piątek, 27 września 2024

John Butcher in two trios: Parallel Streams & Fictional Souvenirs!


Legendarny brytyjski saksofonista John Butcher obchodzi niebawem siedemdziesiąte urodziny, ale za pewne nie tylko z tego powodu, od wielu tygodni prowadzi bardzo bogate życie koncertowe, także poza landami Zjednoczonego Królestwa.

W połowie września przez trzy długie wieczory rezydował w Berlinie, obecnie kontynuuje swoje niemieckie przygody, a dokładnie za tydzień, w piątek 4 października, pojawi się w Poznaniu, by przez trzy jeszcze dłuższe wieczory być najistotniejszym uczestnikiem ósmej edycji Spontaneous Music Festival. Dodajmy, iż urodziny Johna wypadają dokładnie w ostatni weekend października i na tę okoliczność zaplanowano huczne obchody w londyńskim Cafe Oto.

Aktywność koncertowa Butchera zdaje się być nierozerwalnie związana z jego aktywnością edytorską. Na tych łamach staramy się wszelkie jej przejawy komentować na bieżąco. Ostatnie tygodnie przyniosły prawdziwy wysyp nowych albumów z udziałem Johna, zatem teraz, kilka dni przed występami w Dragon Social Club, pochylimy się tylko na dwiema nowościami, obiecując, iż pozostałe podsumujemy werbalnie w kolejnym miesiącu.

Słowo się rzekło, przed nami dwa tria, każde z udziałem perkusisty/ perkusjonalisty, który także obecny będzie na spontanicznym feście w przyszłym tygodniu – odpowiednio Marka Wastella i Ståle Liavika Solberga. Oba nagrania są odrobinę medytacyjne, co w przypadku dronowej ekspozycji nazwanej Parallel Streams nie dziwi, ale już w przypadku stałego składu Fictional Souvenirs, który na ogół sieje free jazzowy popłoch, jest pewną niespodzianką. Ale jakże sympatyczną!




Parallel Streams

Saksofony Butchera (tradycyjnie sopranowy i tenorowy) odnajdujemy tu w towarzystwie rozbudowanej sekcji perkusjonalnej. Luigi Marino pracuje na talerzach, na bliżej nam nieznanych akcesoriach akustycznych i także na generatorach akustycznego feedbacku, z kolei instrumentarium Marka Wastella zostało określone jedynie mianem percussion. Nagranie koncertowe z Berlina składa się z trzech krótkich, kilkuminutowych epizodów i długiej, prawie trzydziestominutowej części głównej, która na albumie jest jego trzecią częścią.

Muzycy od pierwszej sekundy koncertu formują ekspozycję dronową, szytą dętym wydechem i rozbudowanym strumieniem perkusjonalnych niespodzianek. Całość jest mroczna, nieco oniryczna, zdaje się unosić nad powierzchnią, lewitować w herbertowskiej pozaprzestrzeni przeszywana raz za razem porcjami rezonujących dźwięków. Przy odrobinę bardziej intensywnym frazowaniu można odnieść wrażenie, że saksofon jest tu świdrem, który próbuje przebić się przez metaliczną powłokę. Druga ekspozycja zdaje się być repryzą jedynki, z tym wszakże zastrzeżeniem, iż muzycy posadowieni są bliżej ciszy, a ich akcje jeszcze bardziej jednorodne brzmieniowo i narracyjnie. Strumień perkusjonalny bogacony jest tu ekspozycjami dzwonkowymi, a sam finał improwizacji nabiera dość zaskakującej rytmiki, szytej drummingiem po glazurze talerza.

Trzecia improwizacja zdaje się nie mieć tu początku, ani końca. Startuje z dna ciszy, umiera niesiona ulotnym strumieniem ambientu. W wielu momentach osiąga poziom akustycznej medytacji godnej mistrzów AMM. Jej początek wyznaczają małe gry realizowane na talerzach. Saksofon sopranowy Johna wchodzi do gry po pewnym czasie i początkowo jego jedynym zadaniem jest utrzymanie nastroju, jaki zbudowali Luigi i Mark. Narracja skrzy się brzmieniowymi subtelnościami, ma swoje fazy wzrastania i opadania, zawsze emanuje dramaturgiczną urodą. Bywa, że sięga chmur, bywa, że leży odłogiem w mrocznej krypcie. Szczególnie pięknie jest wtedy, gdy repetujące perkusjonalia przenoszą saksofonowe kropelkowanie wprost w otchłań szumów i rezonujących pisków. W drugiej fazie improwizacji muzycy wspinają się na drobne wzniesienie, stymulowani post-taneczną rytmiką. Przez moment nucą nawet senną balladę. Po kolejnych pętlach ujmującej narracji perkusjonaliści, korzystając z milczenia Johna, budują intrygujący dialog, który nabiera rytmu, niezmąconego powrotem saksofonu. Dronowa finalizacja szyta jest jednorodną strugą ambientu. Albumowe ostatki, to ledwie trzyminutowa improwizacja, prawdziwa celebracja dźwięku i narracyjnego skupienia. Dęte frazy cedzone przez zaciśnięte zęby, małe ekspozycje talerzowe, mroczne odgłosy z najgłębszej krypty, rezonans, który umiera w zupełnej ciszy.   



 

Fictional Souvenirs

Kolejny koncert, to już matczyna ziemia Butchera, londyńskie Cafe Oto i trio z Patem Thomasem oraz Ståle Liavikiem Solbergiem. Nagranie ma cztery odsłony – pierwsza i trzecia, to rozbudowane ekspozycje, druga i czwarta, to kilkuminutowe dogrywki. Koniecznie trzeba dodać, iż w trakcie dwóch pierwszych improwizacji Pat Thomas gra na fortepianie (zapewne set pierwszy), przez dwie kolejne używa elektroniki (zapewne set drugi).

Początek jest definitywnie free jazzowy, choć szyty jedynie pianem i perkusją. Saksofon w roli komentatora wchodzi do gry po niespełna dwóch minutach. Thomas pracuje tu na połamanym rytmie, Solberg dba o drummingową dynamikę, ale jak zwykle potrafi być delikatny i znajduje przestrzeń na drobne preparacje. Butcher, tu oaza spokoju, płynie w trybie open jazzu, dba o brzmieniowe drobiazgi, donikąd się nie spieszy. Trwające kwadrans nagranie ma kilka faz. Przez moment znów jest duetem bez saksofonu, ale skoncentrowanym na preparacjach, a potem mroczną balladą o niezliczonych pokładach dramaturgicznych subtelności. Dogrywka pierwszego seta początkowo wydaje się dalece minimalistyczna i pogrążona w ciszy. Potem nabiera rozpędu i zbliża się do free jazzowych okopów. Ale nim skona, jeszcze raz postanawia podyskutować z rzeczoną ciszą.

Trzecia opowieść albumu trwa prawie 25 minut i nie tylko dlatego stanowi crème de la crème całego koncertu. Thomas przesiada się na elektronikę, a jego dyspozycja dnia, dramaturgiczne opanowanie, swoboda myśli i ulotność kreacji sprawiają, że to być może jeden z jego najlepszych występów realizowanych poza fortepianową klawiaturą. Na starcie brzmi jak zdezelowane inside piano, potem nabiera syntetyczności, ale na każdym etapie rozwoju narracji nie dość, że miewa wyłącznie dobre pomysły, to pozostaje subtelny, nieinwazyjny, świetnie wkomponowany zarówno w background, jak i korowy strumień narracji. Bywa, że brzmi tu wręcz dubowo, zwłaszcza w momencie, gdy John i Stale (zdający sobie chyba sprawę z formy partnera) na kilka chwil pozostawiają go samego na scenie. Jest też moment, gdy akcesoria Pata łapią tajemniczą melodykę w żagle i po raz kolejny brzmią nad wyraz … akustycznie. Siłą rzeczy saksofon i perkusja schodzą w tej doskonałej improwizacji na dalszy plan, ale – co oczywiste – ani jeden ich dźwięk nie jest niezasadny, albo pozbawiony jakości, zwłaszcza na etapach rozbudowanych preparacji. Finał utworu podkreśla jego umiarkowanie intensywne tempo oraz dramaturgiczną i brzmieniową jakość. Tonie w chmurze ambientu. Dogrywka drugiego seta wydaje się wyjątkowo filigranowa, szyta szmerami, plejadą elektroakustycznych drobiazgów i perkusyjnych obcierek. Niespodziewanie nabiera jednak intensywności – najpierw rozrasta się wszerz, potem zyskuje adekwatną dynamikę.

 

John Butcher/ Luigi Marino/ Mark Wastell Parallel Streams (Confront Recordings, CD 2024). Berlin, luty 2024: John Butcher – saksofony, Luigi Marino - talerze, zarb, zarb-e zurkhaneh, akcesoria feedbackowe oraz Mark Wastell – instrumenty perkusyjne. Cztery improwizacje, 44 minuty.

Fictional Souvenirs (Butcher/ Thomas/ Solberg) Volatile Object (Trost Records, CD 2024). Cafe Oto, Londyn, styczeń 2023: Pat Thomas - piano (1+2) & elektronika (3+4), John Butcher – saksofony oraz Ståle Liavik Solberg – perkusja. Cztery improwizacje, 48 minut.


 

 

wtorek, 24 września 2024

Jonas Engel in Brutage duo with Asger Thomsen and in Fogel solo!


Niemiecki saksofonista Jonas Engel będzie gościem 8.edycji Spontaneous Music Festival w Poznaniu. Artysta z Kolonii w kolejny czwartek, 3 października, otworzy imprezę setem solowym na saksofon i elektronikę. Dzień później zagra w sensacyjnie zapowiadającym się duecie ad hoc z pewną tajemniczą, belgijską pianistką.

Nim te doniosłe fakty nastąpią, zanurzamy nasze recenzenckie szpony w jego ekscytującym duecie z duńskim kontrabasistą Asgerem Thomsenem, a potem solowym występie dętym, urokliwie degenerowanym elektroniką.



