Nie samą Katalonią Trybuna
Muzyki Spontanicznej żyje! Dziś szybki overlook
po kilku nowościach powstałych w surrealistycznych granicach Hiszpanii, które
tezę zawartą w zdaniu poprzednim śmiało udokumentują. Zawitamy bowiem m.in. do
słonecznej, nawet burą jesienią, Andaluzji, by poznać nagrania labelu, który na
tych łamach jeszcze nie gościł. Na krótko pojawimy się także w zachodnio-hiszpańskim
Badajoz. Naszą spanistyczną pielgrzymkę
rozpoczniemy oczywiście w Barcelonie, oczywiście od spotkania z geniuszem
tamtych ziem, wenezuelskim erudytą muzycznym El Pricto.
Głównym obiektem naszych zainteresowań będzie rzecz jasna improwizacja,
ale skoro El Pricto, to na wstępie naszej opowieści nie obędzie się bez muzyki skomponowanej.
Obiecujemy wszakże, iż potem, niezależnie od miejsca pobytu i danych
personalnych muzyków, oddamy się całkowicie we władanie muzyki swobodnie
improwizowanej. Uwaga, znów czeka na nas dużo brzmień gitar elektrycznych, znów
niektóre z nich będą bardzo mroczne. To chyba jedna z cech rozpoznawczych
muzyki tamtej części świata, czyż nie?
The Antistandard Aint
Got Rhythm (Discordian Records, DL 2021)
Słowo się rzekło, muzyczny przegląd hiszpańskich nowości zaczynamy
w Barcelonie! Zaglądamy do znanego nam już przepastnego tomiska kompozycji
własnych El Pricto (The Unreal Book)
i bierzemy na recenzencki warsztat drugą płytę formacji The Antistandard, która
te właśnie kompozycje wykonuje. W trakcie kolejnej edycji cyklu koncertowego Nocturia Discordia (listopad 2019), na
scenie klubu Soda Acùstic zastajemy
kwintet w składzie: El Pricto – saksofon altowy, Víctor Colomer – puzon, Diego
Caicedo – gitara elektryczna, Javi Garrabella – bas elektryczny oraz Enric
Ponsa – perkusja. Trwająca mniej więcej 43 minuty przygoda składa się tu z
siedmiu części.
Antystandardowy
kwintet El Pricto, to zabawa w muzyczne konwencje, kreowane przez erudytę,
który kocha wiele estetyk i stylistyk, ale do końca nie wie, które z nich w
stopniu największym. I na tym dramaturgicznym suspensie buduje wytrawne, chwilami
masywne (sekcja rytmu pełna prądu!), efektownie i jakże precyzyjnie zaprojektowane
improwizacje zbiorowe. Jak często bywa w przypadku wenezuelskiego muzyka, nad
tym ponadgatunkowym szaleństwem czuwa niepokorny i bezczelny duch Johna Zorna!
Pierwszy utwór sprawia wrażenie, jakby metalowy band został zaciągnięty
do filharmonii i w tych okolicznościach czuje się zaskakująco dobrze! Rockowe spiętrzenia
i kameralne zaśpiewy instrumentów dętych rysują tu temat, który grany jest
niemal bez przerwy, a fabuła improwizacji koncertuje się na nieustannych
zmianach gatunkowych. Na końcu zdaje się, że słyszymy kolejną reinkarnację
Black Sabbath grającą zmysłowego doom-bluesa!
Druga opowieść stawia na niemal baletową lekkość, dramaturgiczną umowność, nie stroni
wszakże od post-jazzowych grepsów, zwłaszcza ze strony gitarzysty. Trzeci antystandard przypomina Footprints Shortera, pomieszany z So What Davisa, ale nade wszystko zdegenerowany
erudycją El Pricto! Leniwa, skupiona narracja bazuje na pokrętnym rytmie,
któremu po czasie całkiem blisko do bluesa-rocka. Kolejna ekspozycja znów zasługuje
na miano degenerated by Pricto – tym razem,
to skoczna polka wywołująca zarówno
salwy radości, jak i wodospady smutku (piękny puzon!). Emocje budzą tu nade
wszystko bardzo spowolnione, chwilami rubaszne interludia. W piątej piosence Pricto łączy herezje jazzowe, rockowe
i dalece kameralistyczne. Rzewna, wystudiowana melodyka kąsa jednak niesamowitą
oryginalnością. Szósta, najdłuższa, 9-minutowa kompozycja dostarcza ogromu wrażeń,
zwłaszcza ciekawych akcji w podgrupach (gitara i puzon!). Być może karzące
ramię kompozytorskiej sprawiedliwości dało tu muzykom nieco więcej swobody. Nerwowe
podskoki, efektowne zjazdy do samego dołu, rockowe spiętrzenia godne Naked
City, bluesowe meta harmonie i całe
plejady dramaturgicznych subtelności. Finał antystandardowej
podróży zdaje się być zmyślnym resume
całej płyty. Dramaturgiczne skoki napięcia, mikro eksplozje i filigranowe napady
nastroju dalece refleksyjnego. Upside
down by our beloved Pricto!
