piątek, 30 czerwca 2017

Ferran Fages – dźwięki wybrane, czyli abstrakcja w służbie improwizacji


Ogromne rzesze populacji ludzkiej, najzwyczajniej w świecie, nie tolerują muzyki improwizowanej. Innymi słowy – po prostu nie są w stanie jej przyswoić. Zatwardziali wielbiciele gatunku wiedzą jednak doskonale, że do opanowania tej umiejętności wystarczy tylko … chcieć poznać odrobinę więcej. Zaakceptować inny dźwięk. W dużym uproszczeniu chodzi też o to, by słuchać całym mózgiem i dodatkowo - każdego instrumentu osobno. Jakie to banalnie proste, nieprawdaż?

Muzyka, która stanowi rdzeń dzisiejszej opowieści, nie przez przypadek poprzedzona została tym nieco dziwnym wstępem. Stanowi bowiem spore wyzwanie nawet dla najbardziej zaprawionych w bojach gatunkowych odszczepieńców.

Przed nami jedna z najbardziej intrygujących postaci współczesnej muzyki improwizowanej, gitarzysta i wytrawny operator wszelkiej maści elektroniki, także analogowej, Ferran Fages. Katalończyk ten incydentalnie gościł już na tych łamach. Okazją był choćby premierowy występ formacji Phicus*), który dzielnie obserwował w Barcelonie Pan Redaktor. Kolejna sposobność, to przegląd dokonań artystycznych Toma Chanta i ich wspólna płyta dla Discordian Records.

Poniżej omówimy osiem płyt z bogatego dorobku Ferrana. Dobór nie jest przypadkowy, wydaje się też wyjątkowo reprezentatywny dla dokonań muzyka. Połowę  feature’a stanowić będą incydenty z użyciem gitary (elektrycznej i akustycznej), drugą zaś - zaawansowane eksperymenty na polu muzyki elektronicznej i elektroakustycznej (tu, dodatkowo, każda z prezentacji dotyczyć będzie innej formacji, innego pomysłu na wgryzanie się w istotę dźwięku preparowanego). A w ogóle, zaczniemy opowieść od muzyki, która została precyzyjnie skomponowana i tak też wykonana, a występujące w niej elementy improwizacji (niezaprzeczalne!) ujawniają się na nieco innych płaszczyznach, niż wynikałoby to z naszych przyzwyczajeń, czy też oczekiwań.




Ferran Fages ‎ Radi D'Or (Another Timbre, 2013)

Kompozycja Ferrana Fagesa Radi D’or na gitarę akustyczną, elektronikę (fale radiowe, sinewaves), flet i saksofon altowy, saksofon tenorowy i sopranowy oraz perkusjonalia. Aparat wykonawczy nazywa się The Ferran Fages Ensemble, a personalnie tworzą go: lider przedsięwzięcia, a także Lali Barrière, Olga Ábalos, Tom Chant i Pilar Subirá (muzycy wymienieni w kolejności adekwatnej do listowanego przed chwilą instrumentarium). Barcelona, Can Felipa, grudzień 2011r. Muzyka zamyka się w jednym traku, trwającym 36 minut z sekundami.

Wstęp toczy się wedle estetyki field recordingowej. Docierają do nas dźwięki bliżej niezwerbalizowanego otoczenia elektroakustycznego. Pasaże instrumentalne są bardzo matowe, szorstkie i ciekawie nakładają się na siebie. Perkusjonalia, jakby z czary piekielnej, po cichu dudnią i łomocą. Narracja płynie kanałami, które nie mają ujścia. Dźwięki gitary przypominają harfę. Saksofony plamią przestrzeń mikroincydentami (choć nie brakuje dźwięków trwających, zawieszonych w czasie). Fale radiowe tworzą sinusoidy i skwierczą elektroakustycznie. Contemporary w stanie krytycznego zawieszenie narracji. Trwa, jakby się nic nie działo. Może płynie, może trochę żegluje….

Precyzja, skrupulatność w żmudnym procesie realizacji idei kompozytorskiej. Dźwięki dostarczane przez Fagesa zdają się być tu akustycznie najbardziej frapujące, ale - po prawdzie - jest ich najmniej. W tym spektaklu skrywanych emocji, fale radiowe stanowią prawdopodobnie centrum zainteresowań twórcy. Mamy wrażenie, że pozostałe instrumenty (te żywe!) starają się naśladować pasaże fonicznie generowane przez fale. Z kajetu recenzenta: trudno rozpoznawalne elementy improwizacji, szukajmy je może w niuansach brzmieniowych. Narracja toczy się z punktu a do punktu b z dostojeństwem niemal królewskim. Z dramaturgicznego punktu widzenia, bardzo złośliwy recenzent mógłby nawet rzec: klasyka gatunku, jeśli chodzi o wydawnictwo Another Timbre, czyli nieustanna podróż w poszukiwaniu utraconego dźwięku.

Niemniej, w aspekcie akustycznym nagranie jest bardziej niż intrygujące. W okolicach 15 minuty utworu, instrumenty i fale radiowe zaczynają łączyć się w dron o bardzo delikatnej barwie, który fascynująco płynie w dość wysokim rejestrze (to wszak ewidentnie fale … długie – smakowite!). Permanentnie doświadczamy przy okazji drobnych rotacji w zakresie natężenia składowych dźwiękowych. Pod sam koniec dron wygasza się dość konwulsyjnie, trochę jak ostry zjazd ze stromego wzgórza, bez zabezpieczenia, wprost w field recordingowy szum śpiącego miasta. Czyli powrót do punktu wyjścia.




Ap'strophe  Corgroc (Another Timbre, 2010)

Pozostajemy przy akompaniamencie gitary akustycznej. Duet, który wdał się onegdaj w wir uroczych i nieoczywistych gier improwizacyjnych, to Dimitra Lazaridou Chatzigoga, która zagrała na zitherze i Ferran Fages - rzeczona gitara akustyczna. Szczęśliwie, nic w grudniu 2008r. w Maik Maier Studios, w Barcelonie, nie działo się według wskazań z pięciolinii. Dwa fragmenty, dla których tytuły stanowi jeden cytat z E.E.Cummingsa, zajęły muzykom łącznie ok. 47 minut.

Na polu walki mamy dwa strunowce, zatem wstęp do epizodu pierwszego, polegający na narowistym darciu strun, nieco metalizujących w brzmieniu, nie jest dla nikogo zaskoczeniem. Dimitra gra, jakby miała w dłoniach okablowany generator średnich częstotliwości, nie zaś akustyczny zither. Ferran ma w rękach gitarę (to słychać!). Dużo ciekawych, bliżej nierozpoznawalnych dźwięków, sprawia, że dopiero po kilku minutach jesteśmy w stanie precyzyjnie wskazać miejsce przebywania każdego z artystów i rozmieszczenie instrumentów (Dimitra po lewej, Ferran po prawej). Gitarzysta gra nawet akordami, czym nieco zaskakuje recenzenta, przygotowanego na trudniejszy wariant rozwoju sytuacji. Akordami, ale… nieco powykręcanymi. Zither ma zaś prawdziwie kosmiczne brzmienie (czyżby jakieś subtelne amplifikacje?).