 

Brutage

Engel i Thomsen odbyli na progu bieżącego roku trasę po Europie, w tym także po Hiszpanii. Z koncertów zagranych w Madrycie, Sewilli i Barcelonie wykroili album. Epizody pierwszy i trzeci trwają tu w okolicach dziesięciu minut, ten andaluzyjski ponad dwadzieścia. Muzyka akustyczna, podana na powabnej kasecie bez jakichkolwiek działań post-produkcyjnych – to uwaga dla tych z nas, którzy z pierwszego odsłuchu Brutage mogą nie wyjść żywi.

Ostro zakończony smyczek na gryfie ciężkiego kontrabasu i kompulsywny saksofon z klejącym się do warg ustnikiem, pełen szorstkich niczym papier ścierny podmuchów zimnego powietrza – to atrybuty artystów na starcie kastylijskiego koncertu. To gra na pozór kameralna, ale połamana, naznaczona piętnem umierającego free jazzu. Nieustający festiwal preparacji sycony kreatywnością niespotykaną w tych szerokościach przestrzeni kosmicznej. Od masywności hałasu do ulotności pojedynczej frazy, od strzępów dźwięku po rozlegle drony. Od kocich pisków po niedźwiedzie westchnienia. Madrycki epizod muzycy wieńczą poświatą rytmu i post-industrialnym krzykiem.

W stolicy Andaluzji zatrzymujemy się na dłużej. Początek nagrania jest delikatny, minimalistyczny, jakby te wszystkie ciężkie epitety, którymi obdarzyliśmy duet przed chwilą nie miały racji bytu. Narracja faluje, czasami nabiera pewnej linearności, zwłaszcza, gdy smyczek zdziera struny, a pozornie spokojny sopran pikuje ku niebu. Pojawia się też post-jazzowe pizzicato, które niesie opowieść balladową doliną. Ów moment wytchnienia daje tylko asumpt do jeszcze bardziej pogłębionych preparacji na obu instrumentach – bywamy zatem w zakładzie szlifierskim, odwiedzamy serwis wulkanizacyjny, aż w końcu płaczemy razem z muzykami nad rozlanym mlekiem. Źdźbła melodii bolą tu bardziej niż sucha para z tuby dęciaka. Improwizację wieńczy samotny smyczek, warczący w trybie minimalistycznym, przypomina stygnącą lawę.

Katalońska puenta zdaje się być najbardziej gęstym epizodem iberyjskich koncertów. Smyczek emanuje harshem, saksofon wyje szmerowym dronem, pojawiają się zabite melodie, duszone w tubie, zeskrobywane ze strun. Całość nabiera intensywności, staje się równie piękna, jak bolesna. Smyczek dociska struny, z tuby dęciaka leje się woda, a może czysta krew. 



 

Fogel

O momencie, w którym powstała solowa płyta Engela wiemy tylko, iż był to dla niego moment yang. Nic nie wiemy o wykorzystanym instrumentarium, ani tym bardziej sposobie, w jaki muzyk wykreował wielowarstwowe, dęte strumienie. Czy nakładał je na siebie i improwizował na bazie poprzedniej warstwy, jak czynił to trzydzieści lat temu Evan Parker, czy bardziej zdał się na ślepy los maszyny, która powtarzała jego kolejne dęte frazy i multiplikowała flow. Efekt wszakże godny jest uwagi i definitywnie ostrzy nam zmysły przed festiwalowym koncertem otwarcia. 

Siedem opowieści trwa tu niespełna trzydzieści minut, zatem doświadczamy jedynie dźwiękowego konkretu. Pierwszą część kreują dwa rytmiczne strumienie szumu, o dalece hydraulicznym brzmieniu. Część druga, to najpierw trzy, cztery rezonujące drony, a potem efektowne, kocie parskanie. Trzeci epizod zdaje się być tkany z fraz post-akustycznych, po czasie staje się intensywny i niemal post-industrialny. Z kolei czwarty lepi się z suchych podmuchów powietrza, które zaczynają sycić się ulotną melodyką i tętnić pewną tanecznością, aż po rezonujące echo. Piąty odcinek śmiało możemy uznać za najbardziej hałaśliwy. Świdrujące drony z każdą chwilą stają się tu bardziej siarczyste i krzykliwe. Przedostatnia historia, to porcje gęstych szumów - jedne zakotwiczone, inne uwolnione, niesione siłą wiatru. Tu opowieść efektownie multiplikuje się i nabiera nerwowego tempa, które nie ustaje także w części finałowej. Rytm zakończenia zdobi dubowe echo i chmura kocich lamentów.

 

Jonas Engel & Asger Thomsen Brutage (Bandcamp’ self-released, Kaseta/ DL). Jonas Engel – instrumenty dęte, obiekty oraz Asger Thomsen – kontrabas, obiekty. Nagrania koncertowe - Madryt, Sewilla, Barcelona, styczeń 2024. Trzy improwizacje, 46 minut.

Jonas Engel Fogel (Bandcamp’ self-released, CD 2023). Jonas Engel – saksofony, być może inne instrumenty dęte, elektronika. Muzyka powstała in a moment of yang, czas i miejsce akcji nieznane. Siedem utworów, 29 minut.

 

 

piątek, 20 września 2024

The September’ Round-up: Dooom Orchestra! SANTA! SYNC! García & Reviriego! Michalowski & Smith! Ekotonika! Doskocz & Kurek! Lencastre! Leblanc & Ferreira! Yamauchi & Kahn!


Wrześniowa zbiorówka recenzji świeżych płyt z muzyką improwizowaną przed nami! Dziesięć świeżynek, moc różnorodnych wrażeń, dźwięki z niemal całego świata!

Pośród tytułów wykonawczych sporo świetnie znanych nam postaci, ale też niemałe grono nowych nazwisk do bezwzględnego zapamiętania. Gatunkowy misz-masz jak zwykle na ekstremalnie wysokim poziomie – rozbudowany skład uprawiający predefiniowaną improwizację, dużo tej ostatniej w wersji jak najbardziej swobodnej, trochę jazzu, zarówno free, jak i kameralnego, a także z etykietą fussion, elektroniczne eksperymenty, zmysłowy dark ambient, post-rockowa polirytmia, czy lewitująca elektroakustyka. What ever you want!

Nasza podróż rozpocznie się we Włoszech, potem odwiedzimy Szwajcarię, Hiszpanię, Stany Zjednoczone, Polskę, Portugalię, Kanadę, a także daleką Japonię. Welcome to improvised heaven & hell!



 

Dooom Orchestra Our Sea Lies Within (Aut Records, CD 2024)

Onara Swamp Hall, Tombolo, Włochy, lipiec 2023: Francesco Cigana – perkusja, instrumenty perkusyjne, obiekty, Nina Baietta – głos, Jacopo Giacomoni – saksofon altowy, Francesco Salmaso – saksofon tenorowy, Agnese Amico – skrzypce, Francesca Baldo – skrzypce, Enrico Milani – wiolonczela, Sirio Nagro – gitara elektryczna, obiekty, Andrea Zerbetto – fortepian, Riccardo Matetich - tabla, obiekty, instrumenty perksyjne, Marco Valerio – bas elektryczny, Andrea Davì – perkusja. Osiem utworów, 45 minut.

Tą włoską orkiestrą o jakże intrygującej nazwie dowodzi perkusista Francesco Cigana, który na tych łamach nie jest postacią anonimową. Dwunastoosobowy skład kleci tu dla nas osiem opowieści, które sycą się zarówno estetyką post-jazzu, jak i swobodnej, ale niekiedy przesłodzonej i nazbyt wystudiowanej kameralistyki. W trakcie trzech kwadransów dzieje się dużo dobrego, ale wraz z upływem czasu ekspresja, jaka towarzyszyła artystom na starcie, zdaje się rozpływać w mocno kontrolowanej narracji.

Start, co się zowie! Saksofonista i wokalistka, z okrzykami na ustach, płyną post-jazzowym tembrem niesieni strugą bogatej instrumentacji, kreowanej zapewne pełnym dooom składem. Druga opowieść jest nerwowa, szyta prądem gitary i strunową akustyką skrzypiec. Wokalistka dodaje tu trochę czystego, bardziej kameralnego śpiewu. W następnych dwóch częściach poznajemy kolejne elementy tej gry – niemal molekularne otwarcie, rytmiczne piano, garść basowych dźwięków z prądem, jazzowe frazy dęte i nieco oniryczne wokalizy. Piąta część niepokojąco zbliża się do estetyki pop, z kolei szósta sieje sporo rockowego zamętu (wreszcie słyszymy tu perkusję!), ale ginie w kameralnej melodyce. W części siódmej napotykamy na rytmiczną, bardziej dynamiczną opowieść, zrodzoną wszakże w klimacie definitywnie kameralnym. Finał dostarcza nerwową kołysankę, zreasumowaną dialogiem wokalistki i saksofonisty, którzy ów album tak pięknie otwierali kilkadziesiąt minut wcześniej.



 

SANTA III (Santa Recordz, DL 2024)

Czas i miejsce nagrania nieokreślone: Andrea Cherchi – syntezator, sample, miksowanie, Giacomo Salis – instrumenty perkusyjne, obiekty oraz Antonio Pinna - perkusja, metallophone. Trzy utwory, 16 minut. 

Perkusjonalista Giacomo Salis, to kolejny włoski improwizator często goszczący na naszych łamach. Tym razem spotykamy go w trio, które od pewnego czasu wydaje w formie bezfizycznej kilkunastominutowe ep-ki, które przenoszą perkusjonalne i drummingowe ekspozycje do świata fussion – tak elektronicznego, jak i po części post-jazzowego. Tu pochylamy się nad trzecim epizodem serii.

Pierwszą opowieść tworzą migotliwe, rwane frazy elektroniki, syntetycznie brzmiąca warstwa basowa i frazy perkusji, których akcje z czasem łapią niemal polirytmiczny drive. W drugiej części pojawia się więcej perkusjonalnych fraz, kreowanych głównie na talerzach i plamy syntetycznego ambientu. Beat perkusji jest tu dość nerwowy i udanie kołysze narracją, nadając jej ponownie posmaku polirytmii, a także taneczności i melodyjności. Finałowa ekspozycja tonie w mrocznym ambiencie, barwiona frazami o brzmieniu wibrafonowym, formując się ostatecznie w kształtną balladę.