Tàlveg Live
Series I (Bandcamp’ self-released, DL 2021)
Pozostajemy w Barcelonie! Działające od kilku lat trio Tàlveg
dostarcza nam nagrań dość regularnie, ale na ogół w małych porcjach. Nie
inaczej jest w przypadku pierwszej odsłony ich Live Series. Dwie improwizacje zaczerpnięte z koncertu, jaki miał
miejsce w grudniu ub. roku, w trakcie imprezy 9è Festival de Jazz de La Garriga, powstały w wyniki działań
artystycznych takiej oto trójki muzyków: Marcel·lí Bayer – saksofon barytonowy,
Ferran Fages – gitara elektryczna oraz Oriol Roca – perkusja. Odsłuch koncertowego
ekstraktu zajmie nam niespełna 16 minut.
Tàlveg, to wyjątkowo oryginalna formacja. Łączy dźwięki
gitary jedynej w swoim rodzaju, która pobrzmiewa echami post-rocka, ale po prawdzie
nie daje się precyzyjnie zakontraktować do jakiegokolwiek gatunku, swobodny,
dalece lekki saksofon barytonowy i stonowaną,
wyrafinowaną jazzową perkusję. Dodatkowo artyści w toku improwizacji na ogół preferują
zachowania minimalistyczne, lubią cedzić dźwięki przez zęby i definitywnie
donikąd się nie spieszą. Jakby na przekór temu wizerunkowi tria, ich koncertowe
nagrania zdają się być porcją bardziej ekspresyjnych zachowań, a idea
zdejmowania nogi z gazu, bywa tu od czasu do czasu efektownie porzucana.
Pierwszy epizod koncertowy rozpoczynają saksofon i gitara,
splątane niewidzialną pajęczyną interakcji. Tajemnicze dźwięki, oniryczne westchnienia,
ale też post-rockowa czerstwość scenicznej rzeczywistości. Duet ciągnie opowieść
mniej więcej do połowy czwartej minuty, która wyznacza kardynalny stopping narracyjny. Fages i Bayer
milkną, a do gry wchodzi Roca, który buduje wyważoną emocjonalnie, solową ekspozycję
perkusyjną, która po prawdzie bardziej przypomina typową narrację niż
jakikolwiek ekspresyjny incydent solowy. W momencie, gdy owe solo kończy się, na
scenę powracają gitara i saksofon, przy okazji przenosząc nas do drugiej części
koncertu. Znów dość leniwie, ale jednak dosadnie w brzmieniu – saksofon dmie od
dołu do samej góry, a gitara buduje typowy dla Fagesa szklisty, delikatny, ale jakże nerwowy flow wprost z niemal gołych strun, zasilanych przecież prądem stałym.
Dęciak stawia tu na bardziej śpiewne frazy,
gitara skupia się na szczegółach, zdaje się dzielić włos na czworo, ale i tak
dostarcza nam całe mnóstwo improwizowanych emocji i meta rockowych komplikacji. W tle swoją dobrą robotę na powrót realizuje
drummer, który dba o dynamikę i
sprawia wrażenie, iż w roli cerbera ładu i dramaturgicznego porządku czuje się wyjątkowo
dobrze. Na finał gitarowa kostka ucieka do strefy zaprogowej i snuje uroczą chmurę metafizyki. Partnerzy biorą
głęboki oddech i oddają pole gitarzyście.
Gonzalo Navarro & Luciano Bagnasco Cinco Improvisaciones (Bandcamp’ self-released,
DL 2021)
Z Katalonii przenosimy się do zachodniej Hiszpanii, do
prowincji Badajoz. Tam właśnie powstało nagranie duetu Gonzalo Navarro –
elektronika i obiekty oraz Luciano Bagnasco – gitara. Działo się to zapewne w
okolicznościach studyjnych, we wrześniu br. Dodajmy, iż drugi z muzyków
pochodzi z Argentyny, ale rezyduje w Hiszpanii (jego świetną płytę solową
omawialiśmy na tych łamach całkiem niedawno). Cztery (wbrew tytułowi) improwizacje
trwają 32 minuty.