Fragment drugi, zdaje się, że zasadniczy dramaturgicznie, także zadziwia od samego początku. Zither przypomina teraz zepsuty modulator częstotliwości. Towarzyszą temu skromne obcierki ze strony gitarzysty, który wciąż woli bardziej przewidywalne dla otoczenia reakcje akustyczne. Gdyby recenzent mógł widzieć, co robią muzycy… Nie wierzy w wyłącznie akustyczną faunę tej rejestracji! Narracyjnie improwizacja pasjonująco zagęszcza się. Oba strunowce lubią drobne eskalacje, tryskające emocjami i chęcią zaskakiwania partnera (i recenzenta!). Brną w czeluść improwizacji, choć specjalnie ze sobą nie rozmawiają. Nagle jednak zwrot – lepią się do siebie i prą ku dwugłowemu dronowi o dalece elektroakustycznym wymiarze. Po wytłumieniu tej sprytnej sprzeczki, powracają akustyczne szarpania strun, tarcia i przeciskanie dźwięków po płaszczyznach gryfów i pudeł rezonansowych. W połowie tego fragmentu, czeka na nas spora porcja onirycznej, powolnej, korespondującej ze sobą… akustyki dwóch wygrzanych instrumentów, które nadmiernie się jednak nie pocą. Filozoficzna zaduma nad materią dźwięku, która z kroku na krok, brnie ku zadziorom i moralnej degrengoladzie. Szczypta wytrawnej sonorystyki, która niezwykle skutecznie łechta ucho recenzenta. Znów pojawiają się obiekty dźwiękowe o nieustalonej naturze (Ferran głaska nimi struny). Mikrodrony, stymulowane w/w procesem, robią się bardzo metaliczne. Stan spraw dynamizuje się (jak na kanony Another Timbre!). Można nawet zasugerować, iż narracja jest odrobinę hałaśliwa! Czujemy się, jak w czarodziejskim warsztacie szlifierskim (Ferran w konwulsjach!). Cytując poetę…Spring Is Like A Perhaps Hand! A płyta w drugiej części smakuje wybornie.

Uzupełnienie dyskograficzne **): duet ten ma również w dorobku płytę Objects Sense Objectes (Etude Records, 2009).




Ferran Fages ‎ Cançons Per A Un Lent Retard (Etude Records, 2007)

Muzyka skomponowana i wykonana przez Ferrana Fagesa na gitarze akustycznej. Muzyka, jako jeden ze sposobów wyrażenia zmęczenia i pustki oglądu świata i życia w stanie bezsenności (cytat ze słów Ferrana, w bardzo dowolnym tłumaczeniu niżej podpisanego). Odrobina celebracji pamięci po ojcu, która wcale nie ma być celebracją. Dziewięć fragmentów (kompozycji?) opatrzonych tytułami – 71 minut muzyki. Barcelona, końcówka roku 2006, początek roku kolejnego.

Improwizacja, która jest kompozycją, kompozycja będąca improwizacją (jak u Evana Parkera). Spokój, wyciszenie, szczypta patosu. Zaniechanie, artystyczne samo ograniczanie się. Kanciasty, twardy, ultra akustyczny konglomerat strun, rezonancji, repetycji i wyjątkowo cierpliwej narracji. Muzyk jest delikatnie wycofany, niczym późny Derek Bailey z nutką głęboko ukrytej melodii i katalońskiej śpiewności. Brzmienie instrumentu jest unikalne, lekko wibrujące. Poziom ekspresji zaś dalece zróżnicowany, z wieloma momentami stricte contemporary playing. Wyjątkowo frapujące próby szukania wewnętrznego rezonansu i strunowego zawieszenia dźwięku. Piękna, niebanalna narracja, chwilami nieco wulgarna akustycznie. Bojaźń i drżenie, wersja dla zaprawionych w improwizacji. Bo i drżenie akustycznej struny ma wiele imion. Majestatyczne, śmiertelne i naturalne – przywary wybitnego artysty.

Wiele fragmentów tej muzyki jest skrajnie minimalistycznych, wręcz prostych w poziomie swej złożoności. Znów okazuje się, że instrument akustyczny może być generatorem dźwięków pozornie amplifikowanych, jak choćby fragment piąty (vide: Corgos). Ta muzyka zdaje się chwilami płakać (a jednak celebracja!). Szósty fragment (tak, jak i poprzednik, długi, kluczowy utwór) dostarcza nam nieco szarpanych, zrywanych ze strun, preparowanych dźwięków – opukiwanie pudła rezonansowego, tarcie, zagrywki perkusyjne, a sama narracja staje się nieco narowista i bardziej nieprzewidywalna. Intrygujący efekt sonorystyczny wzmaga pomoc Dimitry Lazaridou Chatzigogi, która sieje ferment swoim detuningiem. We fragmencie siódmym, struny pod palcami Fagesa wyprawiają cuda, a pudło rezonansowe skocznie tańczy do niewesołych myśli muzyka. W finalnych odcinkach nie brakuje akustycznych zadziorów, dysonansów i elektroakustycznej pulsacji, czynionej – przypominam! - … wyłącznie na gitarze akustycznej. Ferran, prawdziwy Król Midas!




Ferran Fages ‎ For Pau Torres (Organized Music From Thessaloniki, 2012)

Po gitarze akustycznej czas na gitarę elektryczną, wspomaganą dodatkowo użyciem walkie-talkie. Muzyka ponownie uzyskała epitet skomponowana, a nagrana została między majem a wrześniem 2009 roku (opis płyty nie wskazuje miejsca rejestracji). Na srebrnym krążku dostajemy to w formie jednego, 42-minutowego traku.

Wymuskany i akustycznie dotkliwy dron, inkrustowany onirycznym, nieco metalicznym podźwiękiem gitarowym, to introdukcja, która precyzyjnie wprowadza nas w temat nagrania. Innymi słowy, lądujemy w odmętach kolejnego eksperymentu elektroakustycznego. Taniec dźwięków odbywa się z gracją ulotnej baletnicy, zatem nie odmóżdża nam sfery odpowiedzialnej za odczuwanie przyjemności. Jakkolwiek sam proces powstawania tych dźwięków pozostaje dla odbiorcy sporą tajemnicą (co zapewne jest efektem interakcji żywego instrumentarium z walkie-talkie). Po kilku minutach gitara zaczyna dobywać akordy bardziej kojarzone z tym instrumentem, lekko modulowane niczym steel pedal guitar. Odrobina nostalgii i zadumy, adekwatna do sepii bijącej z okładki płyty, nawet szczypta subtelnie upalonej americany. Narracja kroczy dostojnie i ma definitywnie minimalistyczny sznyt.

Kolejny dron zdaje się jednak dramaturgiczną koniecznością. Podkreśla emancypacyjną rolę Fagesa w odkrywaniu świata gitarowych dźwięków. Zlewa się w nim pasaż nieostrych, akordowych incydentów. Klejenie poszczególnych fragmentów nagrania ma programowo niechlujny charakter, tak by szwy delikatnie eskalowały napięcie. Wszak nie o piękno, czy nadmiar estetyki chodzi temu muzykowi. Dron trwa, a w jego wnętrzu kotłują się suche pasaże gitary, które mają za cel przebić się na powierzchnię. Choć walka jest nierówna, gitara wygrywa bój o nasze endorfiny! I dalej rządzi już niepodzielnie, znów pachnąc americaną. Oklejona woskiem kostka gitarowa biega zwinnie po tłustych strunach i wywołuje wulgarne drgania. Na sam już finał dron powraca, zdobiąc przestrzeń w wysokich rejestrach. Wydźwięk całości jest trupioblady – sonorystyka w służbie elektroakustyki - a urocze szmery gitarowe stają się trudną do zaakceptowania ciszą.