 

SYNC Catacryptico (Aut Records, CD 2024)

Spazio Panelle, Locarno, lato 2022: Sebastian Strinning - saksofon tenorowy i klarnet basowy, Natalie Peters - głos, Yara Li Mennel - skrzypce, głos oraz Jacek Chmiel – cytra, elektronika. Cztery improwizacje, 47 minut.

Międzynarodowy kwartet w znoju świetnie brzmiącej, nad wyraz swobodnej kameralistyki, buduje swoje narracje na ogół środkami akustycznymi, a incydentalne plamy elektroniki tylko dodają im urody. Muzycy frazują na ogół dość minimalistycznie, ale w momentach, gdy ów minimalizm gubią, ich kreatywność sprawia, że emocje płyną naprawdę szerokim strumieniem. Poza Chmielem członkowie SYNC, to dla tych łamów nowe nazwiska, zatem skrzętnie je zapisujemy i czekamy na tzw. ciąg dalszy.

Pierwsza i czwarta improwizacja, to formy rozbudowane, dwie środkowe są nieco bardziej zwarte w formie. Sucho brzmiący saksofon, delikatnie drgające strun skrzypiec, głos, który najpierw cmoka, potem melodyjnie zawodzi niczym kolejny dęciak, wreszcie minimalistyczne frazy cytry i incydentalne plamy elektroniki – to w ujęciu dźwiękowym aktorzy fazy otwarcia. Emocje są nam tu należycie dawkowane (buzują, gdy do gry wkracza klarnet basowy), w środku tli się ponadgatunkowa różnorodność i niemałe pokłady ciszy, a sam finał zdaje się być żałobną mantrą. Druga część, to plejady drobnych, niekiedy nerwowych fraz, preparacje i okrzyki. Z kolei trzecia odsłona syci się programowym minimalizmem, blisko posadowiona jest ciszy, pracuje elektronika, śpiewają metaliczne przedmioty. Z jednej strony plamy post-jazzu, z drugiej oniryczny ambient. Finał płyty jest anonsowanym wcześniej wybuchem kreatywności i pomysłowości, chwilami aż nazbyt bogatym w wydarzenia. Początek jest leniwy, dronowy, środek rozgadany, wsparty elektroniką, finał wielogatunkowy, nie bez akcentów zdecydowanie dynamicznych. Ostatnie cztery minuty, to nowy wątek, swoisty encore, zainicjowany przez elektronikę, a skomentowany onirycznym głosem saksofonu i wokalem z tekstem.




Miguel A. García/ Àlex Reviriego Heralds de l'hivern (Hera Corp., Kaseta 2024)

Czas i miejsce nagrania nieokreślone: Miguel A. García – elektronika, dźwiękowe manipulacje, miksowanie oraz Àlex Reviriego - no input mixer, elektronika (feedback), urządzenia różne, syntezator. Cztery utwory, 38 minut.

W ramach wątku północno-iberyjskiego proponujemy spotkanie starych dobrych znajomych. Kooperacja baskijsko-katalońska tym razem odbywa się wyłącznie w sferze elektroniki, tu wyjątkowo oryginalnej i naznaczonej piętnem niebanalnego konceptu. Większość dźwięków, jakie generuje Reviriego są bowiem efektem działania feedbacku, w czym pomaga także mikser, który zdaje się być fonicznym perpetuum mobile, albowiem daje coś od siebie, choć sam nie ma nic na wejściu. Prace Garcii bazują na bardziej konwencjonalnym oprzyrządowaniu elektronicznym.

Pierwszy utwór budują syntetyczne drony i plejady elektroakustycznych short-cuts – usterki i skwierczenia. Całość wydaje się dość mroczna, osadzona na dużej przestrzeni, która łapie także ochłapy dźwięków akustycznych. W kolejnej części muzycy rozbudowują arsenał artystycznych środków wyrazu – narracja nabiera gęstości, syntetyczności, brudnego, pokancerowanego brzmienia. W rezultacie licznych akcji dramaturgicznych opowieść staje się chropowatym dark ambientem. Trzecia odsłona trwa tu prawie trzynaście minut i zdaje się być kluczowym momentem albumu. Rodzi się w poświacie mrocznych szelestów, które formują się w wyjątkowo czarny ambient. Opowieść nabiera rozmachu, gdy na mrocznym tle pojawiać się zaczynają post-akustyczne frazy, będące zapewne efektem owego cudownego feedbacku. Sam finał przynosi melodyjne ukojenie. Ostatnia część jest równie bardzo bogata w wydarzenia. Od fraz rezonujących, rozbłysków elektro-akustycznej delikatności, poprzez drony i post-melodie, aż po kosmiczne brzmienia i na poły akustyczne zgrzytanie zębami. Flow nie przestaje być jednak wystudzony, czyżbyśmy mogli użyć tu określenia electronic chamber? W końcowej fazie opowieść narasta jak wielka orkiestra symfoniczna, po czym popada w długotrwały falling down.



 

Piotr Michalowski/ Damon Smith How to Ripen in Ice (Balance Point Acoustic, CD 2024)

Ziggy's Ypsilanti, USA, czas nieokreślony: Piotr Michalowski - klarnet basowy i kontraltowy, saksofon sopranowy i sopranino, flet japoński Shinobbue oraz Damon Smith - kontrabas. Siedem improwizacji, 46 minut.

Swobodna improwizacja, która intrygująco balansuje pomiędzy post-jazzem, a free chamber, zbudowana arsenałem brzmień dętych i kontrabasem, który zdolny jest do każdej ponadgatunkowej akcji, to treść polsko-amerykańskiego albumu, nad którym się pochylamy.

Artyści zaczynają z wysokiego C! Kompulsywne pizzicato & arco w jednym strumieniu kontrabasowego flow i dęte wyziewy realizowane na sporym pogłosie. Kameralna opowieść zakorzeniona w swobodnym jazzie zdaje się tu być równie błyskotliwa w pobliżu ciszy, jak i na drobnym, free jazzowym wzniesieniu. Na koniec zostaje okraszona dronem i śpiewem saksofonu. Drugą część muzycy kreują na nisko ugiętych kolanach. Klarnet i post-jazzowe pizzicato nie stronią od kameralnych dygresji, potem opowieścią kołysze nostalgiczny smyczek. Trzecia część skłania się ku swobodzie jazzu, a realizowana jest saksofonem sopranowym i kontrabasem, który studzi emocje szarpaniem za struny, a definitywnie je pobudza smyczkowym tańcem. W części czwartej pojawia się flet, a potem klarnet, w piątek powraca lekki saksofon, ale ma wyjątkowe ostre pazury. Oba fragmenty płyną jazzową strugą, ta druga, choć rodzi się kameralnie, śmiało zasługuje na miano ognistej. Szósta opowięśc jest ekspozycją solową kontrabasisty (piękny smyczek w bardzo niskich rejestrach!), która na sam koniec zostaje delikatnie skomentowana przez saksofonistę. Ostatnia narracja udanie reasumuje wyczyny artystów. Skrzy się jazzem sopranu i kontrabasowym wszędobylstwem, początkowo sprawia wrażenie pożegnalnej ballady, z czasem staje się kolejną żwawą, ognistą akcją.




Ekotonika To Get Lost (Antenna Non Grata, CD 2024)

Łódź, Kraków, 2023: Mat Barski – gitara elektryczna, sampler oraz Marcin Karton Karczewski – syntezator, kontrabas, stomp boxes. Pięć utworów, 30 minut.

Na tych łamach definitywnie lubimy dark ambient! Zwłaszcza, gdy lepiony jest z wielu nieoczywistych, niejednorodnych strumieni nie tylko mrocznych dźwięków. Krajowa Ekotonika nam to gwarantuje, budując zwartą, dość krótką opowieść zarówno foniami żywymi, jak i syntetycznymi. Piękny, depresyjny tytuł albumu podkreśla ładunek emocji, jaki niesie całe nagranie.

Pierwszą opowieść otwiera mroczna pulsacja gitary, basowy background i strunowe zdobienia. Dolina narracji trzeszczy, góra wznosi się ku zachmurzonemu niebu. Finałowy ambient zdaje się rozbłyskiwać w chmurze industrialnego pyłu. W kolejnych odcinkach muzycy dodają nowe elementy sprawiając, iż ich dark ambient mieni się nadzwyczaj obfitą paletą kolorów. Słyszymy brzmienia przypominające sakralne organy, wszędzie panoszą się gitarowe chroboty i akustyczne zgrzyty z nieznanego źródła, a w części trzeciej niepodziewanie dajemy się ponieść pewnej wewnętrznej, nerwowej dynamice. Czwarta opowieść trwa dziesięć minut i jest przeto najatrakcyjniejsza pod względem dramaturgicznym. Na czele rozhuśtanego orszaku maszeruje gitara, w tle pulsuje basowa, mroczna otchłań, a dalece zaskakujący finał puentuje dźwięk nadlatujących Ptaków Hitchcocka. Z kolei końcowa ekspozycja nie szczędzi nam dźwięków preparowanych, połamanych fraz post-perkusyjnych i plejady drobnych, elektroakustycznych usterek.



 

Doskocz/ Kurek Wrrr (Antenna Non Grata, CD 2024)

Beskid Mały, luty 2023: Paweł Doskocz – gitara elektryczna oraz Wojtek Kurek – perkusja. Dziesięć utworów, 33 minuty.

Doskocz i Kurek grają razem od lat, ale takiej petardy dźwięków wcześniej nam nie dowozili. Dziesięć krótkich wiadomości wprost z ponadgatunkowego piekła. To improwizowany post-rock zaplątany w gęstą, psychodeliczną polirytmię, to muzyka, która rządzi nami od pierwszej do ostatniej sekundy, no i na koniec, oczywiście, nie bierze jeńców.

