bayer milkną, a do gry wchodzi Roca, który buduje wyważoną emocjonalnie, solową ekspozycję perkusyjną, która po prawdzie bardziej przypomina typową narrację niż jakikolwiek ekspresyjny incydent solowy. W momencie, gdy owe solo kończy się, na scenę powracają gitara i saksofon, przy okazji przenosząc nas do drugiej części koncertu. Znów dość leniwie, ale jednak dosadnie w brzmieniu – saksofon dmie od dołu do samej góry, a gitara buduje typowy dla Fagesa szklisty, delikatny, ale jakże nerwowy flow wprost z niemal gołych strun, zasilanych przecież prądem stałym. Dęciak stawia tu na bardziej śpiewne frazy, gitara skupia się na szczegółach, zdaje się dzielić włos na czworo, ale i tak dostarcza nam całe mnóstwo improwizowanych emocji i meta rockowych komplikacji. W tle swoją dobrą robotę na powrót realizuje drummer, który dba o dynamikę i sprawia wrażenie, iż w roli cerbera ładu i dramaturgicznego porządku czuje się wyjątkowo dobrze. Na finał gitarowa kostka ucieka do strefy zaprogowej i snuje uroczą chmurę metafizyki. Partnerzy biorą głęboki oddech i oddają pole gitarzyście.

 


Gonzalo Navarro & Luciano Bagnasco  Cinco Improvisaciones (Bandcamp’ self-released, DL 2021)

Z Katalonii przenosimy się do zachodniej Hiszpanii, do prowincji Badajoz. Tam właśnie powstało nagranie duetu Gonzalo Navarro – elektronika i obiekty oraz Luciano Bagnasco – gitara. Działo się to zapewne w okolicznościach studyjnych, we wrześniu br. Dodajmy, iż drugi z muzyków pochodzi z Argentyny, ale rezyduje w Hiszpanii (jego świetną płytę solową omawialiśmy na tych łamach całkiem niedawno). Cztery (wbrew tytułowi) improwizacje trwają 32 minuty.

Nagranie z Badajoz tworzy zanurzona w post-ambiencie (czasami bardzo czerstwym) gitara elektryczna, która zdaje się mieć tysiące twarzy i pozostawać w stanie permanentnej zmiany oraz otaczające ją chmury elektroniki, której aktywność dobrze licuje z tym, co dzieje się na gryfie żywego instrumentu. Tygiel wyłącznie ciekawych lub bardzo ciekawych zdarzeń fonicznych, to efekt pracy gitarowych przetworników, tajemniczych urządzeń elektronicznych i całej masy dobrych pomysłów obu improwizatorów. Dźwiękowe preparacje, incydenty wręcz plądrownicze, garść post-perkusjonalnego hałasu, gitara bez stylistycznych zahamowań  - to wszystko tropy, które mogą przywoływać w pamięci nowojorskiego, gitarowego freaka Bucketheada, który dwie i pół dekady temu dzielnie asystował choćby Billowi Laswellowi w szalonym projekcie Praxis. Szczególnie ciekawie rozpoczyna się druga improwizacja, która rozsiewa mrok i dramaturgiczne wątpliwości. Muzycy tym razem pracują krótkimi frazami, pozostając w chmurze rezonującego ambientu z nieznanego źródła pochodzenia.

W kolejnej opowieści, najdłuższej, prawie 11–minutowej, artyści początkowo stawiają na czyste, niemal balsamiczne plejady niekończących się dźwięków. Z czasem ich narracja zaczyna brudzić jednak swoje brzmienie, po czym wpada w objęcia elektronicznego rezonansu i chyłkiem spogląda ponownie w stronę bucketheadowych skojarzeń. Ów dramaturgiczny loop skomentowany zostaje obłą chmurą zdrowego ambientu. Ostatnią improwizację otwiera samotna gitara, która delikatnie pulsuje na dużym pogłosie. Po niedługiej chwili jej dźwięki zdają się być dekonstruowane przez elektronikę. Całość zmyślnie lepi się w niemal dubowy flow, który złowieszczo kołysze naszymi receptorami słuchu. Gitara multiplikuje swój dźwiękowy wizerunek, pojawiają nawet akcenty post-rockowe. Ta urokliwa karuzela zdarzeń na ostatniej prostej lepi się w gęsty, zmysłowy dron.

 


Hidden Forces Trio & Alejandro Rojas-Marcos  Velá (Sentencia Records, DL 2021)

Ze wspomnianego wyżej Badajoz już tylko krok do słonecznej Andaluzji i jej serca, czyli Sevilli. Tam mieści się label Sentencia Records, prowadzony przez muzyków, których znamy chociażby z nagrań dla brytyjskiego Raw Tonk Records (pamiętacie Sputnik Trio?). Dziś dwie propozycje z tegoż katalogu. Najpierw trio w składzie: Gustavo Domínguez – klarnety, Marco Serrato – kontrabas oraz Borja Díaz – instrumenty perkusyjne, które na okoliczność tego nagrania łączy swoją kreatywność z Alejandro Rojas-Marcosem – klawikord. Nagranie z maja br., miejsce zwane La Carbonería, Sevilla. Długa, koncertowa improwizacja na potrzeby nagrania podzielona została na dwie części. Całość odsłuchu zajmuje ponad 49 minut.

W Sevilli trafiamy wprost do rozgadanego baru, który nie będzie milkł przez cały koncert. Gdy muzycy będą realizować bardziej ekspresyjne działania, ów gwar piwny nie będzie stanowił problemu, gdy jednak snuć będą bardziej kameralne frazy, tudzież zmyślnie preparować dźwięki swych akustycznych instrumentów, zjawisko nadprogramowych fonii będzie stymulowało naszą irytację. A muzyka tria, które tego dnia stało się kwartetem, zdaje się charakteryzować właśnie dużą amplitudą natężenia dźwięku i poziomu emocji, będącą zresztą skutkiem pewnego rodzaju dramaturgicznego rozchełstania, chwilami subdoskonałej dyscypliny w zakresie budowania narracji.

Początek koncertu obiecuje naprawdę wiele. Akustyczne frazy, sporo preparacji, wiele dźwięków, dla których trudno zdiagnozować miejsce pochodzenia. Kreatywna dyfuzja, intrygujące znaki zapytania – brudna, pokaleczona kameralistyka, która raz za razem korzysta z bardziej intensywnych interludiów, ciągnących moc wprost z post-jazzowych naleciałości. Zmiana goni tu zmianę – kontrabas gra pizzicato i arco naprzemiennie, klarnet bywa basowy, by za moment stać się lekkim, zwyczajnym klarnetem, w końcu instrumenty perkusyjne, które zdają się tu mieć najwięcej twarzy. I to właśnie perkusiście należy oddać palmę pierwszeństwa w zakresie poziomu kreacji i nade wszystko dbałości o odpowiednią dramaturgię. Słychać to zwłaszcza w drugiej części płyty, która miewa narracyjne mielizny. Zdecydowanie ciekawiej dzieje się za to w części pierwszej, gdy sporo do emocji koncertu wnosi klawikord, który czasami brzmi niczym gitara akustyczna, dodatkowo dobrze sobie radzi z kreowaniem warstwy meta rytmicznej. Także tutaj improwizacja intrygująco nabiera post-industrialnego posmaku, głównie dzięki preparacjom perkusisty i kontrabasisty. Ale jakby na przekór recenzenckim dywagacjom, zakończenia obu setów dzieją się pod dyktando klarnetu. Finał zaś drugiej części poprzedzony jest bodaj najbardziej dynamicznym passusem kwartetu, gdy na dłuższą chwilę gwar baru ginie w emocjach płynących z rozimprowizowanych głów muzyków.