Cremaster ‎ Noranta Graus A L'Esquerra (Monotype Records, 2009)

Wraz z prezentacją jednej z płyt duetu Cremaster, zdecydowanie wkraczamy w drugą część opowieści o przygodach muzycznych Ferrana Fagesa. Przed nami eksperymentująca elektronika, dla której bazą do śmiałych i wielowątkowych preparacji elektroakustycznych, będzie także moc dźwięków jak najbardziej żywych instrumentów.

Cremaster tworzą: Ferran Fages – elektronika (tu także stół mikserski i przystawki gitarowe) oraz Alfredo Costa Monteiro - gitara elektryczna i obiekty, używane w zetknięciu z nią. Duet popełnił  - począwszy od roku 2001 - dwanaście wydawnictw płytowych, w różnych formatach (także singli winylowych!). Naszą uwagę skoncentrujemy na jednym z nich, akurat tym, wydanym w Polsce. Konsumuje on kilka rejestracji duetu, poczynionych na przestrzeni lat 2004-2008, w Barcelonie. Płyta Noranta Graus A L'Esquerra trwa 44 minuty i jest nieprzerwanych ciągiem fonicznym, podzielonym wszakże, dla wygody odbiorcy, na cztery części.

Początek nagrania wypełniają cierpkie i niezwykle skondensowane trzaski bardzo zdartej płyty analogowej, które równie dobrze mogą być rzeką szumów z kompletnie rozdeptanego krążka kompaktowego. Trop rozdzieranej, wysuszonej na wiór płyty pilśniowej, też nie jest chybiony. Narracja, która rusza tuż potem jest dynamiczna, hałaśliwa i stemplowana brakiem artystycznych zahamowań. Motoryka ewidentnie przegrzanego komputera, która ma swój wewnętrzny, pokrętny i diabelnie wyuzdany rytm. Biały szum stanowi tu istotny element dramaturgiczny, a dron, będący skutkiem przesterów, ciekawy kontrapunkt. Bo improwizacja nie jedno ma imię!

Działania muzyków cechuje spora ekspresja i duża kreatywność w walce z materią niełatwych dźwięków, które nie są posłuszne i potrafią brnąć wbrew ich woli. Dzieje się naprawdę wiele, a recenzent kategorycznie kupuje ten brutal sound. Uczta foniczna jest dalece konkretna! W momentach dedynamizacji, ten splot pomysłów na dźwięk i aktywną interakcję broni się równie skutecznie. Ognista siarka wprost z paszczy smoka, który puszcza do nas oko. Krew i pot, niczym lawa leją się muzykom i słuchaczom po twarzy i absolutnie nie zastygają! Z kajetu recenzenta: świetny mix materiału, który powstał na przestrzeniu blisko pięciu lat.

Ciekawym uzupełnieniem polskiej części dyskografii Cremaster jest siedmiocalowy singiel, wydany wspólnie z polską załogą Komora A (Split, Monotype Records 2012). Bardzo wytrawna, skupiona na niuansach brzmieniowych, współczesna elektronika, która nie ma aspiracji ilustracyjnych.




Atolón / Chip Shop Music  Public Private (Another Timbre, 2013)

Jeśli duet Cremaster personalnie uzupełnimy o Ruth Barberán, otrzymamy trio Atolón! (zwracam wszakże uwagę na zmiany w zakresie używanego instrumentarium przez Ferrana i Alfredo).

Z muzyką tworzoną przez trójkę muzyków z półwyspu iberyjskiego, zapoznany się przy okazji ich wspólnego nagrania z … kwartetem Chip Shop Music (po części skandynawskim). Nagranie pochodzi z 3 lutego 2012 roku, z Barcelony (Can Felipa) i składa się z części nagranej z udziałem publiczności (Public) i bez niej (Private). Enigmatyczność opisu płyt Another Timbre jest powszechnie znana, ale w przypadku tego akurat krążka, zdaje się, że mamy do czynienia z lekką przesadą. Okładka płyty nawet słowem nie wspomina o … użytym instrumentarium! Wnikliwe zatem śledztwo Pana Redaktora, w tym analiza innych płyt obu formacji, doprowadziły do następujących ustaleń personalno - instrumentalnych: Ferran Fages – turntables, Alfredo Costa Monteiro – akordeon i obiekty różne, Ruth Barberán – trąbka i obiekty różne, Martin Küchen – saksofony, Erik Carlsson – perkusja i perkusjonalia, David Lacey - perkusja i perkusjonalia, Paul Vogel – elektronika (niewykluczone, iż każdy z muzyków SCM używał w trakcie koncertu kabli i sprzętu preparacyjnego różnej proweniencji).

Wreszcie i czas na samą muzykę! Od startu elektroniczno-akustyczny konglomerat trzasków, zgrzytów, sinych obtarć, szorowanych i niewybrednych macanek. Migotliwa, trzeszcząca nawałnica dźwięków, w której można śmiało doszukiwać się akustyki żywych instrumentów (trąbka, saksofon, perkusja, akordeon). Narracja tej improwizacji (o, tak!) jest gęsta, a poszczególne incydenty lepią się do siebie, jak kawałki gumy balonowej. Stukające przedmioty, dzwonki, coś na kształt… kołowrotka, delikatnie amplifikowanego – mała orkiestra dziwnych i społecznie zakazanych dźwięków! Nawet sample z głosem ludzkim i drobiny field recordings. Wszystko smakuje tu głęboko zaszytym noise’em i niebanalnym industrialem. W niektórych fragmentach narracja jest rwana, co może być pokłosiem, zarówno braku koncepcji na dalszy rozwój wypadków scenicznych, jak i … uzasadnionej potrzeby chwili (słuchacz sam decyduje!). Post-industrial heavy electroacoustic drama!

W dalszej części tej dość długiej płyty (ponad 64 minuty!) nie brakuje frapujących dźwięków, choć nie zawsze wchodzą one w intrygujące interakcje (dźwięk na dźwięk, lewa strona na prawą stronę). Na finał części publicznej dopada nas ciekawe akustycznie wyciszenie, wręcz improwizowany dub! Oniryczna melancholia post-atomowa.

Część dogrywkowa (prywatna) toczy się w nieco spokojniejszej atmosferze, choć arsenał elektroakustycznych wstrząsów fonicznych jest równie bogaty. Sporo tu anarchii, estetycznego rozchełstania i kontrolowanego chaosu (ba, jak na kanony Another Timbre dzieje się tu naprawdę dużo i to nawet w dynamicznych ekspozycjach!). Niewątpliwie jednak, z uwagi na niezwykle czerstwy i nieelastyczny charakter tej muzyki, album jest odrobinę zbyt długi. Na finał otrzymujemy, trochę w nagrodę za dobrnięcie do końca godziny zegarowej nagrania, dron czystego dźwięku rozgrzanego akordeonu. Prawdziwie eksplozywne zadęcie stawia wszystkich do pionu i nie pozwala na przebaczenie. Tuż po nim noise, szczypta groteski, hard-attack by strong elektronics. Stopa perkusyjna dudni i wzywa do zakończenia. Saksofon szumi na dźwięk już ostatni.

Atolón, uzupełnienie dyskograficzne: Atolón (Rossbin, 2004), Concret (Intonema, 2012) oraz dwie inne pozycje, wydane wszakże jedynie pod nazwiskami trójki muzyków: Istmo (Creative Sources, 2005) i Semisferi (Esquilo Records, 2006).