Przesterowany wyziew gitary i dynamiczny drumming po ostrych krawędziach lepią tu start, który sieje popłoch, przypomina wykrwawiający się drum’n’bass. Druga odsłona zabiera nas w bezmiar afrykańskiej polirytmii, czyniąc niemal etniczne rytuały, okraszone poszukiwaniem hard-rockowych korzeni gitary. Zaraz potem muzycy z drobiazgów, strzępów fonii klecą połamaną strukturę, która pęcznieje jak ciasto na dobrą pizzę. W czwartej części opętani rytmem niszczyciele czystości gatunkowej doładowują nas hałasem, by wszystko spuentować dudniącym 2stepem. W piątej części króluje zdewastowany rock, który wpada w rytualny taniec, z kolei w szóstej wracamy do afrykańskiej polirytmii. W dwóch kolejnych short-trackach dominuje rozdygotana z emocji gitara. Jej pick-upy stają w płomieniach, ale wsparte rytmem zabierają nas na psychotrip po bezdrożach kompletnie pijanej Luizjany. Zaraz potem pojawia się kojąca post-melodyka, która mości się rytmicznie na grzęzawisku umierającego robactwa. Dziewiąty numer, to już jazda bez trzymanki. Let’s go to India, krzyczą artyści, a ich drum’n’bassowy flow zdaje się być sycony brzmieniem zdezelowanej drumli. Taniec nie ma tu końca, a wokół panoszy się swąd przypalonego curry. Albumowa puenta toczy się już spokojnym strumieniem umiarkowanie hałaśliwego rocka, który puszcza do nas oko, bo wie, że i tak rządzi wszechświatem. Gęsty, instynktowny finał, bez zbędnego dźwięku.  



João Lencastre Free Celebration (Robalo, CD 2024)

Louva-a-Deus Studio, marzec 2024: Ricardo Toscano - saksofon altowy, Pedro Branco - gitara, João Bernardo - instrumenty klawiszowe, syntezator, Nelson Cascais - bas, João Pereira – perkusja oraz João Lencastre – perkusja. Dwanaście kompozycji, 50 minut.

Czas na jazz! Kompozycje Ornette Colemana, Theloniousa Monka, Herbie Nicolsa i dwie improwizacje własne sekstetu – wszystko zgrabnie zaaranżowane, dynamicznie wykonane, bez słodyczy jazzowych ballad, z zaszytym nerwem free. Szefem bandu jest świetnie nam znany portugalski perkusista, który – co nie jest częste - do składu zaprosil także drugiego perkusistę. Muzyka zwinna, swobodna, do tańca, i do różańca, ze znakiem synkopowanej jakości.

Utwory pierwszy i dziesiąty, to improwizacje. Ta pierwsza syci się prawdziwie kameralnym urokiem, ta druga nie szczędzi nam preparacji i małych melodii. Cała reszta należy już do trzech legend jazzu! Muzyka swinguje, jest ekspresyjna, a po szybkiej ekspozycji tematu następuje rozbudowana faza kolektywnych improwizacji, niemal każdorazowo nasączona jakością instrumentalną i kreatywnością. Szczególnie efektownie wypadają songi Colemana, pełne zrywnej melodyki i fantastycznie połamanej rytmiki, świetnie podkreślanej podwójnym zestawem perkusyjnym. No i nieśmiertelna Kathelyn Gray! W utworach Monka i Nicolsa słyszymy więcej jazzowego ładu, a także intrygujące akcje pięknie brzmiących organów Hammonda. Muzykom starcza też czasu, by jazzowe evergreeny nasączać dużą dawką całkiem swobodnych improwizacji, jak choćby w introdukcji utworu siódmego, monkowskiego Shuffle Boil. Z kolei w ósmej odsłonie i colemanowskim Toy Dance zwracają uwagę smakowite preparacje gitarzysty. Jedenasta część, to colemanowski Forerunner, który staje się okazją do popisów dla perkusistów, zarówno solowych, jak i w duecie.  Wieńczy go efektowna galopada, definitywnie ostro przyprawiona.




Karoline Leblanc & Paulo J Ferreira Lopes Edged Once Fractured (atrito-afeito, CD 2024)

Montreal, 2019-2023: Karoline Leblanc - harpsichord, fortepian, pipe organ, instrumenty różne oraz Paulo J Ferreira Lopes – gongi, dzwony, talerze, instrumenty różne. Jeden utwór, 33 minuty.

Kanadyjską pianistkę Leblanc gościliśmy na Trybunie wielokrotnie, ale w czasach pandemii jej aktywność artystyczna nieco przyhamowała. Teraz powraca w ekspozycji duetowej ze swoim stałym partnerem (nie tylko muzycznym), portugalskim perkusistą Ferreirą Lopesem. Muzycy proponują nam kolaż improwizacji, jakie nagrali głównie w okresie rzeczonej pandemii w Kanadzie. Muzyka mieni się tu wszelkimi kolorami tęczy, albowiem artyści generują dźwięki nie tylko na swoich podstawowych instrumentach (pełne dane powyżej).

Jednotrakowa Improwizacja składa się z trzech części, które łączą drobne, niemal niedostrzegalne w ujęciu dramaturgicznym pauzy. Początek budują frazy inside piano i nerwowe, perksyjne talerze. W strumieniu narracji raz za razem pojawiają się foniczne niespodzianki, dźwięki preparowane z samego dna pudla rezonansowego, czy też drżące akcje na glazurze werbla. Pierwsza część albumu ma kilka faz, zgrabnie sklejonych zwinnymi palcami miksującego - akcje perkusjonalne z obu stronach, passus brzmienia organowego, czy wreszcie moment dalece kreatywnego minimalizmu. Pierwszy definitywny restart improwizacji ma miejsce w okolicach 10 minuty i dość szybko wprowadza nas w stadium soczystego post-industrialu, który komentują fonie przypominające watahę owadów w locie wnoszącym, a także garść dętych podmuchów. Kolejna porcja ciszy ma miejsce w okolicach 25 minuty. Finałowy wątek lepi się z drobnych fraz strunowych i blaszanych. Niektóre z nich są mroczne, zamglone, inne dość hałaśliwe i rezonujące. Ostatnia prosta, to zawieszony w czasie i przestrzeni minimal.



 

Katsura Yamauchi & Jason Kahn Time Between (Ftarri Label, CD 2024)

At Hall, Oita (pierwsze dwa utwory), IAF Shop, Hakata (dwa kolejne), październik 2023: Katsura Yamauchi – saksofon oraz Jason Kahn – elektronika. Cztery utwory, 57 minut.

Jasona Kahna gościliśmy ostatnio z koreańskim nagraniem wokalnym, ale świetnie wiemy, że domeną jego artystycznego życia jest elektronika. Powracamy teraz do niej i zapraszamy na spotkanie z japońskim saksofonistą Katsurą Yamauchim. Album zawiera rejestracje z dwóch koncertów. Muzyka toczy się tu na ogół leniwie, bazuje na dętych dźwiękach preparowanych i nieinwazyjnych porcjach wytrawnej elektroniki. Warto się wybrać w tę prawie godzinną podróż.

Każdy z koncertów składa się z części głównej i znacznie krótszej dogrywki. Minimalistyczny początek dobrze wróży tu całości. Dominuje wyrafinowana elektroakustyka - szmery z tuby i plamy stojącej syntetyki, a potem wystudiowane preparacje, pojękiwania, zgrzyty i strumienie harshowych szumów. Jeszcze ciekawiej jest w chmurze rozkołysanego rezonansu, a potem w trakcie słuchowiska wprost z radiowych fal definitywnie długich częstotliwości. Dogrywka przypomina post-industrialną lewitację, doposażoną w martwą, dętą melodykę. Drugi koncert rodzi się w jeszcze bardziej minimalistycznym środowisku. Pomiędzy muzykami panoszy się dużo zabłąkanej ciszy. W dalszej fazie nagrania Jason i Katsura budzą się jednak do życia i efektownie interferują, a pod koniec lewitują i repetują. Dogrywka drugiego koncertu jest chyba najgłośniejszym fragmentem albumu. Oszczędny początek jest tu dalece zwodniczy. Kahn zdecydowanie dokłada do ognia, Yamauchi powtarza ulubione melodie. 

 

 

wtorek, 17 września 2024

Frédéric Blondy in two Relative Pitch’ drones!


Francuski pianista Frédéric Blondy nie często bywa gościem mediów skoncentrowanych na muzyce improwizowanej. To artysta na tyle wszechstronny, zorientowany ponadgatunkowo, iż poszukiwanie go w jakiejkolwiek szufladzie stylistycznej wydaje się być z góry skazane na niepowodzenie.

Szczęśliwie nowojorski The Relative Pitch Records letnim czasem dostarczył nam aż dwa nowe albumy z udziałem rzeczonego artysty, dla których improwizacja jest główną metodą pracy. Jeden z nich, to Onceim - orkiestra nowych kreacji, eksperymentów i improwizacji, której Blondy jest szefem (dyrektorem artystycznym), drugi album, to ekspozycja pracującego wspólnie od lat kwintetu Hubbub, którego jedną piąta potencjału stanowi osobowość artystyczna pianisty.

Co niezmiernie intrygujące, obie formacje mają pod względem estetycznym wiele ze sobą wspólnego. Prowadzą żmudne, skupione, równie post-kameralne, jako i post-eksperymentalne improwizacje, które tylko od czasu do czas popadają w spazm nadekspresji. Rozbudowana, ponad 30-osobowa orkiestra potrafi być niebywale subtelna, z kolei kwintet w stadium rozbłysku bywa efektowny, niczym wielka orkiestra symfoniczna. Oba albumy łączy jeszcze jedna cecha – są doprawdy wyśmienite i już teraz - z niemal stuprocentową pewnością - trafiają na naszą coroczną listę best-off.



 

Onceim

Trzynaście instrumentów strunowych (w tym dwie gitary), trzynaście instrumentów dętych, fortepian, akordeon, trzy zestawy perkusyjne i dwa wyposażone w elektronikę, wreszcie osoba dyrektora artystycznego, który jedynie czuwa na całością wykonu, albowiem nic nie wskazuje, by pełnił rolę instrumentalisty lub dyrygenta. Oto Onceim w pełnej krasie, którego moc rażenia wydaje się przeogromna. Album zawiera trzy utwory – ten pierwszy trwa prawie pięćdziesiąt minut, dwa kolejne to już krótsze formy. Nagrania pochodzą z lat 2018-2020, czyli swoje odczekały, by ujawnić światu swe niewątpliwe powaby.