Nagranie z Badajoz tworzy zanurzona w post-ambiencie
(czasami bardzo czerstwym) gitara elektryczna, która zdaje się mieć tysiące
twarzy i pozostawać w stanie permanentnej zmiany oraz otaczające ją chmury elektroniki,
której aktywność dobrze licuje z tym, co dzieje się na gryfie żywego instrumentu.
Tygiel wyłącznie ciekawych lub bardzo ciekawych zdarzeń fonicznych, to efekt
pracy gitarowych przetworników, tajemniczych urządzeń elektronicznych i całej
masy dobrych pomysłów obu improwizatorów. Dźwiękowe preparacje, incydenty wręcz
plądrownicze, garść post-perkusjonalnego hałasu, gitara bez stylistycznych
zahamowań - to wszystko tropy, które mogą
przywoływać w pamięci nowojorskiego, gitarowego freaka Bucketheada, który dwie i pół dekady temu dzielnie asystował
choćby Billowi Laswellowi w szalonym projekcie Praxis. Szczególnie ciekawie rozpoczyna
się druga improwizacja, która rozsiewa mrok i dramaturgiczne wątpliwości. Muzycy
tym razem pracują krótkimi frazami, pozostając w chmurze rezonującego ambientu
z nieznanego źródła pochodzenia.
W kolejnej opowieści, najdłuższej, prawie 11–minutowej, artyści
początkowo stawiają na czyste, niemal balsamiczne plejady niekończących się dźwięków.
Z czasem ich narracja zaczyna brudzić jednak swoje brzmienie, po czym wpada w
objęcia elektronicznego rezonansu i chyłkiem spogląda ponownie w stronę bucketheadowych skojarzeń. Ów dramaturgiczny
loop skomentowany zostaje obłą chmurą
zdrowego ambientu. Ostatnią improwizację otwiera samotna gitara, która
delikatnie pulsuje na dużym pogłosie. Po niedługiej chwili jej dźwięki zdają
się być dekonstruowane przez elektronikę. Całość zmyślnie lepi się w niemal
dubowy flow, który złowieszczo kołysze
naszymi receptorami słuchu. Gitara multiplikuje swój dźwiękowy wizerunek,
pojawiają nawet akcenty post-rockowe. Ta urokliwa karuzela zdarzeń na ostatniej
prostej lepi się w gęsty, zmysłowy dron.
Hidden Forces Trio & Alejandro Rojas-Marcos Velá (Sentencia Records, DL 2021)
Ze wspomnianego wyżej Badajoz już tylko krok do słonecznej Andaluzji
i jej serca, czyli Sevilli. Tam mieści się label Sentencia Records, prowadzony
przez muzyków, których znamy chociażby z nagrań dla brytyjskiego Raw Tonk
Records (pamiętacie Sputnik Trio?). Dziś dwie propozycje z tegoż katalogu.
Najpierw trio w składzie: Gustavo Domínguez – klarnety, Marco Serrato – kontrabas
oraz Borja Díaz – instrumenty perkusyjne, które na okoliczność tego nagrania łączy
swoją kreatywność z Alejandro Rojas-Marcosem – klawikord. Nagranie z maja br., miejsce
zwane La Carbonería, Sevilla. Długa,
koncertowa improwizacja na potrzeby nagrania podzielona została na dwie części.
Całość odsłuchu zajmuje ponad 49 minut.
W Sevilli trafiamy wprost do rozgadanego baru, który nie
będzie milkł przez cały koncert. Gdy muzycy będą realizować bardziej
ekspresyjne działania, ów gwar piwny nie będzie stanowił problemu, gdy jednak snuć
będą bardziej kameralne frazy, tudzież zmyślnie preparować dźwięki swych akustycznych
instrumentów, zjawisko nadprogramowych fonii będzie stymulowało naszą irytację.
A muzyka tria, które tego dnia stało się kwartetem, zdaje się charakteryzować
właśnie dużą amplitudą natężenia dźwięku i poziomu emocji, będącą zresztą skutkiem
pewnego rodzaju dramaturgicznego rozchełstania, chwilami subdoskonałej dyscypliny
w zakresie budowania narracji.