Octante ‎ Lúnula (Another Timbre, 2009)

… Jeśli do tria Atolón dodamy personalnie Margaridę Garcia, otrzymamy kwartet Octante! A zatem wylistujmy instrumentarium: Ferran Fages – oscylatory i przystawki gitarowe, Alfredo Costa Monteiro – akordeon i obiekty różne, Ruth Barberán – trąbka, …głośnik i mikrofon, Margarida Garcia – kontrabas … elektryczny (wszystkie dane za opisem na okładce płyty). Nagrania z 8 i 9 lutego 2008 roku. Barcelona (Ca L'escuder). Dwa odcinki improwizacji (!) – 59 minut.

Zapewne zaskoczeniem nie będzie stwierdzenie, iż płyta Lúnula zaczyna się gęstą, elektroakustyczną, okablowaną po samą szyję, pełnowymiarową sonorystyką (żywe instrumenty w przewadze liczebnej!). Trzy żywce, spętane pajęczyną mikrointerakcji wirtualnych. Obiekty, mikrofony, głośniki, oscylatory i pickupy gwałcą, radośnie deflorują, akustycznie bezczeszczą próby zaistnienia dźwięku niepreparowanego. Ta kreatywna walka ducha i materii toczy się w pokojowej atmosferze. Maszynistyczna konfrontacja z rzeczywistością zastaną. Abstrakcja w służbie improwizacji, równie swobodnej, jak bezczelnej! Co rusz, któraś z opozycyjnych frakcji przejmuje na chwilę panowanie nad sytuacją foniczną tej rejestracji. Akurat teraz elektryczny kontrabas gra wręcz akordami! Sporo tu trudnych, bolesnych dźwięków, które toczą się jednak na tyle dynamicznie, że nawet podmęczony słuchacz nie da rady przysnąć. Pod koniec pierwszej części zdaje się, że cała czwórka muzyków i horda ich przedziwnych przedmiotów oscyluje i delikatnie krwawi wedle trajektorii… oscylatorów Fagesa. Żwawy walking Garcii jakby też .. oscylował. Wielki wibrator wbity w pochwę Ziemi! Celebracja, w której nie brakuje rozdrapywania ran, tarć i siarczystego noise’u.

Odcinek drugi jest jeszcze bardziej zadziorny i pyskaty estetycznie. Chaos, który znajduje artystyczne uzasadnienie. W tej partycji nagrania szczególnie aktywny jest akordeon, w ogóle interakcje całej czwórki chętniej się zazębiają. Kolektywizm improwizacyjny w rozkwicie! Trąbka jest ciekawie kontrapunktowana grubociosaną elektroniką, przy wtórze hałaśliwych gołębi wprost z kabla. Być może w tym właśnie momencie, odrobina akustycznej subtelności dobrze zrobiłaby temu nagraniu. Na finał jęki udręczonych, jeszcze żywych instrumentów i sycząca z satysfakcji wataha elektroników. Rozgrzane do czerwoności kable i megabajty analogowych preparacji. A ostatnie słowo i tak należy do oscylatorów….

Octante, uzupełnienie dyskografii: Octante (L’Innomable, 2005)




Lali Barrière/ Ferran Fages/ Guilherme Rodrigues/ Ernesto Rodrigues ‎ Llop (Creative Sources, 2017)

Na zakończenie przeglądu dyskograficznego Ferrana Fagesa, najnowsza płyta z jego udziałem, przy okazji sygnalizującą istnienie pakietu nagrań Katalończyka, poczynionych dla portugalskiej wytwórni Creative Sources.

Dwa ubiegłoroczne spotkania studyjne (chyba) - Barcelona w styczniu, Lizbona w listopadzie. Kwartet w składzie: Guilherme Rodrigues – wiolonczela, Ferran Fages – elektronika, Lali Barrière – elektronika, fale radiowe, Ernesto Rodrigues – altówka. Jeden odcinek muzyczny Llop, 40 minut.

Kilkanaście sekund bezwzględnej ciszy na początek. Dron elektryczny vs. skrobanie po strunach. Znów cisza…. Kolejny dron sunie samym środkiem sali, a po nim… cisza. Zdzieranie strun, komputerowa wolta i … cisza. Naprzemienne incydenty, ledwie sugerowane interakcje i … cisza. Pod kwadransie ta nieco kuriozalna sytuacja sceniczna nieco się zazębia, na dowód - sonorystyczny potok dźwiękowy generowany przez obie frakcje kwartetu. Gdy już pomyślimy, że prawdziwy start nastąpił, znów dopada nas… cisza. Ta trwa wręcz kilkadziesiąt sekund (przypominam: płyta składa się z jednego traku). Cisza jako ostateczne stadium artystycznego minimalizmu!

Powraca strunowiec i ma dużo ochoty na igraszki! Pełnoprawnie amplifikuje się i pętli w zwoju fal radiowych. Uwaga, naraz brzmią nawet trzy instrumenty. Płynna, długa narracja, którą udanie spuentować może jedynie… dobra cisza. Na szczęście bardzo krótka – a tuż po niej doom-elektronika, jakby lekko poirytowana sytuacją na pokładzie. Analogowy świder, prosto między rozgrzane struny wiolonczeli i altówki. Cisza! Pasaż strunowców deptany jest przez nadaktywne fale radiowe. Kilka czystych dźwięków altówki ze skrzydła, jak łyk wody na pustyni! Cisza, dźwięki, cisza, dźwięki. Dramaturgiczna wolta. Gdyby z tej narracji usunąć ciszę, samej muzyki starczyłby na mini longplay (jakkolwiek złożony z samych perełek, dodajmy!). Idea ciszy rży w głowie recenzenta, ale nie znajduje uzasadnienia. Na finał bukiet sonorystycznych świecidełek i … parędziesiąt sekund ciszy, która konstytuuje koniec nagrania.

Inne albumy dla Creative Sources: solowy A Cavall Entre Dos Cavalls (2004), duet z Ernesto Rodriguesem Cru (2014).



*) debiutancka płyta tria Phicus (w składzie także Vasco Trilla i Alex Reviriego) ukaże się jeszcze tego lata za sprawą serii wydawniczej Multikulti Project/ Spontaneus Music Tribune.

**) Wszelkie dane dyskograficzne za discogs.com




piątek, 23 czerwca 2017

Variable Geometry Orchestra – acesso a um todo maior! *)


Z pewnością europejska muzyka improwizowana – rozumiana w najszerszym spektrum gatunkowym – byłaby zjawiskiem dalece mniej bogatym, gdyby nie pewien skromny Portugalczyk, najczęściej kojarzony ze skrzypcami.

Ernesto Rodrigues, bo tego właśnie muzyka mam na myśli, nie dość, że od szesnastu lat prowadzi wyjątkowe wydawnictwo Creative Sources, to posiada jeszcze w autorskim portfolio kilkaset doskonałych płyt, w tym pięć ... bezwzględnie zjawiskowej formacji improwizującej - Variable Geometry Orchestra!