Otwarcie lepi się z fonii, którym nie sposób w każdym przypadku nadać miano instrumentalnych – plejada szmerów i szumów, pojedyncze szarpnięcia za struny, delikatnie drżące smyczki, akcenty percussions i zatrwożone, dęte wyziewy jeszcze nieuformowane w drony. Wielka machina w uśpieniu, dyszy i leniwie dygocze. Gdy flow zaczyna niewinnie narastać, zdaje się od razu eksplodować wielowarstwową urodą i zmysłową linearnością. Pięknie zgrzyta, pojękuje, ale i kąsa mikro melodiami. Nim wybije kwadrans opowieść zaczyna piąć się ku górze niesiona rytmicznymi dźwiękami gongu. Całość nabiera pewnej ptasiej ulotności, przypomina mewy w locie wnoszącym i tupot gęsich stóp, ale i grzmoty nadchodzącej letniej burzy, piąta pora roku Vivaldiego po przedawkowaniu. Po upływie dziesięciu minut orkiestra zaczyna szukać ciszy. Proces skutkuje jednak plejadą nerwowych, także elektroakustycznych incydentów i po ledwie kilku minutach opowieść formuje się w efektowne crescendo. Ale i tu w końcu artystów dopada mrok ciszy. Wzdychają, nucą strzępy melodii, kołyszą się na wietrze. Dobijają do końca w stanie niemal ceremonialnego rozmodlenia.

Druga część tego niezwykłego albumu nie trwa nawet dziesięciu minut. Dociera do nas z gęstej mgły, obleczona poranną rosą, nasycona dramaturgicznym zawahaniem. Tworzą ją oniryczne pasaże dętych, skrzypienia i szelest talerzy. Ta kołysanka ma jednak prawdziwie złowieszczy background. Buduje linearną narrację korzystając z minimalistycznych fraz kontrabasów. Dość szybko wchodzi w stan finalizacji, który zdaje się być trudnym, górskim podejściem realizowanym w trakcie szybko nadchodzącego zmierzchu. Trzecia improwizacja, choć powstała w tej samej lokalizacji, co pierwsza, brzmi inaczej, bardziej przestrzennie, operuje jeszcze szerszym spektrum dźwięku, choć jako całość wydaje się dość matowa. Instrumenty dęte preparują, perkusje pracują tuż przy podłodze, strunowce gaworzą z elektroakustyką i zgrzytają zębami. Kilkuminutowy proces narastania sprawia, iż Onceim przez moment sprawia wrażenie wielkiej, freejazzowej maszyny śmierci. Po czasie krzyki, lamenty, demoniczne westchnienia szyją niemal monumentalną, dronową ekspozycję. Po upływie dziesiątej minuty narracja zaczyna przygasać. Pozostaje jednak kłębowiskiem nerwowych akcji i równie kompulsywnych interakcji. Dopiero ostatnia prosta niesie iskierkę nadziei, post-melodyjnego uspokojenia.



 

Hubbub

Na spotkaniu kwintetowym odnajdujemy trójkę muzyków, którzy uczestniczyli w ekscesach orkiestrowych. To samo miejsce, zbliżony punkt na osi czasu. Piano, dwa saksofony, gitara i perkusja w dwóch rozbudowanych improwizacjach – ta pierwsza trwa prawie czterdzieści minut, ta druga prawie dwadzieścia.

Rezonujące, saksofonowe drony, talerze eksponowane skromnym drummingiem, drobne incydenty wprost z klawiatury piana i gryfu gitary tworzą kameralne otwarcie, pełne echa utraconych melodii i mantry niedopowiedzenia. Dość sprawnie uformowany, linearny flow zdaje się tu być czteroramiennym dronem, upstrzonym minimalistycznym, perkusyjnym stepem. Dużo dobrego w tle czyni gitara – rezonuje, pulsuje basowo. Gdy kwintet narasta na pełnym wydechu, mamy wrażenie, że znów znaleźliśmy się na koncercie Onceim. Ale tu, w małej grupie improwizatorów, zamiana w źdźbło ciszy następuje w ułamku sekundy. Narracja w dalszej fazie utworu jest nade wszystko dronowym up & down. Gitara stawia na minimalizm, ale jakże twórczy, kontrapunkty piana i perkusji stymulują emocje, dęte westchnienia koją nerwy. W połowie opowieści pojawia się śladowy rytm wprost z gitary, a flow zdaje się być bardziej intensywny. Po kilku minutach energia zdaje się jednak opuszczać muzyków. Improwizacja wchodzi w stadium onirycznej lewitacji. Nim ostatecznie skona, nabiera jeszcze krwi i efektownie pęcznieje mocą ludzkich mięśni. Na gryfie gitary pojawia się smyczek, drżą czarne klawisze piana, dęte nadymają się, a perkusja stawia nerwowe stemple.

Drugą opowieść otwiera dęty dron płynący z samego dna. Szeroko, ze szczebiotem dysz i rezonującymi tubami. W tle sączy się szum gitarowej amplifikacji i rezonują talerze. Narracja pęcznieje dzięki kolektywnym preparacjom, wydaje się być bardziej intensywna niż w pierwszej odsłonie albumu. Zgiełkliwa, prawdziwie diabelska kołysanka szuka hałasu i niemal go odnajduje. Improwizacja wchodzi teraz w fazę dramaturgicznego zawahania. Są ślady rytmu perkusji, ale nie podjęte przez resztą załogi. Drony nabierają trwogi, ale stają się dość minimalistyczne. Dygocząca, ale powolna narracja chłostana bywa perkusyjnymi blastami, które brzmią niczym grom z jasnego nieba. Po upływie kwadransa opowieść pnie się jednak ku górze. Ów kompulsywny dygot podkreślają smyczek i drżące tuby. Tracenie mocy obydwa się w bardzo nerwowej aurze. Wszystko przypomina tu agonię wielkiego zwierza w ciemnym lesie.

 

Onceim Laminaire (CD, 2024). Onceim (Orchestre de Nouvelles Créations, Expérimentations et Improvisations Musicales): Frédéric Blondy – dyrektor artystyczny, Patricia Bosshard, Prune Bécheau – skrzypce, Cyprien Busolini, Elodie Gaudet, Julia Robert – altówki, Félicie Bazelaire, Anaïs Moreau, Deborah Walker – wiolonczele, Sébastien Beliah, Benjamin Duboc, Frédéric Marty – kontrabasy, Giani Caserotto, Jean-Sébastien Mariage – gitary, Xavier Charles, Jean Dousteyssier, Jean-Brice Godet, Joris Rühl – klarnety, Pierre-Antoine Badaroux, Bertrand Denzler, Benjamin Dousteyssier, Stéphane Rives – saksofony, Louis Laurain, Franz Hautzinger – trąbki, Alexis Persigan – puzon, Jean Daufresne, Vianney Desplantes – saxhorns, Alvise Sinivia – fortepian, Pierre Cussac – akordeon, Rémi Durupt, Antonin Gerbal, Julien Loutelier – perkusje, instrumenty perkusyjne, Arnaud Rivière, Diemo Schwarz – elektronika. Nagrane w Eglise Saint-Merry, Paryż, październik 2020 (utwór 1), La Muse en Circuit, Alfortville, styczeń 2020 (2) oraz Eglise Saint-Merry, Paryż, kwiecień 2018 (3). Łącznie 75 minut.

Hubbub abb abb abb (CD, 2024). Frédéric Blondy – fortepian, Bertrand Denzler – saksofon tenorowy, Jean-Luc Guionnet – saksofon altowy, Jean-Sébastien Mariage – gitara elektryczna, Edward Perraud – percussion – instrumenty perkusyjne. Nagrane w Eglise Saint-Merry, Paryż, sierpień 2019. Dwie improwizacje, 57 minut.



piątek, 13 września 2024

Gonçalo Almeida and States of Restraint!


Powiedzieć o nim, że jest człowiekiem renesansu, albo królem Midasem, który czego się tknie w złoto zamienia, to jakby nic nie powiedzieć.

Portugalski kontrabasista Gonçalo Almeida doskonale czuje się w każdej konwencji gatunkowej, w każdej z nich ma znaczące dokonania artystyczne udokumentowane pięknymi albumami. Doom metal, punk & noise impro rock, free jazz, swobodna kameralistyka, what ever you want!

Ale takiej płyty, jak States of Restraint jeszcze w jego wykonaniu nie słyszeliście. Album zawiera muzykę precyzyjnie przez Almeidę skomponowaną, która zdaje się być … oceanem swobodnej ekspresji. Skrzy się dźwiękami, które płyną do nas podobnym kanałem wrażliwości niemal przez trzy kwadranse, przy bliższym jednak poznaniu, zagłębieniu w ich pokrętną fakturę, okazują się być wyjątkowo oryginalne i niepowtarzalne. Ale dość już tych introdukcji - odpalamy kompaktowy krążek i odpływamy!



 

Pierwsza opowieść zasadza się na dronie kontrabasowego smyczka i pokrewnej strudze dźwiękowej generowanej przez trąbkę, którym towarzyszy drummingowa ekspozycja na dzwonkach, gwarantująca nerwową dynamikę i dramaturgiczną linearność. Dziesięciominutowa epistoła raz po raz traci moc i restartuje z delikatnie zmodyfikowanym konceptem brzmienia i frazowania. Do smyczka dolepia się elektronika, tembr pracy kontrabasu pnie się ku górze, z kolei trąbka wybiera odwrotny kierunek. Całość nie przestaje być jednorodnym, wielkim, rozedrganym dronem. Ta definitywnie mroczna liturgia dźwięku mogłaby trwać w nieskończoność. 