 


Ricardo Jiménez & Antonio Ramírez  Génesis Negro (Sentencia Records, CD 2021)

Kolejna płyta z Andaluzji, to już czyste szaleństwo! Post-metalowa, mroczna gitara, która improwizuje do … surrealistycznego malarstwa! W roli malarza Antonio Ramírez Collado, w roli gitarzysty Ricardo Jiménez Gómez. Dziewięć improwizacji, powstałych wiosną tego roku, trwa tu około 43 minuty.

Początek nagrania tonie w mrocznych, szorstkich, ale jednak ambientowych wyziewach. Ciężka gitara snuje jakże niecnotliwą melodię, która broczy po kolana w zgiełku siarczystego brzmienia. Zaraz potem zadziorny riff like heavy & dirty rock! Kilka pętli i skok w black metalowy dron! Akcja goni tu akcję! Po chwili atakuje nas szerokie pasmo gęstego ambientu, które nie trwa nawet półtorej minuty. Tuż potem, to już czwarta improwizacja, odgłosy otoczenia i … dźwięk gitary akustycznej na pogłosie. Spokój narracji jest tu bardzo pozorny. Piąta część, to jedna z dwóch zasadniczych części albumu. Zaczyna się typowym metalowym riffem, wznieconym na gotującym się fuzzie. Całość szkli się doom stepem, ale po chwili przepoczwarza się w łagodne, niemal soft-rockowe frazowanie. Gitara z czasem mnoży wątki, zaczyna slajsować i nadawać narracji zdecydowanie kwasowy charakter. Na finał szczypta ambientu dla smaku.

Trzy kolejne improwizacje znów stawiają na pewną enigmatyczność i zdają się być udanymi podprowadzeniami pod finałowy, główny utwór nagrania. Szóstka, to siarka, fuzz i głęboki doom! Salwy fajerwerków na wyjątkowo mrocznym niebie. Wieczna repryza, która łapie złe pulsacje! Siódemka – oddech świeżego powietrza, drugie akustyczne interludium. Ósemka, to kolejny sfuzzowany wyziew z groźnej gitary i kilka pulsacji, nabierających syntetycznego posmaku. No i finał! Prawie 11 minut! Rockowy rynsztunek, ale jakże siarczysty riff, znów w tempie doom! Po niedługim czasie na scenie ląduje brat bliźniak. Dwa doomowe riffy, what a game! Każdy z nich pracuje samodzielnie, modyfikuje się, ulega degradacji, ale odradza też na nowo. Wszystko trwa tu do momentu, gdy dźwięk dotrze pod ścianę. Potem już tylko skowyt przesterowanego fuzza i można iść spać.

 

 

wtorek, 23 listopada 2021

Ytterlandet from 66°33′48.7″ N!


Jeśli cyfry zawarte w tytule dzisiejszej opowieści wpiszemy w dowolne urządzenie nawigujące, poprowadzi nas ono bezpośrednio pod koło podbiegunowe północne. Jeśli chcemy posłuchać dźwięków, jakie trzech Skandynawów zarejestrowało u progu tegorocznego lata i opatrzyło takim właśnie cyfrowym tytułem, wystarczy wrzucić srebrny dysk do odtwarzacza lub banalnie kliknąć w kafel znajdujący się na bandcampowej stronie wydawcy płyty!

Podróże polarne i słuchanie muzyki improwizowanej nie mają być może wiele elementów wspólnych, ale z pewnością obie te czynności przypisywane bywają ludziom szalonym! Tak przynajmniej twierdzą ci, który nie lubią podróży lub/i ich percepcja muzyki ogranicza się do akceptowania jedynie fraz granych w metrum 4/4.

A dla całej reszty – Ytterlandet! Trio zagrało w listopadzie br. dwa koncerty w Polsce i dostarczyło fantastyczną płytę o tytule stanowiącym parametry geograficzne koła podbiegunowego północnego! Koncert w poznańskim Dragonie dość zgodnie określony został mianem wydarzenia roku, sama zaś płyta zdaje się zasługiwać na równie efektowny poklask! Zatem bez zbędnej zwłoki oddajemy się w ręce dwóch Szwedów i jednego Norwega, którzy w duńskich okolicznościach przyrody naparzyli nam wyjątkowy napój! Welcome!

 


Drobne, urywane frazy, przypominające gazetowe ścinki, od startu tej opowieści lepią się do siebie, niczym plastry miodu, konweniują ze sobą, budują szklaną pajęczynę nierozerwalnych połączeń dźwiękowych. Na lewym skrzydle posadowiony jest nieco skonfundowany, ironiczny saksofon, środkiem płyną perkusjonalia złożone z tysiąca mikroskopijnych elementów, które w każdej sytuacji zdolne są pokazać zupełnie inne oblicze, wreszcie na skrzydle prawym gitara z niewielkim prądem, tworząca narrację poza wszelkimi podziałami gatunkowymi – zna rocka, ceni jazz, ale nade wszystko kocha swobodną improwizację! Całość z każdą sekundą swojego życia nabiera mocy, intensywności, pozostając wszakże lekką, zwiewną, nieklasyfikowalną plejadą zdarzeń fonicznych. To taniec pijanych na szkle, radosne pląsy beztroskich małolatów, których stać na prawdziwie szelmowskie uśmiechy. Pierwsze dźwięki drugiej improwizacji wydają się być wytargane z samego jądra ciszy. Nano frazy instrumentu dętego, źdźbła perkusyjnych krawędzi, niezauważalne strużki fonii wprost z gitarowych strun. Narracja przypomina delikatnie tłuczone szkło, które w małym zakładzie szlifierskim spada na obrzeża zepsutej sprężarki powietrza, w tle której wirują opiłki metalu o nieznanych właściwościach. Tu pajęczyna zdaje się być jeszcze bardziej misterna. Dźwięki dochodzące z trzech, może czterech, czy nawet pięciu ośrodków dowodzenia bez trudu lepią się w jeden strumień życia. A na sam koniec wszystko pachnie rockiem!

Trzecią opowieść otwiera nostalgiczny saksofon. Obok kłębi się mała gitara, która pachnie post-jazzem. Perkusja wchodzi do gry po pewnym czasie i szyje bardziej dynamiczną dramaturgię, zaprasza na ludyczny taniec nieoczywistych skojarzeń. Jesteśmy na karuzeli, pełnej różowych huśtawek. Królem tej części polowania wydaje się być drummer, który rozsiewa zarazki, by po chwili zbierać obfite plony dźwiękowej infekcji. Muzycy reagują na siebie, jakby byli jednym ciałem o trzech głowach. Pięknie się imitują, syczą przez zaciśnięte zęby i kreślą piękne bohomazy, gęstniejąc w bezruchu. W kolejnym epizodzie rolę introduktora przyjmuje na siebie gitarowy pick-up. Coś się sprzęga, coś generuje szum. Narracja przypomina oniryczne plamy dźwięków wprost z debiutanckiej płyty Sonic Youth. Saksofon szyje drony, perkusja preparuje, festiwal fake sounds trwa w najlepsze - urocza slowly dead ballad bezskutecznie szuka swego końca. Drobne usterki na strunach podkreślają umowność sytuacji dramaturgicznej. Improwizacja nieustannie zadaje pytania, które nie wymagają jednak jakichkolwiek odpowiedzi.

Po ułamku jakże zbędnej ciszy słyszymy dęte nawoływanie. Tuż obok gitarowe preparacje szyją kolejną pętlę wątpliwości. Na glazurze werbla żyją tajemnicze przedmioty. Być może muzycy chcą iść w tango, ale dygresyjna natura ciągnie ich na stronę i sieje post-intelektualny ferment. Krygują się, budują suspens, wypalają kolejne papierosy. W roli naczelnego wichrzyciela znów post-rockowa, oniryczna gitara. Saksofon nuci smutne piosenki, perkusja raz za razem zaskakuje dźwiękiem niewiadomego pochodzenia. Kolejna slowly dead ballad szuka martwej dynamiki, sięga po post-jazzowe frazy, wspina się na drobne wzniesienie. Po nim już tylko niespełna trzyminutowe resume, stylowy ekstrakt z doskonałej całości. W roli przodownika pracy tym razem saksofon, który rozsyła ochłapy jazzu i zaprasza na finalny free dance. Kilka westchnień w nieznanym kierunku i mikro solo na gitarze, zakończone krwistą ripostą, wyprowadzają nas tuż przed oblicze ciszy. Play it again, boy!