Próby ogarnięcia dorobku artystycznego 58-latka z Lizbony na razie definitywnie przerastają możliwości percepcyjne Pana Redaktora. Decyduje o tym nie tyle skomplikowanie samej muzyki, ile przede wszystkim, rozmiar owego dorobku. Od czegoś wszakże należy bezwzględnie zacząć. Zatem dziś krótka opowieść dotycząca wspomnianej Orkiestry. Najpierw szczypta teorii z ust samego Rodriguesa, potem zaś moc wrażeń praktycznych, wynikających z osobistego odsłuchu dokonań VGO na dwóch koncertach w roku 2015.


Próba wprowadzenia 

Fenomen zbiorowej improwizacji, metod komunikacji i sposobów kierowania dużym zbiorowiskiem muzyków, często bywa roztrząsany na tych łamach. Oddajmy na początek głos samemu muzykowi. Być może wnikliwa lektura jego słów zdoła poszerzyć granice naszej percepcji.

Ernesto Rodrigues (nota ze strony Creative Sources): Muzyka produkowana przez Variable Geometry Orchestra (VGO) jest konsekwencją zestawienia dźwięku akustycznego i elektronicznego, gdzie nieustannie poszukuje się szczegółów i znaczenia. Dźwięki VGO zawierają cechy podprogowe, psychoakustyczne i dopuszczają możliwość całkowitego milczenia. Muzyka pojawia się jakby z nicości, aby za moment znowu zniknąć. Chaos ten jest formalnie zorganizowany, z wykorzystaniem nowych pojęć indeterminizmu, krótkotrwałych kompozycji, a także asymetrycznej erupcji naprzemiennych momentów dźwięku i ciszy (…).

Niemniej jednak, dźwięk przeważa. Dyrygentura odbywa się poprzez balansowanie masami dźwiękowymi, poruszającymi się w przestrzeni akustycznej, dyktowanie konstrukcji kompozycji w czasie rzeczywistym, a tym samym zestawianie konkretnych instrumentów jako mobilnych grup dźwiękowych. Ten sposób organizacji procesu dźwiękowego pozostawia wiele miejsca dla muzyków, którzy mogą dzięki temu zyskać naturalny rytm i oddech, a także zdolność do odczuwania losowej pulsacji. Umożliwia im to również słuchanie wszystkich wydarzeń dźwiękowych, które mają miejsce w danej chwili, a tym samym reaktywne działanie. Mogą po prostu słuchać tego, co właśnie zaczął grać inny muzyk. W ten sposób przestrzeń muzyczną wypełniają jedynie najważniejsze elementy.

Kolejnym z ważnych aspektów Orkiestry jest to, jak bardzo otwarta jest ona na nowych uczestników. Jest to jeden z powodów, dla których nazywam ją "zmienną". Napływ nowej siły twórczej jest ograniczany jedynie duchem prawdziwie demokratycznym, w którym hierarchia jest redukowana do absolutnego minimum. Pozwala ona także na zorganizowanie bardzo dużej liczby kombinacji i permutacji mniejszych zespołów, tworzonej na bieżąco.
Wreszcie orkiestra obejmuje trzy pokolenia muzyków, którzy od dawna kreują język muzyki współczesnej.




Przygoda pierwsza – Strumień Nieświadomości

Czas i miejsce zdarzenia: 31 maja 2015r. Koncert w Panteão Nacional, w trakcie Escuta Profunda Festival, Lizbona

Ludzie i przedmioty: Armando Pereira - akordeon, Bruno Parrinha – klarnet altowy, Nuno Torres – saksofon altowy, Guilherme Rodrigues & Miguel Mira - wiolonczele, Paulo Galão – klarnet, klarnet basowy, Hernâni Faustino & João Madeira - kontrabasy, Nuno Morão - perkusja, Abdul Moimême & António Chaparreiro – gitary elektryczne, Mariana Chagas & Paulo Curado - flety, João Silva - harmonium, elektronika, Carlos Godinho & André Hencleeday – perkusjonalia (także elektroniczne), Carlos Santos – syntezator (także analogowy), Albert Cirera – saksofon tenorowy i sopranowy, Eduardo Chagas & Fala Mariam - puzony, Yaw Tembe & Sei Miguel - trąbki, Ernesto Rodrigues – altówka, dyrygent, Gerhard Uebelle - altówka, Maria Radich – głos i taniec, Adriana Sá - zither.

Co gramy: dyrygowana muzyka improwizowana.

Efekt finalny: utwór Stream Of Consciousness, trwający 49 minut, wydany na płycie Lulu Auf Dem Berg (Creative Sources, 2015).

Przebieg wydarzeń/ subiektywne wrażenia:

Elektroakustyczny ferment, bujne środowisko mikrozdarzeń akustycznych i elektronicznych – to dostajemy na początek, prosto na twarz, w uszy i zwoje mózgowe. Głosy zza światów, melorecytacje na ultra pogłosie, podmuchy wiatru naładowanego plusami i minusami. Muzyka drży, pełna jest niepokoju, mroku i głęboko skrywanych tajemnic. Zgrzyty, szepty, onomatopeje. Narracja jest niezwykle skupiona, składa się z dronów, które tulą się do siebie, jak węgorze w trakcie godowych interakcji. Incydenty wprost ze strun (siedem podmiotów wykonawczych), grzmoty zwartych i gotowych na wszystko dęciaków (dziesięć podmiotów wykonawczych), elektroniczny background rozbudowanej sekcji (osiem podmiotów wykonawczych). Gitarowy, psychodeliczny spleen. Muzyka jest niezwykle płynna, ale nie jest to lekki flow. Wyławianie pojedynczych, dźwiękowych perełek, to naczelne zadanie dla tych, którzy słuchają. Po 10 minucie rośnie ilość sonorystycznych stempli, kontrabasy wiją krwawe pasaże, a stosunkowo najspokojniejsza, mimo wszystko, okazuje się horda strunowców. Demokracja nade wszystko! Muzyczna emancypacja każdego użytego instrumentu, brak liderów, równouprawnienie muzyków, brak znaczących zwrotów dramaturgicznych, konstytuują jakość tej opowieści. Spostrzeżenie bystrego recenzenta: instrumentacja tej wielkiej orkiestry obywa się na ogół w parach (patrz: lista wykonawców powyżej).

Koncert toczy się prawdopodobnie w dużej sali, która momentami kreuje nadpogłos, czego efektem jest zbytni patos w wybranych momentach. Wielodźwięki zlewają się w szkliste drony, niczym filharmonia lekko upalonych freaków, która wysoko zawieszona, drży, syczy, złowieszczo pomrukuje – jakże piękny strumień uzmysłowionej nieświadomości

W okolicach 30 minuty doświadczamy delikatnego przeorganizowania procesu narracji. Dron jakby ustaje, umiera, by dać początek nowemu życiu tej improwizacji. Metakrzyk tabunu zaspokojonych dziewic, wsparty szczyptą literatury, wprost z głębin gardła - elektroakustyczne cacko! fajerwerki bez sztucznych ogni! Strings go to heaven! Blachy skwierczą, drewniaki skomlą, a percussions przypominają, że żyją. Narracja nawarstwia się, emocje rosną, ale nie popadamy w galop (wciąż duży pogłos upłynnia dramaturgiczne punkty przegięcia). Zresztą hamowanie następuje nader szybko i wyjątkowo zwinnie, kierując przebieg zdarzeń ku psychodelii (gitary! trąbki!). Kontrabasy uprawiają taniec śmierci, rżnąc na smykach. Myśli muzyków pętlą się wokół finalnej ekspozycji. Dysze są spocone, a struny zdają się wyjątkowo ciężkie,… ołowiane. Wybrzmienie jest diabelsko wyraziste i niewymownie piękne. Ma wiele wymiarów (zgrzyty!), ale Maestro czuwa i wygasza narrację w sposób perfekcyjny.