Druga opowieść nie ma już tak zwartego, uwarunkowanego dynamiką kierunku rozwoju. Szyta jest drobnym frazami, które wchodzą w nieustanne interakcje. Trąbka i smyczek preparują, perkusjonalia szeleszczą talerzami. Dużo tu wolnej przestrzeni i lewitacyjnych oddechów. W drugiej fazie utworu powracają dzwonki, które dodatkowo stymulują proces wzajemnych interakcji. W trzeciej odsłonie powracamy do estetyki dronowej. Tu narracja prowadzona jest w spokojniejszym, mniej nerwowym trybie. Wytłumiona, lekka barwiona elektroniką opowieść koncertuje się teraz na dramaturgicznych niuansach i brzmieniowych zdobieniach. Smyczek nabiera post-barokowych barw, czasami bije po strunach, przypominając dogorywające serce w stanie agonii. Pod koniec utworu emocje zdecydowanie rosną, głównie za sprawą gęstniejącego, niemal sfuzzowanego brzmienia basu.

Czwarta część łączy doświadczenia narracyjne wszystkich poprzednich odcinków. Jest rytualna, celebrowana, zasadzona na matowym, głębokim brzmieniu dudniących perkusjonalii i wystudzonych dronach smyczka i trąbki. Wszyscy frazują tu jednak w niemal pogrzebowym tempie. Opowieść nabiera incydentalnie kameralnego charakteru, choć wokół nieustannie pulsuje elektroniczny background. W drugiej fazie kompozycji narracja pęcznieje, popadając w śmiertelną taneczność.

Ostatnia część albumu zdaje się być repryzą części pierwszej. Powracają dynamiczne dzwonki i kompulsywne drony kontrabasu i trąbki. Sam smyczek wydaje się być tu opatulony strugą skrzącej się elektroniki. Narracja ma swoje fazy, drobne restarty i stałe modyfikacje w zakresie brzmienia, szczególnie kontrabasu. Ten ostatni z każdą pętlą tej szalonej opowieści nabiera siarczystości, wpadając w trans traconej melodyki. Flow płynie swobodnie aż do martwego zakończenia dzięki stabilnej ekspozycji dzwonkowego drummingu.


Gonçalo Almeida States of Restraint (Clean Feed Records, CD 2024). Gonçalo Almeida – kontrabas, elektronika, kompozycje, Susana Santos Silva – trąbka oraz Gustavo Costa – instrumenty perkusyjne. Nagrane w Sonoscopia, Porto, lipiec 2023. Pięć utworów, 45 minut.



wtorek, 10 września 2024

Marcello Magliocchi & Adrian Northover and their Time Textures!


Ilekroć na tych łamach padają jednocześnie dane personalne włoskiego perkusisty Marcello Magliocchiego i brytyjskiego saksofonisty Adriana Northovera, tylekroć wszelkie wątki recenzenckich podróży kierują się w ostatecznym rozrachunku w stronę Spontaneous Music Ensemble, szczególnie zaś Johna Stevensa muzykującego w towarzystwie Trevora Wattsa.

Bez wątpienia para artystów, których najnowszą płytę za chwilę szczegółowo umówimy, to improwizatorzy, którzy doskonale kultywują tradycję stevensowskich improwizacji. Są precyzyjni, świetnie wyczuleni na akcje partnera, często molekularni, tudzież atomistyczni, by użyć określeń, które tak świetnie opisywały lata temu wyczyny brytyjskich protoplastów gatunku.

Marcello i Adriana spotykaliśmy dotychczas najczęściej w formule tria, kwartetu, bądź kwintetu. W duecie improwizują bodaj po raz pierwszy. Na album składają się dwa nagrania poczynione dzień po dniu – pierwsze, to okoliczność w pełni studyjna, drugie zdaje się być zarejestrowane w obiekcie o większej kubaturze i pogłosie, ale zapewne także bez udziału publiczności. Poszczególne improwizacje trwają na ogół 3-4 minuty, jedynie trzecia przekracza dziewięć, a ostatnia zbliża się do pięciu minut. Koherentność dramaturgiczna, to także ważna przywara Włocha i Brytyjczyka. So, welcome!



 

Otwarcie albumu trwa tu niewiele ponad sto sekund, ale niesie ogrom emocji i ekspresji z obu stron. Świszczący sopran dość szybko łapie tu wspólny front z roztańczonymi talerzami. Muzycy szyją ścieg narracji drobnymi frazami, ale zgrabnie lepią je w kawalkady fonicznych zdarzeń. Druga historia rodzi się w chmurze drżącego rezonansu. I znów saksofon łapie świetny kontakt z błyskiem talerzy. Opowieść cudownie wygasa w pomrukach ciszy. Trzecia opowieść trwa prawie dziesięć minut i jest definitywnie epicką dramą. Nerwowe cmokanie saksofonu natrafia na intensywne szmery i szumy wprost z perkusyjnego werbla. Muzycy skrupulatnie budują opowieść, szukają niuansów brzmieniowych, intrygujących splotów dramaturgicznych. Magliocchi przemierza wielokrotną podróż od perkusjonalnych błyskotek po kompulsywne mikro eksplozje, Northover tańczy, zalotnie wzdycha, uśmiecha się z niemal watts’owską precyzją. Bywa, że artyści prawie lewitują, bywa, że radośnie skaczą i szukają zwady. Tymczasem w połowie improwizacji bez trudu odnajdują ciszę i prowadzą tam niekończące się dysputy o istocie dźwięku. Ów wspaniały odcinek albumu wieńczą ognistym tańcem.

Kolejne dwie improwizacje koncentrują się na melodii, dynamice i świetnie skonfigurowanej rytmice. O ile początek tej pierwszej bazuje na czystym brzmieniu, o tyle start tej drugiej syci się frazami preparowanymi. Ale i wtedy melodia dopada artystów i wynosi ich na ekspresyjny nieboskłon. Szósta improwizacja zdaje się być delikatnie wystudzona. Strumienie zimnego powietrza wprost z tuby saksofonu i minimalistyczne podrygi perkusji lepią się w pozornie leniwą narrację. Melodia tym razem omija muzyków, ale pod koniec coś intrygująco piszczy w zestawie perkusjonalnym.

Ostatnie trzy improwizacje powstały w innej przestrzeni. Pierwsza z nich jest solową ekspozycją Marcello, który pracuje na akcesoriach określonych tu jako sound sculpture. Niemal sakralne echo niesie strumień bijących dzwonów po niekończącej się przestrzeni. W ósmej części muzycy wracają do tańca! Echo obiektu powoduje wszakże, że ich pląsy brzmią nieco inaczej niż w okolicznościach studyjnych, są lżejsze, bardziej ulotne. Ekspresja i dynamika sprawiają, iż ten lot kończy się naprawdę wysoko, efektownie stymulowany mantrą powtórzeń. Finałowa opowieść trwa prawie pięć minut i w swej początkowej fazie sprawia wrażenie farewell song. Owa dęta lewitacja, delikatnie unosząca się nad drżącymi perkusjonaliami, z czasem nabiera energii wewnętrznej i adekwatnej melodyki. Rozbujany finał pięknie reasumuje to wyjątkowe spotkanie.

 

Marcello Magliocchi/ Adrian Northover Time Textures (Empty Birdcage, CD 2024). Marcello Magliocchi - perkusja, instrumenty perkusyjne oraz Adrian Northover - saksofon sopranowy. Nagrane w Music Academy Recording Studio, Bari (utwory 1-6) oraz Trullo Lab (7-9), listopad 2022. Łącznie dziewięć improwizacji, 37 minut.

 

 

piątek, 6 września 2024

FOU Records: Marteau Rouge & Haino Keiji! Lazro, Léandre & Lewis!


Kontynuujemy naszą letnią przygodę z francuskim labelem FOU Records, prowadzonym od kilkunastu lat przez Jean-Marca Foussata. Dziś bierzemy na recenzencką tapetę dwa starsze nagrania koncertowe. Najpierw cofniemy się w czasie o piętnaście lat, potem o całe czterdzieści!

Na krążkach odnajdujemy wyłącznie zacne nazwiska sceny francuskiej, a także japońskiej i amerykańskiej. Wszelkie introdukcje uznajemy zatem za zbędne. Welcome to great music!



 

Marteau Rouge & Haino Keiji Concert à Luz 2009 (CD 2022). Haino Keiji – gitara, głos oraz Jean-Marc Foussat – syntezator, głos, Jean-François Pauvros – gitara, głos, Makoto Sato – perkusja. Nagranie koncertowe, Marquee of Luz-Saint-Sauveur, Jazz à Luz, Francja, lipiec 2009. Dwanaście części, 61 minut.

Trio Marteau Rouge świetnie znamy z albumów nagranych z Evanem Parkerem. Tym razem spotykamy ich w towarzystwie legendy japońskiej, rozszalałej gitary, zatem ryzyko, że odpłyniemy w bezmiar psychodelicznej the way of no return jest niemal stuprocentowe. I bardzo dobrze! Okoliczność jest definitywnie koncertowa, niemal w rockowym rozumieniu tego pokrętnego terminu – album zawiera werbalną introdukcję, część główną podzieloną na dziesięć odcinków, jakkolwiek stanowiącą nieprzerwany ciąg zdarzeń fonicznych, i wielosekundową burzę oklasków.

Kwartet ognistej psychodelii wchodzi w magmę rockowej improwizacji bez specjalnych ceregieli. Gitary sprzęgają zawieszone w smogu syntetycznych plam, a aktywne, rozbujane circle drums dają moc przetrwania. Opowieść płynie szeroką strugą fonii, choć na wstępnym etapie nie jest podsycana basowym backgroundem elektroniki. Gitarzyści strzygą uszy i atakują szerokim frontem, połamana perkusja bystrze stymuluje dramaturgię chwili. Gdy tylko syntezator włączy tryb basowego dopalania opowieść szybko wita się ze ścianą dźwięku. Flow potrafi tu gęstnieć, a potem rozlewać się w szerokim korytem niemal w ułamku sekundy. Na incydentalnych na tym etapie koncertu spowolnieniach muzycy tryskają mocą utraconych melodii, chętnie korzystają z bagażu gatunkowych inspiracji. Szczególnie gorąco robi się w momentach, gdy obaj gitarzyści idą w zwarcie, jak dzieje się choćby w czwartej części albumu. Równie ciekawie jest wtedy, gdy narracja nabiera funkowych rumieńców, a syntetyczne akcje w tle przybierają na sile.