Początek koncertu obiecuje naprawdę wiele. Akustyczne frazy,
sporo preparacji, wiele dźwięków, dla których trudno zdiagnozować miejsce
pochodzenia. Kreatywna dyfuzja, intrygujące znaki zapytania – brudna, pokaleczona
kameralistyka, która raz za razem korzysta z bardziej intensywnych interludiów,
ciągnących moc wprost z post-jazzowych naleciałości. Zmiana goni tu zmianę –
kontrabas gra pizzicato i arco naprzemiennie, klarnet bywa basowy,
by za moment stać się lekkim, zwyczajnym klarnetem, w końcu instrumenty perkusyjne,
które zdają się tu mieć najwięcej twarzy. I to właśnie perkusiście należy oddać
palmę pierwszeństwa w zakresie poziomu kreacji i nade wszystko dbałości o
odpowiednią dramaturgię. Słychać to zwłaszcza w drugiej części płyty, która
miewa narracyjne mielizny. Zdecydowanie ciekawiej dzieje się za to w części
pierwszej, gdy sporo do emocji koncertu wnosi klawikord, który czasami brzmi
niczym gitara akustyczna, dodatkowo dobrze sobie radzi z kreowaniem warstwy meta rytmicznej. Także tutaj improwizacja
intrygująco nabiera post-industrialnego posmaku, głównie dzięki preparacjom
perkusisty i kontrabasisty. Ale jakby na przekór recenzenckim dywagacjom,
zakończenia obu setów dzieją się pod dyktando klarnetu. Finał zaś drugiej
części poprzedzony jest bodaj najbardziej dynamicznym passusem kwartetu, gdy na
dłuższą chwilę gwar baru ginie w emocjach płynących z rozimprowizowanych głów muzyków.
Ricardo Jiménez & Antonio Ramírez Génesis Negro (Sentencia Records, CD
2021)
Kolejna płyta z Andaluzji, to już czyste szaleństwo!
Post-metalowa, mroczna gitara, która improwizuje do … surrealistycznego
malarstwa! W roli malarza Antonio Ramírez Collado, w roli gitarzysty Ricardo
Jiménez Gómez. Dziewięć improwizacji, powstałych wiosną tego roku, trwa tu
około 43 minuty.
Początek nagrania tonie w mrocznych, szorstkich, ale jednak
ambientowych wyziewach. Ciężka gitara snuje jakże niecnotliwą melodię, która
broczy po kolana w zgiełku siarczystego brzmienia. Zaraz potem zadziorny riff like heavy & dirty rock! Kilka pętli
i skok w black metalowy dron! Akcja goni
tu akcję! Po chwili atakuje nas szerokie pasmo gęstego ambientu, które nie trwa
nawet półtorej minuty. Tuż potem, to już czwarta improwizacja, odgłosy
otoczenia i … dźwięk gitary akustycznej na pogłosie. Spokój narracji jest tu bardzo
pozorny. Piąta część, to jedna z dwóch zasadniczych części albumu. Zaczyna się typowym
metalowym riffem, wznieconym na gotującym się fuzzie. Całość szkli się doom stepem, ale po chwili przepoczwarza
się w łagodne, niemal soft-rockowe frazowanie. Gitara z czasem mnoży wątki, zaczyna
slajsować i nadawać narracji zdecydowanie kwasowy charakter. Na finał szczypta
ambientu dla smaku.
Trzy kolejne improwizacje znów stawiają na pewną
enigmatyczność i zdają się być udanymi podprowadzeniami pod finałowy, główny utwór
nagrania. Szóstka, to siarka, fuzz i głęboki doom! Salwy fajerwerków na wyjątkowo mrocznym niebie. Wieczna repryza,
która łapie złe pulsacje! Siódemka – oddech świeżego powietrza, drugie
akustyczne interludium. Ósemka, to kolejny sfuzzowany wyziew z groźnej gitary i
kilka pulsacji, nabierających syntetycznego posmaku. No i finał! Prawie 11
minut! Rockowy rynsztunek, ale jakże siarczysty riff, znów w tempie doom! Po niedługim czasie na scenie ląduje
brat bliźniak. Dwa doomowe riffy, what a game! Każdy z nich pracuje
samodzielnie, modyfikuje się, ulega degradacji, ale odradza też na nowo.
Wszystko trwa tu do momentu, gdy dźwięk dotrze pod ścianę. Potem już tylko skowyt
przesterowanego fuzza i można iść spać.