Przygoda druga – Wielkość Pozorna

Czas i miejsce zdarzenia: 29 listopada 2015, St.George Church, Lizbona.

Ludzie i przedmioty: Emídio Buchinho & Flak – gitary akustyczne, Nuno Torres – saksofon altowy, Guilherme Carmelo – gitara barytonowa, Luiz Rocha, Paulo Galão & Ricardo Ribeiro – klarnety basowe, Guilherme Rodrigues & Miguel Mira – wiolonczele, Bruno Parrinha – klarnet, klarnet altowy, Ernesto Rodrigues – harfa, dyrygent, Adam Pultz Melbye, Adriano Orrù, Alvaro Rosso, Hernâni Faustino & João Madeira – kontrabasy, Nuno Morão – perkusja, António Chaparreiro, Paulo Duarte, Stephan Sieben – gitary elektryczne, Abdul Moimême – gitara elektryczna (także preparowana), Paulo Curado – flet, Silvia Corda – melodica, Paulo Chagas – obój, Manuel Guimarães – organy, André Hencleeday, Carlos Godinho, Håkon Berre, Monsieur Trinité & Pedro Castello Lopes – perkusjonalia, Albert Cirera – saksofon tenorowy i sopranowy, Carlos Santos & João Silva – syntezatory, Armando Pereira – toy piano, Eduardo Chagas, Fernando Simões & Fala Mariam – puzony, Luís Vicente, Yaw Tembe & Sei Miguel – trąbki, Nuno Moita – turntables, Miguel Ivo Cruz – viola da gamba, Maria do Mar – altówka, Emanuela Lioy & Maria da Rocha – skrzypce, Maria Radich – głos.

Co gramy: dyrygowana muzyka improwizowana.

Efekt finalny: utwór Apparent Magnitude, trwający 31 minut, wydany na płycie Quasar (Creative Sources, 2016)

Przebieg wydarzeń/ subiektywne wrażenia:

Gigantyczny ansambl (blisko pięćdziesięciu muzyków) startuje do lotu w oparach wyjątkowo gęstej elektroakustyki. Zapach London Improvisers Orchestra, podniesionej do trzeciej potęgi. Na scenie (kościelnej!) dzieje się niezwykle dużo. Muzyka wisi w powietrzu i pętli się z byle powodu. Dominuje frakcja akustyczna, a opozycja elektroniczna jedynie tli się ciepłym płomieniem w oddali (nie ma zbytnich aspiracji, bo jest personalnie w zdecydowanej mniejszości). Dużo indywidualnych i zwartych ekspozycji. Tym razem nie doświadczamy płynnej, dronowej narracji. Tylko smakowite ekscesy! Muzyka nabiera tempa, wigoru, rytmu, baa! nawet delikatnie swinguje (sic!). Elektrycy też już dają do wiwatu. Wygaszenie jest nagłe, ale dramaturgicznie uzasadnione – urywane głosy, akustyczne pląsy gitar, wsparte wewnętrznym hałasem elektroakustycznego otoczenia. Ta wielkość nie jest jednak pozorna!

Kościelne organy mają swoje parędziesiąt sekund i nie zasypują gruszek w popiele. Przewrotnie, najwięcej zrozumienia mają w facecie od kabli (turntables!), także tym od toy piano i innych histerycznych instrumentów (sekcja percussions jest sześcioosobowa). Ci ostatni eskalują poziom dźwięku i chytrze przejmują inicjatywę wykonawczą. What a mess! Nagle dopada nas zupełnie zaskakujący pasaż czysto brzmiącego oboju! Wprowadza ład i porządek, który delikatnie podszczypywany jest nieinwazyjną elektroniką, głosami i gitarowym plumkaniem. Cały pozornie wielki ansambl uroczo kołysze się i być może, swoją wyuzdaną egzaltacją, kusi złe moce i rozdrapuje skrywane tajemnice. Ta armia muzykantów aż pali się do gry.

Znów korekty w sposobie i kierunku narracji. Pasaże blach i drewniaków, które na ogół zwiastują nadejście iście szekspirowskiej burzy, kontrapunktowane są smykami wprost z ciepłych gryfów strunowców. Te drugie, jakby plotły romantyczną historię miłosną. Na happy end nie pozwala jednak zabłąkany trębacz, który dmie złowieszczo. Kilku klarnecistów jest podobnego zdania. Słowo do słowa i narracja dramatyzuje się (akustyczne niebo w uszach zachwyconego recenzenta, który w ferworze koncertu zagubił gdzieś swój kajet). Mnogość mikroeskalacji puentowana jest kontrapunktującymi ochłapami elektroakustycznej ciszy…. Dwa kwadranse i koniec.


Informacje uzupełniające

Jeśli dobrze odczytuję informacje zawarte w sieci globalnej, Variable Geometry Orchestra istnieje i koncertuje już od czasu przesilenia milenijnego. Wszakże pierwsze wydawnictwa sygnowane tą nazwą pojawiają się kilka lat później. Dziś szczegółowo omówiliśmy dwa nich. Przywołajmy zatem, przynajmniej z nazwy, trzy pozostałe.

Debiutem Orkiestry jest … trzypłytowy album Stills (Creative Sources, 2007). Zawiera rejestracje z pięciu różnych okazji scenicznych, poczynione między czerwcem 2006r., a czerwcem roku kolejnego. Wszystkie wydarzenia miały miejsce w Lizbonie lub jej najbliższych okolicach (Barreiro).

Kolejne wydawnictwo nosi tytuł Live At The Casa Da Musica, Porto (Void Leaper Productions, 2008). Nagranie pochodzi z października 2007r. Charakter spotkania i jego miejsce zawiera się w tytule płyty.

Dyskografię VGO uzupełnia najnowsza, jak dotąd płyta, nagrana w listopadzie 2016., w miejscu zwanym O'Culto da Ajuja. Zwie się zaś Maat Mons (Creative Sources, 2016).


*) port. wstęp do większej całości!

sobota, 17 czerwca 2017

Setsfree! Torrecillas! Lash! ABC Trio! Shepherds of Cats! Makemake! – fresh fruits for rotting vegetables! *)


Dziś okresowa zbiorówka recenzji świeżych, jeszcze pachnącym folią płyt, trochę wbrew przyjętym zasadom – stosunkowa skromna, dodatkowo w połowie miesiąca. Powody są dwa, równie istotne.

Po pierwsze mamy długi weekend, co w oczywisty sposób sprzyja tego rodzaju ekscesom piśmienniczym. Po drugie – do odtwarzaczy Pana Redaktora trafiło w ostatnich tygodniach kilka płyt, które – poza faktem bycia tegoroczną świeżynką – łączy fakt, iż firmują ją muzycy mniej znani, mniej hołubieni i czczeni na scenie muzyki improwizowanej, co w ciekawy sposób wpisuje się w mój prywatny syndrom bezczeszczenia pomników chwały i postaci trwale uczepionych do firmamentu. Innymi słowy – na Trybunie znów idzie nowe, młode, jurne i bezczelnie interesujące.