Improwizacja ma swój pierwszy znaczący punkt zwrotny w okolicach odcinka siódmego. Na jednej z gitar pojawia się wtedy smyczek, a kompulsywne tłumienie emocji sięga po całkiem kameralne metody. Post-industrialne zło szybko jednak powraca na front, a muzycy po raz kolejny tego wieczoru stają w ogniu krwistego hałasu. Opowieść od dłuższej chwili dzieli się już na wyraźnie wyseparowane epizody. Pojawiają się wokalizy, płomienne, gitarowe hymny w etyce fussion jazzu, ale rockowa psychodelii pozostaje w zanadrzu, w każdej chwili gotowa ponownie opanować scenę. Po kolejnym, noise’owym spiętrzeniu, na starcie części dziesiątej, pojawia się nowy wątek gitarowy, który brzmieniem przypomina frazy typowe dla … Steve’a Albiniego. Zaraz potem mamy ekspresyjne solo perkusji i kolejne garście gęstej psychodelii. Opowieść balansuje na granicy przesteru, ale incydentalnie potrafi unosi się w powietrzu i niemal lewitować, korzystając z eskalowanego od czasu do czasu pogłosu gitar. Wielki finał koncertu jest prawdziwie ognisty, grany na kompulsywnym wydechu. Na odchodnym swoje trzy grosze dokładają jeszcze syntetyczne pulsacje i wielowarstwowe wokalizy.




Daunik Lazro, Joëlle Léandre & Georges Lewis Enfances à Dunois le 8 janvier 1984 (CD 2020). Daunik Lazro – saksofon altowy, Joëlle Léandre – kontrabas, głos, George Lewis – puzon, zabawki. Nagranie koncertowe, 28 Rue Dunois, Paryż, styczeń 1984. Dziesięć części, 57 minut.

Koncert sprzed czterdziestu lat z dzisiejszej perspektywy zdaje się być prawdziwym spotkaniem na szczycie mistrzów improwizacji, ale po prawdzie także w roku 1984 nie wyglądał na wydarzenie mało istotne. Lazro - już wtedy pierwszy saksofon francuskiego free jazzu, Léandre - młoda adeptka kontrabasu o … niebywałym potencjale wokalnym i Lewis, gość zza Wielkiej Wody, znaczący przedstawiciel legendarnego AACM, stały współpracownik Anthony’ego Braxtona. Dodajmy, iż fragment tego koncertu (około 20-minutowy) został wydany przez szwajcarski HatHut na autorskiej płycie Lazro już w roku 1985. Dziś dostajemy wprost w nasze uszy całość koncertu, na który składają się zgrabne miniatury, rodzaj gier, tudzież zabaw w dźwięki oraz trzy rozbudowane improwizacje. Te ostatnie pokazują walory artystyczne całej trójki w sposób szczególnie dobitny.

Pierwsze cztery improwizacje, to anonsowane miniatury, z których tylko ta ostatnia znacząco przekracza dwie minuty. Artyści prezentują się tu nie tylko jako wyjątkowo sprawni i kreatywni instrumentaliści, ale także aktorzy teatralni, zabawni kabareciarze, mistrzowie ciętej riposty, skeczu, a także wokalnych i słownych igraszek. Lewis chętnie korzysta ze swojego dodatkowego akcesorium, wydając mnóstwo równie zabawnych, jak i tajemniczych dźwięków. Zdaje się, że w tej fazie koncertu więcej korzysta właśnie z nich, niż z samego puzonu. Lazro operuje bardziej jazzowym frazowaniem, nie stroni od ulotnych melodii, stara się porządkować przebieg narracji, musi być bardzo czujny, albowiem partnerzy często podsyłają mu drobne, foniczne prowokacje. Léandre frazuje z gracją zarówno swobodnym pizzicato, jak i zwiewnym, ale chwilami wyostrzonym arco. Jej eskapady wokalne dodają przebogatym improwizacjom dodatkowego smaczku. W ostatniej z czterech improwizacji otwarcia pojawia się pierwsza zajawka bardziej linearnej narracji, wyposażona w rytm basu, śpiew altu i puzonowe zdobienia.

Piąta i szósta odsłona koncertu, to rozbudowane improwizacje, trwające łącznie ponad dwa kwadranse. Tą pierwszą otwiera kontrabasistka wyposażona w smyczek i śpiewająca niemal operowym głosem. Partnerzy wznoszą okrzyki zachęcając ją do eskalowania procesu. Jeden z nich smutno zawodzi, drugi trochę błaznuje. W dalszej części utworu następują ekspozycje solowe, z których szczególnie efektowna jest partia Lewisa. Człowiek orkiestra, nadworny błazen i wytrawny preparator instrumentu i obiektów pochodnych. Powrót do tria oznacza tu sprawność kameralnego jazzu i humor teatralnych gagów. Artyści często operują teraz krótkimi frazami, bogacąc flow zabawnymi incydentami. Z czasem show zaczyna kraść Léandre, której frazowanie arco zdaje się być coraz bardziej temperamentne. Do tego garść kolejnych popisów wokalnych, bo tu przecież wszyscy kochamy Kabaret! Drugą z rozbudowanych improwizacji otwiera intuitywny duet puzonu i altu. Muzycy rozmawiają półsłówkami, zadają pytania i zwinnie odpowiadają. Po kilku minutach idą w niemal free jazzowe tango, do którego podłącza się smyczek kontrabasistki. Ta ostatnia ma tu także efektowne solo. Pod koniec, już we trójkę, muzycy ślą nam bukiet bardziej melodyjnych fraz.

Siódma część lepi się z szumów, szmerów i groteskowych odgłosów, wydawanych chyba narządami węchu – całość zdaje się być krótkim odpoczynkiem przed kolejną eksplozją. Ósma opowieść trwa prawie dziewięć minut i śmiało zaliczyć ją możemy do najmocniejszych punktów koncertu. Rozhuśtany post-jazz bazuje tu na bardzo szerokim spektrum dźwięku i ekspresji. Chwilami smakuje bluesem, chwilami popada w intrygującą medytację. Z jednej strony melodia, z drugiej puzonowe grepsy i smakowite preparacje, śpiewy i żarciki. Na zakończenie akt kreacji bierze na swoje barki ekspresyjny saksofon. Ostatnie dwie opowieści zgrabnie reasumują ów szaleńczy koncert. Najpierw jest to garść okrzyków, potem kupiona narracja rodząca się w ciszy, z czasem przepoczwarzająca się w linearną opowieść, która łapie ogień free jazzu. Ostatnia prosta budowana jest mrocznymi dronami.




wtorek, 3 września 2024

Splitter Orchester plays splitter musik!


Berlińska Splitter Orchester to zjawisko unikatowe nawet w świecie dużych, improwizujących formacji. Niemalże stały skład, regularne spotkania, prace i koncerty, często na pograniczu teatralnych performansów, a wokół tego nieustający ferment twórczy. Załoga pracuje kolektywnie, zdaje się nie mieć organów przywódczych, wspaniale integruje berlińskie środowisko improwizatorów, kompozytorów, tudzież performerów. Dużą wagę przykłada do sfery konceptualnej swych muzycznych ujawnień, zdaje się pod tym względem balansować na pograniczu muzyki współczesnej, nade wszystko jest wszakże zgrają wspaniałych, kreatywnych muzyków.

Z innymi tego typu przedsięwzięciami być może łączy ją jedynie to, że dokumentacja fonograficzna ich kilkunastoletniej działalności nie jest szczególnie obfita. Potrójny album, po który za moment sięgniemy, to ledwie czwarta pozycja w dyskografii Splitterów.

Album splitter musik dokumentuje nagrania z lat 2019-2020, doskonale pokazując, czym dla SO jest programowy konceptualizm, który poprzedza proces improwizacji lub ogarnia ją od pierwszej do ostatniej sekundy. Pomysł na pierwszy album opiera się na sposobie rozmieszczenia muzyków w stosunku do publiczności w tajemniczym, owalnym obiekcie, wyposażonym w koliste balkony, drugi krążek jest symultanicznym miksem nagrań solowych poszczególnych członków orkiestry, trzeci wreszcie nagrany został nad rzeką (muzycy i publiczność na przeciwległych jej brzegach) i konsumuje także wszelkie dostępne dźwięki otoczenia (pieczołowicie zbierane przez mikrofony i urządzania radiowe). 



 

Vortex

Okrągły obiekt, który na zdjęciu przypomina nietypową salę koncertową - publiczność umieszczona po środku, z kolei rozbudowana armia muzykantów na balkonach, nad publicznością, wokół niej. Muzycy improwizują wedle scenariusza, którego szczegółów nie znamy, być może takowy w ogóle nie powstał. Istnieje duże prawdopodobieństwo, iż dźwięki wydawane przez kilkudziesięcioosobowy skład są na żywo porządkowane przez akcesoria mikserskie. Wnikliwa analiza okładki płyty dostarcza nam szczegółowych informacji o rozmieszczeniu artystów na owalnym balkonie, ale akurat tym aspektem koncertu nie będzie się teraz zajmować (niechże dociekliwość słuchacza w tej kwestii będzie wystarczającą zachętą do zakupu albumu na urokliwie wydanym nośniku fizycznym).

Spektakl trwa tu niemal pełną godzinę zegarową, a jego początek wyznaczają fale minimalistycznych ekspozycji dętych, strunowych, a po chwili subtelnych, blaszanych śpiewów, nerwowo kontrapunktowanych przez bliżej niezidentyfikowaną frakcję instrumentalną. Wielki aparat wykonawczy nabiera tu mocy, ale wciąż kroczy w leniwym tempie, raz po raz powracając do drobnego, niemal indywidualnego frazowania. W okolicach 12 minuty ma miejsce pierwsza kulminacja, która szybko rozpływa się w migoczące plejady short-cuts, płynące prawdopodobnie od wszystkich uczestników tej dźwiękowej celebracji. Tymczasem w tle pracuje wataha elektroakustycznych urządzeń tajemniczej proweniencji.