 

Ytterlandet 66°33′48.7″ N (Barefoot Records, CD 2021). Sture Ericson – saksofon sopranowy, altowy, tenorowy i barytonowy, Henrik Olsson – gitara, Håkon Berre – perkusja. Nagrane w czerwcu 2021 roku, w miejscu zwanym Christianshavns Beboerhus (Kopenhaga). Sześć swobodnych improwizacji, czas trwania - 37:35.



piątek, 19 listopada 2021

Michel Doneda, Frederic Blondy & Tetsu Saitoh! Spring Road 16!


Czasy znów mamy bardzo ciężkie - statystyki zapowiadały się na dużo lepsze, niż są w realu, na granicach dzieją się dziwne i niebezpieczne rzeczy, do tego jest płochy i przewilgocony listopad. Jednym słowem – umierać, nie żyć!

Na szczęście nasza ukochana swobodna improwizacja zawsze przyjść może z pomocą! Dziś bez specjalnych wstępów francusko-japońska petarda, wystrzelona przez muzyków znanych i doświadczonych, ale też takich, którzy przy każdym spotkaniu są nas w stanie zaskoczyć!

Doneda, Blondy i być może ten najważniejszy – Saitoh! Niespełna 39 minut muzyki, która na pewno zagości na naszym rocznym podsumowaniu płyt wybitnych a.d. 2021! Here we go!

 


Ceremonia otwarcia spoczywa na barkach masywnego kontrabasu, który od startu buduje jakby dwie narracje. Z jednej strony ryje bruzdy w ziemi smyczkowym dronem, z drugiej rysuje zmysłowe, lekkie, zadziorne frazy arco. Czy muzyk gra tu dwoma smyczkami, czy ma trzecią rękę, niech pozostanie tajemnicą tych, którzy widzieli ową rejestrację w pieleszach paryskiego studia nagraniowego. Saitoh nie zawłaszcza jednak całej przestrzeni tej definitywnie bardzo swobodnej narracji, pozostawia bowiem miejsce na lekki, frywolny sopran Donedy i mikro ekspozycje Blondy’ego na gołych strunach fortepianu. Narracja płynie wartkim strumieniem - na gryfie kontrabasu (który niepodzielnie rządzi sceną!) ciągłe zmiany sposobu maltretowania strun, saksofon skacze i opada, ale mimo swej pozornej lekkości, wciąż kąsa intrygującymi frazami, piano zaś dobrze się czuje w roli cerbera dramaturgicznego ładu i koherentności parametrów dynamiki improwizacji. Opowieść pulsuje intensywnością, ale bez trudu wpada też w nastrój melancholii, refleksji i egzystencjalnego oddechu.

Tymczasem narracja bez sekundy przerwy przenosi nas do drugiej części płyty. Muzycy na ten czas serwują nam piękną chwilę dramaturgicznego suspensu. Kontrabas piszczy jak kot wysokim arco, drży i szeleści, by po chwili rwać włosy z głowy post-jazzowym pizzicato. Saksofon konsekwentnie charczy i skrzypi, piano zaś wciąż w trybie minimal, duma nad losem steranej ludzkości. Tuż potem następuje krótka faza imitacji saksofonu i smyczka, ale znów z basowym tłem pełnym mrocznych odcieni. Emocje rosną, z każdej strony sceny wieje grozą, a etykieta acoustic industrial wcale nie wydaje się złym określeniem tego momentu opowieści. Zresztą zmiana goni tu zmianę, jak na karuzeli. Nagle kontrabas wchodzi w ostry tryb pizzicato i ciągnie improwizację na efektowne wzniesienie. Dynamika idzie tu także wprost z repetujących klawiszy piana. Saksofon nie chce być gorszy i wpada w całkiem niemałą eksplozję. Narracja faluje, jak na wzburzonym oceanie, nie bez iskierek oniryzmu, pewnej, niemal egzystencjalnej tajemnicy. Muzycy wodzą nas za nos, robią z nami, co tylko chcą. Mamy się śmiać? Mamy płakać? Uczynią wszystko, byśmy kołysali się rozhuśtanymi emocjami.

Nim upłynie kwadrans drugiej części płyty Saitoh zaczyna ekspresyjnie piłować struny, preparować dźwięki, burczeć i rzęzić jak gruźlik. Ale tym razem to minimalistyczne piano sprawia, iż improwizacja urokliwie tuli się do pierwszej napotkanej porcji ciszy. Wychodzenie na powierzchnie zdaje się tu być jeszcze bardziej piękne, ale i tajemnicze. Docierają do nas piskliwie dźwięki, ale konia z rzędem temu, kto powie, kto je wydaje? Piano? Trzecia ręka kontrabasisty? Saksofonowy ustnik? Muzyka czasami przypomina tu narastanie letniej burzy, czasem zdaje się być gęstą śnieżycą, innym razem przypomina chłodny i dżdżysty listopad! Nim wybije 20 minuta scenę zaczynają spowijać bardziej agresywne dźwięki, muzycy ewidentnie szukają zwady. Podniosły nastrój grozy wzmaga piano, które nagle przechodzi w tryb wyjątkowo czarnych, masywnych klawiszy. Nerwy i emocje pikują ku górze.

Finałowe ekscesy trójki improwizatorów zaczynają się mniej więcej 7-8 minut przed końcem. Najpierw dronowa faza imitacji saksofonu i smyczka (to już drugi raz!), która niespodziewanie przyobleka szaty brudnego post-baroku. Tymczasem opowieść zaczyna płynąć coraz szerszym korytem. Sprawia wrażenie smutnej, zatroskanej, by po chwili wejść w bardziej dynamiczny tryb i kierować się na ostatnie wzniesienie. Bas schodzi coraz niżej na kolanach, ale improwizacja pnie się ku górze. Powraca posmak zdrowego, akustycznego industrialu. Tuż po osiągnieciu szczytu narracja obumiera żywymi parsknięciami niemal pojedynczych dźwięków. What a game!

 

Michel Doneda, Frederic Blondy & Tetsu Saitoh Spring Road 16 (Relative Pitch Records, CD 2021). Tetsu Saitoh – kontrabas, Frederic Blondy – fortepian, Michel Doneda – saksofon sopranowy i sopranino. Nagrane w kwietniu 2016 roku, w studiu Radio Paris, jedna improwizacja podzielona na dysku na dwie części, łącznie 38 minut i 40 sekund.



wtorek, 16 listopada 2021

Ab Baars, Meinrad Kneer & Bill Elgart and their thrīe thrēo drī!


Wtorek na łamach Trybuny Muzyki Spontanicznej, to na ogół krótka, jednopłytowa podróż ze znakiem wysokiej jakości. Nie inaczej będzie dziś – niedługa wyprawa do Berlina na spotkanie z tradycyjnym dla free jazzu triem saksofonu (i zamienniki), kontrabasu oraz perkusji. Ale tylko na składzie instrumentalnym winniśmy nasze gatunkowe skojarzenia zakończyć. Muzyka proponowana przez międzynarodowe trio Baars-Kneer-Elgart (mające z pewnością status working bandu), to bowiem niezwykle frapująca przygoda, która zaczyna się w świecie wolnego, swobodnie improwizowanego jazzu, ale wraz z upływem dźwięków uroczo ucieka w świat nieoczywistej, chwilami kameralnej improwizacji, gubiąc swoje synkopowane korzenie. Sytuacja taka ma miejsce szczególnie w momentach, gdy kontrabasista (ten muzyk zawsze może liczyć na tych łamach na ciepłe słowa) sięga na dłużej po smyczek. Oto muzyka, która nie potrzebuje specjalnych ram kompozycyjnych, ani stylistycznych. Budowana w pełni kolektywnie, doskonale wykorzystująca efekt synergii, jaki płynie ze spotkania muzyków, którzy dobrze czują się w swoim towarzystwie. Muzyka, która pięknie toczy się z minuty na minutę, sprawiając wszystkim, po obu stronach sceny, niczym nieskrępowaną przyjemność.