Nasz podróż, jak to często bywa na Trybunie, będzie miała walor turystyczny. Zaczniemy od cudnej Barcelony (z drobnym incydentem w Buenos Aires!), potem polecimy do Bristolu i Manchesteru, przy czym w trakcie pierwszego z brytyjskich akordów doświadczymy czegoś na kształt albumu pomostowego, albowiem będzie on hiszpańsko-angielski. Drugi zaś będzie miał także wymiar polski, co skutecznie pomoże nam pokonać kolejną odległość, albowiem na sam koniec naszej dzisiejszej wycieczki… chwilę pomieszkamy we Wrocławiu.

W trakcie dzisiejszej zbiorówki pojawią się nazwy i nazwiska w większości Wam nieznane, zatem proszę się nie dziwić, iż przy omawianiu każdej z płyt, listować będę z imienia i nazwiska muzyków odpowiedzialnych za daną porcję dźwięków.


Setsfree  The Secret of Light (Discordian Records, 2017)

Jako się rzekło, startujemy w Barcelonie. Przed nami najnowsza pozycja katalogowa Discordian Records (z numerem 099). W Estudis Bonso zjawiło się siedmiu muzyków, których winniśmy przedstawić niezwłocznie: Agustí Martínez – saksofon altowy, Liba Villavecchia – saksofon tenorowy, altowy i sopranowy, Xavi Tort – trąbka, Rafa Zaragoza i Ramon Solé – gitary elektryczne, Eduard Altaba – kontrabas, Quico Samsó – perkusja. Nagrania pochodzą z dwóch różnych sesji z lat 2013 i 2015. Pięć zwartych segmentów muzycznych, po którymi podpisują się kolektywnie wszyscy muzycy. Analiza personalna septetu, który przyjął nazwę Setsfree wskazuje, iż mamy tu de facto do czynienia z triem Agusti Martineza (dwa ostatnie nazwiska tworzą w nim sekcję), rozbudowanym o dwa dęciaki i dwie gitary z prądem.




Początek płyty jest niezwykle spokojny. Muzycy subtelnie wgryzają się w strukturę zaproponowanej improwizacji. Czynią to pojedynczymi partiami dźwięków, budując ciekawe relacje i czyniąc zwinne interakcje w ramach siedmioosobowego składu. Obie gitary bardzo wyważone i zdyscyplinowane (co będzie zresztą przywarą wszystkich instrumentalistów, w trakcie całych ponad 50 minut nagrania). Przejście do bardziej dynamicznej narracji odbywa się bardzo płynnie i bez szwów. Przed nam dobry, rasowy jazz, chwilami mocno uwolniony. Odrobinę przeleżakowany (patrz: data rejestracji), ale niewstrząśnięty i dalece miły dla ucha. Bez indywidualnych popisów, w duchu 200%-owej demokracji, prawdziwie ludowej. Bardzo podoba mi się gra gitarzystów, którzy potrafią stwarzać ciekawy, nieco psychodeliczny background dla rozbudowanej sekcji dęciaków. Ten kolektyw muzyczny brnie do przodu z dużą gracją. Muzycy doskonale się słuchają, bystro reagują, nie krzycząc na siebie. Ta świetna kooperacja toczy się w atmosferze twórczego samograniczania się artystów, a także dużej determinacji, by zaskakiwać. Każdy z muzyków woli zagrać o frazę mniej, by partnerowi z boku pozostawić więcej przestrzeni. Nie brakuje tu chwil kreatywnej nostalgii i bardzo stonowanych narracji. Chwile konwulsyjnych eskalacji zazębiają się i są bardzo wytrawne, choć recenzent dostrzega, że stanowią mniejszość w stosunku do spokojniejszych fraz.

The Secret Of Light to płyta, która niczego nowego nie wnosi do historii muzyki improwizowanej, jakkolwiek daję jej, w pełni odpowiedzialnie, zieloną rekomendację (high!). Być może akurat na tej płycie determinantą sukcesu okazało się nie to, co muzycy grają, ale jak grają.


Jorge Torrecillas Ensamble  Una búsqueda infinita (Discordian Records, 2017)

Czas na niebanalną wycieczkę… do Buenos Aires! W stolicy Argentyny spotykamy frapujący kwintet, który w trakcie kluczowego nagrania na płycie, rozrośnie się do septetu.

Najpierw wszakże kartoteka: Inti Sabev – klarnet i klarnet basowy, Agustin Zuanigh – trąbka, Jorge Torrecillas - saksofon altowy i tenorowy, kompozycje, Pablo Vazquez – kontrabas i elektronika, Santiago Lacabe – perkusja oraz dodatkowo w utworze czwartym dwie Panie - Maria Eugenia Irianni - flet i Carolina Thiers – głos i skrzypce. Warto dodać, iż przynajmniej dwóch muzyków ze składu podstawowego Ensemble znajdziemy na wcześniejszych płytach barcelońskiej wytwórni.




Una búsqueda infinita, to być może najbardziej jazzowa płyta w katalogu Discordian Records, który liczy już blisko sto pozycji. Mamy zgrabnie podane, iście hard-bopowe tematy, ciekawą aranżację i pełnokrwiste improwizacje. I choć niewiele dzieje się tu przypadkowo, nawet detale brzmieniowe zdają się być zmyślnie podyktowane, to płyty słucha się naprawdę w dużą przyjemnością.

Zdecydowaną perełką w zestawie jest kompozycja Urano. To właśnie wtedy kwintet rozrasta się do septetu. Tuż po ciekawej introdukcji wygenerowanej na kablach, do naszych uszu trafia ponadgatunkowy fajerwerk muzyczny. Kameralistyczna linia melodyczna zdobiona jest przez piękny kobiecy głos, wsparty także o flet i skrzypce. Natrafiamy na sonorystyczne inkrustacje, akustyczne zadziory, rozbudowane dyskusje w podgrupach. Stylistyczna efemeryda, którą śmiało możemy otagować hasłem post-awangarda. Smakowite!

Rekomenduję na bardzo mocne middle (żółte!), z dużą podpórką high (zielone!) za wyjątkowy fragment Urano.


Dominic Lash Quartet  Extremophile (Iluso Records, 2017)

Czas najwyższy na zapowiadany album pomostowy. Jesteśmy w Bristolu, a na deskach tamtejszego Uniwersytetu, kwartet w składzie: Javier Carmona – perkusja i perkusjonalia, Dominic Lash – kontrabas, Ricardo Tejero – saksofon altowy i klarnet oraz Alex Ward – gitara elektryczna i klarnet. Panowie zagrają siedem kompozycji, autorstwa głównie Lasha, który czyni tu obowiązki gospodarza i personalnie lidera Kwartetu. Dwuosobowy zaciąg brytyjski być może stanowi najbardziej znaną personalnie frakcję dzisiejszej zbiorówki, ale – wydaje mi się – Panowie Lash i Ward wciąż zaliczać się mogą do świeżej krwi europejskiej muzyki improwizowanej.