Kolejna kulminacja, tuż przed upływem 20 minuty, dostarcza jeszcze większych emocji – brzmi niemal post-industrialnie. Wokół drży echo, a selektywny dźwięk orkiestry sprawia, że bez trudu wyławiamy w potoku fonii frazy niemal każdego instrumentu. Tuż przed upływem drugiego kwadransa Splitterzy popadają w mroczny bezruch. Mikrofrazowanie dość sprawnie przekształca się w jeszcze mroczniejszą medytację, budowaną rozległymi strumieniami fonii.

Dalsza faza spektaklu stawia na interakcje w podgrupach. Dęte dyskutują, strunowce pojękują, pojawiają się głosy i akcenty perkusjonalne. Tym razem narracja nie szuka kulminacji, bliżej jej do ciszy, bazuje na lewitujących repetycjach, inkrustowanych blaszanymi śpiewami. Dopiero ostatni kwadrans koncertu przynosi bardziej żwawe akcje. Przez moment mamy wrażenie, że orkiestra gra tu pełną mocą, ale flow dość szybko przekształca się w filuterne gry na instrumenty zasilane prądem zmiennym. W potoku ponownie niezbyt intensywnych zdarzeń pojawiają się pierwsze, pożegnalne melodie, oniryczne post-kołysanki, które wieńczą żywot koncertu w rozległej chmurze szumów.

 

Imagine Splitter

Członkowie orkiestry zostali poproszeni o nagranie solowej improwizacji o zadanym czasie trwania. W trakcie procesu twórczego mieli sobie wyobrażać, czym jest dla nich idea Splitter. Nagrania zainspirował, a potem zlepił w nieprzerwany, ponad czterdziestominutowy ciąg zdarzeń fonicznych klarnecista Kai Fagaschinski. Efekt konceptu i pracy post-produkcyjnej zdaje się wykraczać poza nasze wyobrażenia o tym, czym może być zlepek solowych improwizacji. Słyszymy wielką orkiestrę, która starannie buduje swoją ekspozycję, raz za razem inkrustując ją indywidualnymi, dźwiękowymi perełkami. I znów okładka albumu podpowiada nam, kto w zaaranżowanym spektrum spektaklu odpowiada za dany strumień dźwiękowy, jakbyśmy ponownie znaleźli się na wspólnym koncercie, który dzieje się tu i teraz. Definitywnie Imagine Splitter, to podróż niezwykła.

Od startu flow wyimaginowanej Splitter drży i emanuje dźwiękową intensywnością. Dęte pomruki, elektroakustyczna pulsacja, szeleszczące talerze, dygoczące kontrabasy, wreszcie mrowie zdarzeń z nie do końca rozpoznanych źródeł dźwięków. Całość zdaje się być podszyta tajemniczym, wewnętrznym nerwem rytmu, a wszyscy uczestnicy spektaklu pozostawać w stadium permanentnego dialogu. Fauna i flora improwizacji w rozkwicie! Po upływie dziesiątej minuty opowieść delikatnie się wystudza i przechodzi w fazę elektroakustycznych dygresji. Potem następuje faza bardziej intensywnych interakcji, doposażona w efektowną ekspozycję klarnetu kontrabasowego, a także gitarowe wtręty budowane na subtelnej amplifikacji. Akcja goni tu akcję, a każda fraza rezonuje z frazą bezpośrednio ją poprzedzającą. Oniryczne post-melodie i kontrabasowe chrobotania tuż przed upływem 30 minuty formują tu krótkotrwałą kulminację, która bezboleśnie odnajduje się w chmurze akustycznych, wystudzonych fraz i pulsującego tła gasnącej elektroniki.

Rozkołysana post-akustyka króluje na wyimaginowanej scenie przez kilka długich minut. Matowe melodie, nerwowe kontrapunkty i niemal kompulsywne napięcie związane z nieuchronnym końcem szyją ścieg ostatniej prostej. Plamy elektroakustyki, drżące perkusjonalia, dęte drony i preparacje lepią się w końcowy supeł mikrozdarzeń o niespotykanej urodzie.

 

PAS

Tu sytuacja dramaturgiczna jest jeszcze bardziej intrygująca. Berlińska Szprewa, okolice Petersburg Arts Space. Na jednym brzegu orkiestra, na drugim publiczność (jesteśmy w trakcie pierwszego lata pandemii!). Trzecim niezwykle istotnym elementem spektaklu jest samo miasto, jego życie foniczne, ludzie odgłosy i wszystko, co tworzy miejski mikroklimat. Muzycy wyposażeni są w urządzenia do absorbowania tych dźwięków i wtłaczania ich w przebieg orkiestrowej ekspozycji. Mają także hydrofony, a zatem interesuje ich również sfera dźwiękowa samej rzeki. Tym razem koncert zdaje się być precyzyjnie zaplanowany. Dla posiadaczy albumu w formie fizycznej kolejna wartość dodana – mapa zdarzenia! W głównym nucie rzeki opis poszczególnych ekspozycji muzycznych orkiestry, na jej skrajach akcje dźwiękowe, jakie dostarcza otoczenie. Całość trwa prawie 80 minut i trzyma nas w napięciu, niczym wysokogatunkowy horror.

Ów outdoor performance otwiera osobiście Berlin! Szum rzeki, ludzkie rozmowy, szmer miejskiego hałasu. Jedyne dźwięki orkiestry, to perkusjonalia. Obie sfery mają tu swój rytm, swoją metodę na przetrwanie. W okolicach 5 minuty do życia budzą się klarnety, instrumenty blaszane i kolejne perkusjonalia, tworząc intrygujące, dźwiękowe continuum. Po 10 minucie czeka nas elektroakustyczna nawałnica, którą zdaje się wzbudzać hałas przelatującego samolotu, a także dźwięki statku. Opowieść pulsuje, a akustyka instrumentów lepi się do gołej skóry miasta. Instrumentalne drony splatają się z miejską fonią, a słuchacz ma spory problem ze wskazaniem, która ze stron zdarzenia odpowiedzialna jest za dany dźwięk. Sama muzyka wydaje się być na tym etapie podróży bardzo delikatna, jakby przeniesiona z opuszczonej filharmonii wprost w wir rzeki. Sami muzycy wtłaczają w nurt główny narracji sporo przypadkowych dźwięków, stając się jakby kolejnym element berlińskiego zgiełku. Oba podmioty wykonawcze koncertu wchodzą w intrygujące interakcje – psy gadają z tubą, perkusyjne talerze lecą wraz ptactwem szerokim sklepieniem nieba. W 22 minucie nasi podróżnicy napotykają na deszcz post-akustycznych usterek. Orkiestra łapie teraz wiatr w żagle – blaszane pulsują, perkusje nadymają się, a wokół panoszy się mrowie gwizdów i świstów, powodując, iż opowieść nabiera masy i głośności. Coś na kształt rytmu, basowe plamy i miejskie gadanie dopełniają jakże już bogate spektrum dźwiękowe koncertu.

Tuż przed końcem drugiego kwadransa opowieść gaśnie niemal do poziomu ciszy. Drobne akcje i reakcje szyją teraz nową historię. Długie i krótkie frazy instrumentalne imitują ptasie odgłosy, szumy, zgrzyty i garść syntetycznych dronów snują swoje wątki. Miasto odczuwa coraz bardziej nerwowy step Splittera - wrony głośno kraczą, a szum wody narasta. Wszystko, co tworzy teraz flow pęcznieje, nadyma się, tworząc prawdziwie przemysłowy zgiełk. Tymczasem kameralne interludium szybko przenosi nas w świat perkusyjnej polirytmii. Swoje dokłada tętniące życiem miasto. W okolicach 50 minuty w ów perkusyjny szum wkraczają dumnie instrumenty dęte, szyjąc intrygę za intrygą. Po kolejnych kilku minutach w strumieniu głównym opowiadania pojawiają się tajemnicze dźwięki, które zdają się być zbierane z samego dna rzeki. Leje się woda, ale wszystko drży i pulsuje, podsycane frazami basowymi. Na kwadrans przed końcem, oliwy do ognia dolewa elektronika kreując definitywnie post-industrialny chaos chwili. Opowieść gęstnieje, nabiera brudu w szprychy, ale wytraca tempo. Niemal lewituje przerażone okolicznościami koniecznej w tym wypadku finalizacji. Narracja rozpływa się w drobiazgi i migotliwe umiera pozostawiając na pustej scenie jedynie odgłosy miasta.

 

Splitter Orchester splitter musik (hyperdelia.com, 3CD 2024)

Splitter Orchester: Liz Allbee – trąbka, Boris Baltschun – syntezator analogowy, Burkhard Beins –instrumenty perkusyjne, Anthea Caddy – wiolonczela, bas elektryczny, Anat Cohavi – klarnet, Mario de Vega – elektronika, Axel Dörner – trąbka, Kai Fagaschinski – klarnet, Robin Hayward – tuba, Steve Heather – instrumenty perkusyjne, Chris Heenan – klarnet kontrabasowy, Mike Majkowski – kontrabas, elektronika, Magda Mayas - clavinet, harmonium, Matthias Müller – puzon, Andrea Neumann - inside piano, mikser, hydrofony, Morten Joh – instrumenty perkusyjne, Simon James Phillips – organy, fortepian, Korg CX3, Jules Reidy – gitara, Ignaz Schick – elektronika, gramofony, Michael Thieke – klarnet, Clayton Thomas – kontrabas, Sabine Vogel – flety, hydrofony, Biliana Voutchkova – skrzypce, Marta Zapparoli - tape decks, hydrofony, odbiorniki radiowe, anteny.

CD1 Vortex: nagranie koncertowe, Silent Green, Berlin, listopad 2019. CD2 Imagine Splitter: nagrania solowe dokonane w trakcie pandemicznego lockdownu, zmiksowane przez Kaia Fagaschinskiego. CD3 PAS: nagrane na żywo nad rzeką Szprewą, okolice Petersburg Arts Space, Berlin, sierpień 2020. Łączny czas trzech improwizacji - 177 minut.