 


Muzycy wchodzą do komnaty improwizacji na dużym luzie, pełni dramaturgicznego spokoju i wiary w efekt, jaki przyniesie ich wspólne muzykowanie. Saksofon tenorowy zdaje się być zestrojony bardzo wysoko, lękliwie popiskuje, chwilami przypomina tembr instrumentu Ivo Perelmana, grającego z instrumentami strunowymi. Sekcja rytmu pracuje swobodnie, ale bardzo precyzyjnie i zawsze uderza w punkt. Delikatne pizzicato zwinnego kontrabasu i perkusja, która od rozbudowanej ornamentyki bardziej lubi dobry, zwyczajny drum flow. Muzycy trzymają nerwy na wodzy, ale ich improwizacja pełna jest emocji i wzajemnych reakcji. Narracja ma tu dość stabilne tempo, usiana jest dźwiękami, ale jednocześnie lekka, chwilami nawet frywolna. Artyści płyną kolektywnym strumieniem dźwięków i nie zgłaszają potrzeb w zakresie solowych ekspozycji. W drugiej opowieści pojawia się klarnet. W tej sytuacji pizzicato basu zdaje się wchodzić w tryb bardziej skoczny, świetnie tuląc się do semickiego brzmienia dęciaka. Perkusja rysuje szkielet opowieści, pozostałe zaś instrumenty pozostają w stanie permanentnej improwizacji. W kolejnym utworze utrzymującemu się w grze klarnetowi towarzyszy już kontrabasowy smyczek. Narracja przyjmuje kształt ballady, ale jest mroczna, pełna trwogi i zadumy jednocześnie. Tempo improwizacji rośnie, ale całość śmiało kwalifikujemy do miana melancholijnego chamber music.

Czwarta improwizacja wynosi trio na jeszcze wyższy szczebel atrakcyjności. Pierwsze preparacje ze strony Baarsa, to dźwięki generowane samym ustnikiem saksofonu, które początkowo brzmią jak instrument etniczny, a potem przypominają trąbkę. Smyczek na gryfie kontrabasu także szuka nowych fraz, brudzi swoje brzmienie. Perkusja trzyma zaś dramaturgiczny grunt i nie pozwala, by całość narracji uciekała w odmęty dezintegracji, mimo dużej nerwowości panującej na pokładzie. Gdy tenor przez moment frazuje bardziej tradycyjnie, opowieść natychmiast nabiera gęstości, ale nie eskaluje dynamiki. Nieuchronny powrót do preparacji stwarza tu okazję na zmysłowe, kontrabasowo-saksofonowe imitacje. W kolejnej części pojawia się shakuhachi. Tuż obok zwinny smyczek i drummer, który zdaje się pracować tylko na werblu. Muzycy stawiają na kreatywny minimalizm i wydają z siebie wyłącznie dźwięki, które zaplanowali. Skupiona, częściowo imitacyjna narracja, która snuje się leniwie po podłodze, z jednej strony pachnie muzyką ethno, z drugiej brudnym, zakurzonym barokiem. W części szóstej powraca tryb pizzicato, pracują talerze, a w grze pojawia się też klarnet – śpiewny, wysoko podwieszony, skory do figli i niekonwencjonalnych rozwiązań. Tempo pozostaje wszakże nad wyraz leniwe i nie sprzyja niespodziankom. Na finał tej części płyty muzycy fundują nam kilka bystrych reakcji na linii kontrabas-klarnet.

Przedostatnia, najdłuższa, prawie 14-minutowa improwizacja daje nam znów wiele ciekawych momentów, ale po prawdzie, zdaje się być odrobinę zbyt długa. Zaczyna smyczek, talerze i ciche frazy na werblu i tomach. Rzewny saksofon tenorowy pojawia się po dłuższej pauzie i od początku sprawia wrażenie, jakby nie miał pomysłu na tę część improwizacji. Wolne tempo (bardziej dynamiczne zakusy perkusji zostają ignorowane), jednostajny tembr smyczka i znudzony dęciak, to obraz narracji w jej środkowej części. Dopiero pod koniec nagrania pojawiają się frazy imitacyjne, a także kilka fantastycznych posunięć samego smyczka, które z pewnością ratują obraz całości tej odrobinę przegadanej improwizacji. Na finał płyty powraca shakuhachi. W tle snuje się wysoko podwieszony dron smyczka, a drummerskie ornamenty, głównie talerzowe, pięknie spajają strumień onirycznych, nieco wystudiowanych, ale jakże stylowych pomysłów całej trójki artystów. Mgliste frazy grane niezwykle delikatnie wiodą nas na skraj całej improwizacji.

 

Ab Baars, Meinrad Kneer & Bill Elgart  thrīe thrēo drī (Jazzwerkstatt, CD 2021). Ab Baars – saksofon tenorowy, klarnet, shakuhachi, Meinrad Kneer – kontrabas, Bill Elgart – perkusja. Nagrane w Berlinie, w styczniu 2021 roku. Osiem improwizacji określonych jako all compositions by the musicians, łączny czas trwania – 71:29

 

 

piątek, 12 listopada 2021

Serries in two fresh duos! Full-acoustic with Hadow and semi-electric with Jacquemyn!


Belgijski gitarzysta Dirk Serries, jeden z absolutnych faworytów redakcji, nie dostarcza w roku 2021 szczególnie dużo nagrań (przynajmniej jak na kanony free impro w czasach pandemii), zatem z tym większą radością uprzejmie donosimy, iż ostatnie tygodnie przyniosły aż dwie premiery płytowe z udziałem Belga. Oba to duety, oba w dobrym towarzystwie – pierwszy z pewnym brytyjskim perkusistą, wydany w Portugalii*), drugi zaś z rodakiem kontrabasistą, wydany – dla odmiany – w Anglii. Obie płyty oczywiście nie wymagają jakichkolwiek rekomendacji, wszak to klasa światowa!

Zapraszamy na dwa odczyty i odsłuchy - oba nagrania zostały zarejestrowane w okolicznościach koncertowych. Dziś, co prawda piątek, nie wtorek, ale definitywnie jesteśmy w … Belgii!

 


George Hadow & Dirk Serries  Chapel (Creative Sources, CD 2021)

Początek września roku bieżącego (cóż za ekspresowa produkcja!), belgijskie Bocholt, miejsce zwane Groels Kapel, a na scenie George Hadow – perkusja oraz Dirk Serries – gitara akustyczna. Jedna improwizacja, 49 minut i 43 minuty.

Panowie mają za sobą wiele wspólnych nagrań, zatem do koncertowego incydentu przystępują bez zbędnej zwłoki, pełni energii, wewnętrznego dynamizmu i determinacji, by nie zanudzić nas choćby jedną frazą! Oczywiście uda im się! Tego jesteśmy pewni jeszcze przed odpaleniem srebrnego krążka! Kanciasta, akustyczna po baileyowsku gitara, jak to często bywa w przypadku Serriesa, z delikatną nutą post-bluesa, a naprzeciw niej aktywny, niezasypujący gruszek w popiele drumming z dużą ilością talerzy, efektownie brzmiącego werbla i tomów. Tu gra cała maszyna i para nie idzie w gwizdek! Muzycy rysują nam wartki strumień dźwiękowy, brną do przodu, jakby ich ktoś podłączył pod małą trafostację!

W trakcie niemal 50-minutowej eskapady artyści będę brać raz na jakiś czas chwilę oddechu, ale ich kompaktowe stop and rest trwać będą na ogół ledwie kilka pętli dramaturgicznych. Pierwszy taki break ma miejsce już po upływie trzech minut. Dirk zaczyna piłować struny, w tle zaś rezonują perkusyjne talerze. Kilka fraz pachnących czerstwym bluesem, równie efektownych flażoletów i można śmiało powracać do wątku głównego. George nie pozwala tu zresztą na dłuższe chwile refleksji. Bije zamaszysty, ale intrygująco abstrakcyjny rytm, a machina improwizacji trwa w najlepsze. Po krótkiej kipieli, w okolicach 13 minuty muzycy nieco aktywniej zanurzają się w ciszy. Preparują dźwięki, ciągną za struny, sprawdzają gibkość perkusyjnych naciągów, oddychają szklistym rezonansem. Szybki powrót do zjawisk dynamicznych znów smakuje błękitnymi frazami rocka. Muzycy widzą przed sobą kolejny szczyt, ale wcale ku niemu nie zmierzają. Kluczą po zagajnikach, a kierunki ich kreatywności potrafią mieć przeciwstawne groty. Nawet, gdy emocje rosną tu do czerwoności, muzycy nie eskalują tempa, raczej puchną i nadymają się emocjami, niż pozwalają sobie na bardziej banalne eksplozje mocy.

Nim wybije 20 minuta koncertu, znów stopping! Ale znów, to ledwie kilka łyków chłodnej wody i muzycy ruszają w dalszą drogę! Ten odcinek znaczą jednak, raz za razem, druciane zasieki. Narracja ma swoje zakręty, zbocza i drobne wzniesienia. Znów widać szczyt wysokiej góry, ale i tym razem muzycy nie szukają dróg na skróty. Najpierw garść post-rockowych grepsów i zejście na nisko ugiętych kolanach niemal do pojedynczego dźwięku, potem głębokie oddechy, small drumming na krawędzi werbla, a nawet parę pętli bez udziału gitary. Wystarczą jednak dwa, trzy mocniejsze pociągnięcia za struny (a jednak działają!) i śmiało można kontynuować podróż. W okolicach 30 minuty muzycy stawiają na bardziej agresywne frazy, które śmiało przypominają dynamiczny początek koncertu. Po chwili jednak tłumią zszargane nerwy i budują ciekawe interludium – gitara zaczyna modulować swoje brzmienie, perkusja zaś kręci się wokół własnej osi i nasłuchuje, co w trawie piszczy.

Kolejny przystanek – poprzedzony bardzo efektownym peakiem - ma miejsce tuż przed upływem 40 minuty koncertu. Gitarzysta sięga tu po smyczek, a perkusista ugniata przedmioty na werblu, korzysta też z perkusyjnych szczoteczek. Kilka szybkich spojrzeń, dwa, trzy oddechy i z mocy drummera opowieść po raz setny tego wieczoru wraca na dynamiczny szlak. Do końca tego efektownego koncertu muzycy będą budować narracją z dwóch podstawowych elementów – dynamiki perkusisty i narracyjnych meandrów gitarzysty. Ten ostatni jakby się delikatnie krygował, rysuje bruzdy w ziemi, uśmiecha się szelmowsko pod nosem, śle garść flażoletów na niezłej dynamice. Artyści wieńczą wszakże swe dzieło nie przy armatnich salwach, raczej w cieniu pojedynczych fraz, odgłosie trzeszczącego werbla i smudze rezonujących talerzy.

 


Peter Jacquemyn & Dirk Serries  Live At Lokerse Jazzclub (Raw Tonk Records, CD-r 2021)

Na osi czasu cofamy się dokładnie o rok, pozostając oczywiście w Belgii. Tym razem, to Lokeren i tamtejszy the Lokerse Jazzclub. Na scenie: Peter Jacquemyn – kontrabas i incydentalnie głos (gardło) oraz Dirk Serries – gitara elektryczna. Na płycie mamy wytłoczony jeden trak, ale koncert składa się z seta zasadniczego i kilkuminutowego encore. Odsłuch całości zajmie nam 54 minuty i 20 sekund.

Kolejne spotkanie Serriesa znów naznaczone jest piętnem permanentnej zmiany w procesie budowania improwizacji. Muzycy kipią pomysłami, niekiedy porzucają wątki niemal w pól zdania, a dodatkowo – zdają się intrygująco balansować na granicy wielu gatunków. Bywają kameralnymi smutasami, rockowymi zwierzętami, ale i pełnymi abstrakcyjnych fraz wyznawcami wolnego jazzu. W przeciwieństwie do poprzedniego nagrania, muzycy zaczynają swój spektakl dość spokojnie. Smyczek kontrabasu wysyła kontrolne strumienie piękna, a gitara podłączona pod niewielki prąd szuka śladów zagubionych dźwięków. Spokój artystów jest jednak pozorny. W ich głowach i sercach rodzi się bowiem niepokój, troska o rozwój improwizacji. Pojawiają się pierwsze rockowe plamy gitary, post-jazzowe akcje kontrabasu, a także frazy godne preparowanego post-baroku. Muzycy potrzebują ułamka sekundy, by znaleźć się w okolicach ciszy, kolejne dwa jej ułamki, by zlepić się w bardzo efektowny dron, a zaraz potem wyjść na prostą z okrzykiem na ustach i piskiem rozpędzonych strun. Koniec pierwszego kwadransa koncertu, to przeciąganie liny, małe przepychanki na stronie, drgania, uderzenia, pulsacje, jakby muzycy dotarli na rockowy koncert, ale nie byli pewni, czy po drugiej stronie sceny czeka na nich właściwa publiczność.

Po kilku kolejnych minutach artyści najpierw wymownie milczą, by po chwili dwoma trybami pizzicato ruszać niemal w półgalop. Na scenę szybko jednak powraca estetyka arco i zaczynają się ceremonialne lamenty. Dirk zaczyna szukać płynnych, ambientowych struktur, Peter skacze po strunach i rechocze z zadowolenia. Z tego ogniska stylowej fermentacji na moment przenosimy się nawet na koncert rockabilly! Muzycy nie mają tu żadnych zahamowań estetycznych i to naprawdę nam się w nich podoba! W tej fazie koncertu kontrabas zmienia oblicze sto razy na minutę, gitara dla odmiany zdaje się być stróżem dramaturgicznego porządku. Pomysłów wszakże przybywa z każdą sekundą. W 36 minucie rozpędzony smyczek lepi się do slajsującej gitary, która tonie w kłębowisku kolejnych koncepcji na rozwój narracji. Zaraz potem czeka na nas efektowne zagęszczenie, zmyślnie skomentowane gardłotokiem kontrabasisty. Za kolejne dwie minuty - zejście w cisze, rezonans nieistniejących talerzy, abstrakcyjny smyczek i gitara, która zaczyna szukać dalekowschodnich inspiracji. Trochę przez zaskoczenie koncert dobiega do końca, ale rzęsiste oklaski nie pozwalają muzykom wrócić do garderoby.

Dogrywka budowana jest w dużym skupieniu. Dirk preparuje gitarę, skupia się na niuansach brzmieniowych. Peter ślizga się smyczkiem po wilgotnych strunach kontrabasu. Ciekawy moment, sklecony na opozycji dirty barock vs. dirty post-rock! Muzycy szukają tempa jakby bez przekonania. Ale, i tak docierają do krótkiej fazy wrzasków i pisków. To, co ich jednoczy u kresu podróży, wydaje się mieć rockowy posmak, a może jednak, to post-jazzowy sposób myślenia.


*) Wg wstępnych ustaleń duet Hadow & Serries zagra koncert w Poznaniu, 12 lutego 2022 roku. Klub Dragon i niniejsze łamy serdecznie zapraszają!



wtorek, 9 listopada 2021

Niklas Fite & Raymond Strid! Avec!


Dziś szybka teleportacja do Szwecji i spacer po otwartej przestrzeni w dobrych słuchawkach! Nie zapraszamy jednak na odsłuch odgłosów przyrody, tudzież inne, konceptualne doświadczenia field recordings, ale na pełnowymiarowy, soczysty spektakl swobodnej improwizacji na gitarę, incydentalnie banjo oraz perkusję, która na ogół przyobleka tu szaty instrumentów perkusyjnych.

W rolach głównych dwaj Szwedzi, których dzieli nie jedno, ale nawet dwa pokolenia! Z jednej strony jeden z najważniejszych swobodnie improwizujących perkusistów świata, Raymond Strid, który całkiem niedawno osiągnął wiek emertytalny, z drugiej prawdziwy, bezczelny młodziak, jeszcze przed trzydziestką, Niklas Fite - facet, którego personalia winniście koniecznie zapamiętać!

Swobodna improwizacja tych Panów odbywa się na ogół na granicy ciszy, zatem zgodnie z pierwszym zdaniem naszej opowieści, przed skupionym odsłuchem należy zaopatrzyć się w dobre słuchawki. Free impro for headphones! Welcome!

 


Od startu zjawiskowego Avec niemal do samego jego końca Szwedzi tkają opowieść z mikro dźwięków, które jedynie from time to time łączone będą w bardziej rozbudowane konstelacje, tudzież plejady odrobinę bardziej dynamicznych zdarzeń fonicznych. Na samym początku odnieść można wrażenie, iż ze strun gitary spływają ledwie opiłki dźwięków, które na wolnym powietrzu szukają zaprzyjaźnionych fonii płynących z perkusyjnego werbla. Tam, w bliżej nieokreślonych okolicznościach przyrody, Strid umieszcza przedmioty, które jakby mimowolnie wydają z siebie drobne dźwięki. Muzyk liczy krawędzie, sprawdza mocowania talerzy, oddycha wraz ze swym instrumentarium. Dramaturgia tego spektaklu opiera się delikatnej pajęczynie relacji, jakie muzycy konstruują nad wyraz skrupulatnie, malując definitywnie lekkim pędzlem. To jakby mozolna praca włókien tkackich, które plotą wielki gobelin z elementów niemal niesłyszalnych gołym uchem. W tym niemal unoszącym się w powietrzu strumieniu dźwięków, od czasu do czasu pojawiają się zajawki pewnych struktur rytmicznych, ale ponieważ artyści donikąd się nie spieszą, na ogół porzucają te pomysły, czasami niemal w półdźwięku. Dostojnie spacerują po bliżej nieokreślonej przestrzeni niczym poszukiwacze fraz, które leżą na strychu przykryte grubą warstwą kurzu. Na zakończenie pierwszej, ponad 20-minutowej improwizacji, muzycy serwują nam delikatnie preparowane frazy, zapraszając nas do wnętrza swojej muzycznej przygody.

Na starcie drugiego nagrania rezonują talerze, a mikrobiologia strun sprawia, iż nasze skupienie od pierwszej sekundy rośnie w tempie geometrycznym. Perkusjonalne akcesoria zaczynają pojękiwać, niczym wataha małych instrumentów dętych. Opowieść zdaje się być jeszcze bardziej molekularna niż poprzednio, toczy się niczym filigranowe opowieści strunowej edycji Spontaneous Music Ensemble kilka dekad temu. Być może tej parze artystów brakuje jeszcze dramaturgicznej precyzji poprzedników, pewnego nerwu kreacji, ale synergia wynikająca z ich działań zdaje się rosnąć z każdą sekundą tego niezwykłego spektaklu. Na tym etapie improwizacji są jeszcze szeroko rozlanym strumieniem fonii, które wchodzą ze sobą w bystrzejsze interakcje dość incydentalnie, ale – uprzedźmy wypadki – gdy docierać będą do mety tej opowieści, staną się już jednym, rozimprowizowanym, muzycznym ciałem. Tymczasem skupiają się na generowaniu stosunkowo czystych fraz, a jeśli decydują się na preparowanie swych instrumentów, czynią to okazjonalnie, w ramach stylowych ornamentów. Pod koniec drugiej improwizacji, ponad 10-minutowej, znów szukają pewnej dynamiki, meta rytmu i budują na jej bazie całkiem efektowne zakończenie.

W trzeciej odsłonie w miejsce gitary pojawia się banjo. Dźwięki ze strun wydają się być delikatnie modulowane, ale jakby bardziej suche. Świetnie konweniują wszakże z małym, subtelnym drummingiem kreowanym na talerzach i drobnym fragmencie werbla. Strunowiec buduje tu nieco abstrakcyjne frazy, perkusja zaś - dla kontrastu - pracuje po raz pierwszy tego dnia w trybie bardziej typowym dla tego rodzaju instrumentu. Nadyma się lekką dynamiką niczym żagle dwumasztowca na szerokiej połaci małego oceanu. Banjo bystrze podczepia się pod olinowanie i duet zaczyna płynąć intrygującym strumieniem dźwięków, które drżą i wibrują w dalece imitacyjny sposób. Ponad dwanaście minut improwizacji mija tu niczym ułamek sekundy.

Na starcie finałowej improwizacji (ledwie 6-minutowej) mamy wrażenie, iż grają dla nas dwa zestawy filigranowych perkusjonalii. Tu znów wszystko wydaje się wibrować, szukać przestrzeni i efektownie wzdychać. Muzycy, którzy już na wejściu zakładali pewien dramaturgiczny minimalizm, tutaj naprawdę cedzą już każdy dźwięk przez zaciśnięte zęby. Gdy dostrzegą metę, puszczają jednak wodze fantazji i dają się unieść ostatniemu powiewowi porannej bryzy.

 

Niklas Fite & Raymond Strid Avec (Niklas Fite’ bandcamp, DL 2021). Niklas Fite – gitara akustyczna i banjo, Raymond Strid – perkusja, instrumenty perkusyjne. Nagrane w sierpniu 2020 roku. Cztery improwizacje, łączny czas - 50:49.

 

 

piątek, 5 listopada 2021

The Remote Viewers in The Remote Code!


Egzystująca na obrzeżach muzyki improwizowanej, brytyjska formacja The Remote Viewers powołana została do życia prawie 25 lat temu, w formie tria saksofonowego *). Założycielami grupy byli David i Louise Petts (prawdopodobnie małżeństwo) oraz bardzo znany i ceniony na tych łamach Adrian Northover. Pod koniec następnej dekady miejsce Pani Petts zajął kolejny nasz świetny znajomy, kontrabasista John Edwards. Uformowane w takim składzie trio ma się doskonale do dziś i właśnie doczekaliśmy się jego dwudziestego wydawnictwa, do tego w porcji aż trzech srebrnych dysków kompaktowych w jednym digitalnym opakowaniu.

Redakcja przyznaje bez zbędnej zwłoki, iż z poprzednich nagrań The Remote Viewers zna ledwie jedną płytę (ale nagraną z nie byle jakim gościem - perkusistą, Markiem Sandersem). Zatem podchodzimy do nowego nagrania tria w bezczelną świeżością umysłu i chętnie zagłębiamy się w niuanse ich rozbudowanych improwizacji, w większości tworzonych w oparciu o kompozycje Davida Pettsa, któremu śmiało możemy dokleić etykietę lidera formacji.

Na trzypłytowym albumie, zawierającym muzykę powstałą w trakcie kilku jesiennych sesji roku ubiegłego (każdorazowo mających miejsce w londyńskim klub Iklectik), znajdujemy bardzo różnorodne nagrania. Pierwsza płyta, to elektroakustyczne improwizacje oparte na kompozycjach lidera, a także w dwóch przypadkach - wspólnych kompozycjach całej trójki. Na drugim krążku muzycy pracują wyłącznie na akustycznym instrumentach (dwa saksofony i kontrabas). Wreszcie na trzeciej nie dość, że dopraszają troje gości, to jeszcze definitywnie koncentrują się na aparaturze elektronicznej (pod chwilami dość swobodnymi improwizacjami podpisuje się tutaj całe trio). Zatem dla każdego coś miłego – 23 utwory, prawie trzy godziny muzyki.

 


Spotkania wrześniowe (58:58)

Muzycy rozpoczynają box tematem granym przez delikatnie rozśpiewane saksofony i kontrabas, który szuka zbliżonej melodyki za pomocą smyczka. W tle szeleści elektronika, niepozbawiona akcentów perkusjonalnych. Kolejne dwa tematy skomponowane zostały wspólnie, zatem nosić będą wiele znamion improwizowanej narracji. Każdy z muzyków doposażony jest tu w elektroniczne akcesoria, a także inne, poza instrumentem podstawowym, akcesoria akustyczne, zatem narracja szybko staje się tu bardzo bogata (w wielu momentach, z pewnością zbyt bogata). Zmyślnie preparuje dźwięki Edwards, podobnie czyni Northover (stosujący naprzemiennie alt i sopran), zaś za poważniejsze epizody elektroakustyczne zdaje się tu odpowiadać przed wszystkim Petts, który często odkłada saksofon tenorowy i kreuje dźwięki w wyżej wspominanej estetyce. Artyści prześcigają się w pomysłach, na czym niestety cierpi sama improwizacja, albowiem wiele ciekawie zapowiadających się wątków zostaje porzuconych w pół zdania. Opowieść korzysta z całego dobrodziejstwa muzyki kameralnej, post-jazzu, nie boi się także sięgać po bardziej agresywne frazy, ukierunkowane na freejazzowe eksplozje (choć bardzo incydentalnie). Trzeba jednak dodać, iż akcje bardziej minimalistyczne także pozostają w orbicie zainteresowań muzyków, czego dowodem czwarty i piąty utwór na pierwszym dysku.

Właśnie owa piąta kompozycja wydaje się być momentem, który wynosi całą ekspozycję na wyższy poziom. Muzycy zaczynają tę część w pełni akustycznymi dźwiękami. Piękny dialog prowadzą alt i tenor, a intrygująca, syntetyczna poświata buduje tu całkiem dynamiczną narrację, prowadząc artystów niemal na freejazzowy peak. Kolejna opowieść znów bazuje na temacie granym akustycznie, który nabiera ciekawej, niemal polirytmicznej dynamiki dzięki wytrwałej pracy akcesoriów nieakustycznych. Ta część sesji balansuje na granicy swobodnej kameralistyki i dobrze skropionego emocjami post-jazzu. Jeszcze lepiej zaczyna się ostatnia kompozycja. Głęboko zanurzony w podłodze smyczek, chybotliwy tenor, delikatny sopran i marimba w tle. Troje muzyków prowadzi kwartetową, niemal akustyczną improwizację. Oczywiście znów pomysł goni tu za pomysłem, ale muzycy trzymają całość w nerwowych, kompulsywnych ryzach. Na sam koniec serwują nam bodaj najciekawsze frazy tego wieczoru, grając ekspresyjną improwizację bez istotnego wsparcia dźwięków syntetycznych.

 

Spotkania grudniowe (57:41)

Drugie spotkanie RV, zrealizowane wyłącznie za pomocą akustycznych środków wyrazu, jest bez dwóch zdań najlepszym momentem boxu. Podobnie jak na dysku pierwszym, najbardziej ekscytujące rzeczy zaczynają się jednak tu dziać w drugiej części płyty. Pierwsze dwa tematy grane są bardzo swobodnie, ale trzymane w ryzach rytmu, a nawet marsza (ten drugi). Saksofony posadowione są na flankach, a środkiem jezdni połyka kilometry niezwykle kreatywny kontrabas. Gdy Edwards gra pizzicato, improwizacja szuka emocji free jazzu, gdy sięga po arco, opowieść momentalnie odnajduje piękne, kameralne klimaty. Muzycy lubią tu śpiewać pod nosem, ale i refleksyjnie wzdychać. Kochają Alberta Aylera, ale cenią sobie także precyzję narracyjną Steve’a Lacy. Na początku trzeciej części kameralny dryl wprowadza ich w rzewne, niemal molowe nastroje. Smyczek schodzi tu na sam dół, a potem na długo milknie, pozostawiając saksofonom przestrzeń na wysmakowany, dęty dialog. Powrót strunowca znaczy tu skok we freejazzowe emocje.

Temat czwartej części podaje agresywny, niemal przesterowany kontrabas i zwiewny sopran. W części szóstej sytuacja się powtarza – tym razem duet kontrabasu i tenoru. W każdym przypadku spóźnialski instrument wchodzi do gry już na etapie swobodnej improwizacji. Część piąta bazuje na pięknym, kameralnym suspensie, budowanym głównie barokowo brzmiącym smyczkiem. Alt ciągnie tu w kierunku free jazzu, kontrabas snuje kameralne pasaże, a tenor szuka inspiracji na kompozytorskiej pięciolinii. Szczególnie udana zdaje się być, wspomniana już wcześniej, część szósta - dynamika, emocje free jazzu, ale i precyzja budowania dramaturgii.

Ostatnie dwa utwory, to kolejny krok ku artystycznym wyżynom. Najpierw suche, saksofonowe preparacje obu instrumentów. Kontrabas wchodzi tu niemal na gotowe, ale stąpa na palcach, nie chcąc burzyć klimatu. Muzycy produkują zmysłowe impro cedząc dźwięki przez zęby. Potem wpadają w nerwowe konwulsje, czyniąc ów odcinek jeszcze bardziej frapującym. Finałowe expo tryska niemal rockową ekspresją kontrabasu! Saksofony, odrobinę spóźnione, zaczynają od aylerowskich przyśpiewek. Wszystko dzieje się tu na sporej dynamice. Na zakończenie pojawia się jednak smyczek i spora dawka wystudiowanej nostalgii.

 

Spotkania listopadowe (55:13)

Ostatni dysk boxu, to spore wyzwanie dla recenzenta, który szczególnie ceni sobie elektroakustyczny ład panujący w procesie improwizacji generowanej jednocześnie przez żywe i syntetyczne dźwięki. Oto, bowiem Panowie z Remote Viewers, wsparci trójką zaproszonych Pań, serwują na impro-kompozycję na kontrabas i cały ocean chwilami dość inwazyjnej elektroniki, niekiedy inkrustowanej filigranowymi plamami dźwięków wprost z klawiatury fortepianu i saksofonowych dysz. Jakby na deser tych rozważań należy podkreślić, iż trzech Viewersów znów cierpi tu na nadmiar pomysłów, który w sytuacji pracy głównie na akcesoriach elektronicznych bywa doprawdy trudno przyswajalny. Ale … co oczywiste, i ta płyta przynosi nam całe garście frapujących dźwięków.

Zaczynamy w elektroakustycznej mgle, przez którą przebijają się dźwięki saksofonów (tu w zwiększonej ilości!) i smukłe pasaże z fortepianowej klawiatury. Opowieść zdaje się być dość abstrakcyjna w formie, bliżej jej do kameralnej zadumy niż post-jazzowej ekspresji. Żywe dźwięki brzmią tu niczym sample, a frazy syntetyczne wydają się być dodatkowo amplifikowane kolejną porcją prądu. Nerwowa, poszatkowane jak kapusta narracja, którą from time to time zdobią frazy, sprawiające, iż nasze uszy wciąż zdolne są do słuchania. W drugiej odsłonie pojawiają się dźwięki marimby i kontrabasu, ale są one zdominowane przez elektroniczny melanż. W trzeciej powraca repetujące piano, płynące jakby wbrew dyktatowi rytmu, w kolejnej natomiast, mimo wysiłków kontrabasu, działalność elektroniki zaczyna haczyć o plądrofonię! Z kolei w czwartej, dość długiej opowieści, po upływie siódmej minuty zaskakuje nas … saksofonowe unisono. Wszakże każda próba zaistnienia na scenie żywego dźwięku związana jest tu z elektroniczną ripostą, czy to formie drastycznego komentarza wzmaganego mocą potencjometrów, czy też zmyślnej dekonstrukcji pierwotniej frazy.

Od czasu do czasu w rolę przewodnika pracy stara się wejść syntetyczny rytm. Te próby są jednak na ogół porzucane przez muzyków. Jedynym żywym człowiekiem pozostaje tu kontrabasista i trzeba przyznać, że naprawdę wychodzi ze skóry, by skutecznie utrzymywać naszą uwagę. W szóstej części, oczywiście pospołu z elektroniką, ciekawie preparuje dźwięki, w kolejnej dudni, szukając rezonansu z elektronicznymi przesterami, w ostatniej zaś, posadowiony na samym dole narracji, efektownie riffuje, nadając elektronicznej narracji zaskakujący posmak dobrego rocka.

 

The Remote Viewers The Remote Code (The Remote Viewers’ self-released, 3CD 2021). David Petts – saksofon tenorowy, syntezator, mbira oraz glokenspiel; Adrian Northover – saksofon sopranowy i altowy, syntezator, auto-harfa, stylophone, marimba, mbira, talerze; John Edwards – kontrabas, elektronika, mbira; Caroline Kraabel – saksofon altowy (dysk trzeci, utwór pierwszy), Sue Lynch – saksofon tenorowy (jak wyżej) oraz Rosa Theodora – fortepian (dysk trzeci, utwory - pierwszy, trzeci, piąty i szósty).

 

*) The Remote Viewers śmiało nazwać możemy spadkobiercą wcześniejszej formacji tworzonej przez tych samych muzyków, czyli B-Shops For The Poor. W jej szeregach spotykamy już na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego stulecia wspomnianego Johna Edwardsa oraz dobrze znanego ze współpracy z bydgoskim Mózgiem, saksofonistę i gitarzystę Jona Dobie’ego.



wtorek, 2 listopada 2021

Evan Parker! Winns Win!


Evan Parker, najwybitniejszy saksofonista swobodnej improwizacji, wniósł do gatunkowego panteonu całe mnóstwo artystycznych pomysłów, składów, czy stylistycznych rewolucji. Bodaj jako pierwszy zaczął stosować w improwizacji na instrument dęty tak zwany oddech cyrkulacyjny, umożliwiający jednoczesne produkowanie nieprzerwanego strumienia dźwiękowego i swobodne oddychanie. Swój fantastyczny, jakże biologiczny wynalazek, zastosował ze szczególnie imponującym skutkiem w trakcie solowych występów na saksofonie sopranowym. Po prawdzie wyniósł ten model improwizacji na poziom nieosiągalny dla większości śmiertelników.

Przez lata swojej wyjątkowej przygody z muzyką serwował nam takie nagrania bardzo regularnie. Z wiekiem jednak, z racji bardzo wyczerpującej metody pracy, nagrań tych niemalże zaniechał. Jego poprzednia płyta solowa ukazała się jeszcze w pierwszej dekadzie wieku. Z tym większą zatem radością, całkiem niedawno powzięliśmy wiadomość, iż Evan popełnił nową płytę solową na saksofon sopranowy. Dziś dostajemy ją na limitowanym winylu i jeszcze bardziej limitowanej kasecie.

Samo nagranie dokonało się niejako przy okazji chęci świętowania 125. urodzin Wiliama Morrisa, angielskiego designera i aktywisty społecznego. Płyta miała swoją premierę pierwszego dnia października bieżącego roku, dokładnie w ową okrągłą rocznicę. Dziś z radością posłuchać możemy efektów samotnej sesji Parkera, którą muzyk zrealizował jesienią ubiegłego roku.



 

Na swych starszych nagraniach solowych Parker potrafił kreować nieprzerwany strumień fonii przez dziesiątki minut. Na najnowszej płycie nie podejmuje się oczywiście aż tak karkołomnych przedsięwzięć. Buduje krótkie, świetnie zorganizowane utwory, choć w dwóch przypadkach przekraczające osiem minut. Ten niebywały muzyczny strumień świadomości (Evan uwielbia dobrą literaturę!) można oczywiście smakować po kawałku, zagłębiać się w stylistyczne i techniczne niuanse, doceniać brzmieniowe faktury i skupiać się na wielu aspektach tej niebywałej podroży dźwiękowej. Można też pójść z Evanem w tango i uroczo w tej muzyce zatracić się! Preferujemy ten drugi wariant!

Początek nagrania jest bardzo łagodny, delikatny, na swój sposób ptasi. Dźwięk saksofonu zdaje się być tu otulony, jakby powstawał w jakiejś metalicznej, wielkiej tubie, która podkreśla czyste, dziewicze brzmienie instrumentu. Muzyk szybko jednak łapie oddech cyrkulacyjny i błyskotliwie odlatuje. Tembr jego dęciaka przypomina szczebiot pijanych mew o wschodzie słońca. W drugiej improwizacji słyszymy, iż ciężką pracę wykonują tu także saksofonowe dysze, które tworzą post-perkusyjny szkielet dla podmuchów powietrza płynących wprost z tuby. W mgnieniu oka muzyk łapie niezłą dynamikę!

Trzecia część posiada bardzo kameralną introdukcję. Muzyk staje na palcach, a może wspina się na drobne wzniesienie. Tempo improwizacji rośnie wraz nim. Kolejny, niedługi epizod także zdaje się być bardzo kameralny, dodatkowo doposażony w intrygującą melodykę, której artysta nie zgubi także w momencie, gdy po raz kolejny diabelska cyrkulacja pochłonie go bez reszty. Skacze wtedy w repetytywny taniec, i tyle go widzimy. Na finał pierwszej strony winyla opowieść krótsza niż dwie minuty, drobna, skupiona na drobiazgach, czyniona już chyba z myślą o dłuższych improwizacjach, zawartych na drugiej stronie czarnego krążka.

Po logistycznej przerwie, związanej z przełożeniem płyty, Parker kontynuuje nastrój krótkiej inwokacji, która zwieńczyła pierwsza stronę. Początkowo jest bardzo delikatny w ruchach, minimalistyczny w oddechu. Kręci się wokół własnej osi i nabiera pokrętnej dynamiki. W siódmej części, jeszcze dłuższej, kontynuuje taneczne frazy, ale wplata w nie nutę wyspiarskiej nostalgii. Uroczo przeciąga frazy, płynie jakby szerszym korytem, skacze ku górze, efektownie upada. Dancing in the strong wind! W ósmej improwizacji muzyk szuka rezonansu, płynie samym dźwiękiem, jakby dysze i tuba saksofonu poszły w niebyt. Jakby przebywał na huśtawce - kołysze się, śpiewa, śmiertelnie oddycha. Finał tej historii trwa ledwie minutę, ale dzieje się w nim bardzo wiele – stukające klapy, prychające dysze, przedechy, mikrofazy jak iskierki, które zaraz wzbudzą ogień. Jeden obieg cyrkulacyjny i cisza zwiastująca niechybny koniec improwizacji.

 

Evan Parker Winns Win (Byrd Out Records, LP/Kaseta 2021). Evan Parker – saksofon sopranowy. Nagrane w Walthamstow, Anglia, 21 września 2020 roku. Dziewięć improwizacji, 43 minuty.