Jak wspomniałem, materiałem wyjściowym dla czwórki artystów są kompozycje. Wszakże w trakcie muzykowania są one dewastowana bardzo udanymi improwizacjami, dalece kompetentnymi i wysokogatunkowymi. Anglicy rżną zwinne septymy na potęgę, a ich improwizacje iskrzą i eksplodują raz za razem. Strona hiszpańska pełnowymiarowa, ale nie ekscytująca. Jakkolwiek jazz pełną gębą z drobnymi (przynajmniej w początkowej fazie płyty) aspiracjami free. W zasadzie nagranie przez 2/3 swojej długości toczy się na wyższym stadium artystycznej poprawności. Pierwsze syndromy improwizacyjnego anarchizmu odnajdujemy w trakcie czwartego utworu Palpito. Wtedy to muzycy zapominają o wytycznych z pięciolinii, interakcje stają się czupurne, bardziej ekscytujące. Ciekawie odnajdujemy, tuż po nim, duet klarnetowy, który potraktować możemy jak subtelny dysonans akustyczny. Ostre, rockowe wejście gitary – epizod kolejny - być może nie jest najlepszym rozwiązaniem w tym akurat momencie, ale stawia muzyków w ciekawej opozycji wobec oczekiwań słuchacza, który nastawił się na jazzowy przekaz. W ten oto sposób docieramy do finałowej pieśni Mixed, Mixed. 14 minutowa improwizowana epopeja, pełna zgrzytów, ekspresyjnych pyskówek i niebanalnych wtrętów melodycznych, która skutecznie maskują niedoskonałości wcześniejszych fragmentów.

Zatem finalna rekomendacja – mimo wcześniejszych ambiwalencji – będzie zasłużenie zielona (high!).


ABC Trio (Sam Andreae, David Birchall, Andrew Cheetham) ‎ The Difficult Second Album (Tombed Visions, 2017)

Przystanek Manchester i frapujący label muzyczno-artystyczny Tombed Visions, specjalizujący się głównie w wydawaniu… kaset magnetofonowych. Dziś poznamy dwie jego produkcje, które raczej na zasadzie wyjątku ukazały się w formacie kompaktowym.

Najpierw trio o niezbyt oryginalnej nazwie… ABC. Personalnie to: Sam Andreae – saksofon tenorowy i… gwizdki, David Birchall – gitara i wzmacniacz (cytuję za opisem płyty) oraz Andrew Cheetham – perkusja i perkusjonalia.




Przed nami extremaly textured improvisation (znów cytat). Zatem nie będzie lekko! Przy okazji, zgodnie z zabawnym tytułem, druga pozycja w dyskografii formacji. A w środku – kolektywna, definitywnie cielesna improwizacja, która – gdy zechce – zwinnie przechodzi we free jazzowy galop sześciu kopyt. Muzycy, bez kompromisów, idą po swoje, jak do Kolonialki po schłodzony browar. Dużo tu artystycznej bezczelności, rockowej, wręcz punkowej buty. Z tymi trzema synami Królowej Matki, mężnie wkraczającymi w wiek średni, o poezji raczej nie porozmawiasz. Nie brakuje psychodelii, krautrockowych cytatów. Improwizacje są wyzwolone, śmiałe, pyskate do bólu.  Freak Out! Zapach fekalii Franka Zappy też jest wyczuwalny. W drugiej części płyty nie brakuje sonorystycznych zwarć w półdystansie, prowadzonych w estetyce typowej dla krnąbrnych Anglików, nietracących czasu na sentymenty. Na finał dopada nas znów krwista galopada, niemal reprint startu nagrania, którą wieńczą skromne macanki z tenorem w roli wiodącej

Nie da się zaprzeczyć, iż fragmenty spokojniejszej narracji bardziej nęcą ucho recenzenta, niż free rockowe eskalacje. Bo czyż idea zaniechania nie jest królową improwizacji? Do takiego przynajmniej wniosku prowadzi wnikliwa analiza trzeciego fragmentu płyty. W ramach reasumpcji, nie sposób nie zauważyć, iż gitarzysta jest tu postacią zdecydowanie najciekawszą. Ma dużo fantazji i stertę wspomnień z odsłuchu wiekopomnych płyt Dereka Baileya!

Rekomendacja? Zielona (high!).


Shepherds of Cats & Günter Heinz  Shepherds of Cats & Günter Heinz (Tombed Visions, 2017)

Przed nam teatr iście piekielny! Wielogatunkowa muzyczna hybryda, wyposażona w duży ładunek literatury, deklamacji i krzyków, a także wyjątkowo swobodnie improwizowanych dźwięków.

Na scenie kwartet angielsko-polski, ukrywający się pod nazwą Shepherds of Cats. Personalia muzyków są następujące: Adam Webster – cello, looper, vocalisations and sectionable wittering, Dariusz Błaszczak – singing bowls, gongs , porcelain bells; Aleksander Olszewski – dohola, vocals, cymbals, hira daiko, broken guitar tuner, tank drum oraz Jan Fanfare – clavinet D6, looper, voice (celowo nie tłumaczę instrumentarium, by dodatkowo zaintrygować czytających te słowa, być może przyszłych potencjalnych słuchaczy). Gościem kwartetu jest niemiecki puzonista Günter Heinz (także flet i … knack-frösche).




Oto i wyjątkowy spektakl dźwięku i słowa, z dużą porcją ekspresyjnego aktorstwa! Twórczy, muzyczny chaos, w którym artystycznym środkiem wyrazu jest głównie… rozpoznawanie walką. Grupa zdrowych na umyśle szaleńców plus niemiecki puzonista, ze sporym doświadczeniem, także na polu muzyki współczesnej. Pasja, histeria, determinacja, a jednocześnie zabawa. Formą, wymyślnymi instrumentami, opisem sytuacji dramaturgicznej (choćby mnóstwo literatury w tytułach poszczególnych części). Ten paroksyzmujący  incydent muzyczny przypomina mi nagrania improwizacyjnej załogi angielskiego perkusjonalisty Terry'ego Daya People Band, który funkcjonował artystycznie na przełomie lat 60. i 70. ubiegłego stulecia.

Gitara, która być może wcale nie jest gitarą, wiolonczela, dzwonki, zabawki instrumentalne, głosy, puzon. Wielka maszyna produkująca dźwięki, która snuje groteskową, nasączoną absurdem opowieść, która zdaje się nie mieć początku, ani końca. Obok głośnych, wręcz free jazzowych mikroeskalacji, sporo w tej muzyce transu, medytacji (zwłaszcza puzon!) i tekstu przelewającego się z gardła do gardła, niczym zbyt ciepła wódka. Z minuty na minutę docierają do nas coraz spokojniejsze, wręcz ładne dźwięki. Kontemplacja, swoiste mantrowanie. Także bezczelne i bezceremonialne królowanie literatury i melolorecytacji. Pod koniec szczypta elektroakustyki i muzycznych impro-przepychanek ciekawie komplikuje obraz całości. Artystyczny, kontrkulturowy melting pot, z którego co pewien czas wyłaniają się pasjonujące chwile wzmożonej ekscytacji, po obu zresztą stronach sceny. Jako 55 minutowy spektakl broni się jedynie rekomendacją żółtą (middle!), ale nie przestaje intrygować (te kobiece głosy z offu po wybrzmieniu, w języku polskim…, poczułem się jak na premierze Inland Empire Davida Lyncha). Z pewnością warto wracać do tego wydarzenia.


Makemake  Something Between  (Zoharum, 2017)

Oto i krajowy incydent improwizowany. Druga płyta duetu dość młodych jeszcze gitarzystów z południowej Polski, dewastujących swoje instrumenty szarpane pod szyldem Makemake: Rafał Blacha – gitara preparowana, elektronika i Łukasz Marciniak – gitara, elektronika.

Słowo się rzekło, jesteśmy we Wrocławiu, w dużej sali Centrum Kultury Agora. Nie ma publiczności, jest za to aż dziewięć porządnych mikrofonów, które zbierać będą ulotne preparacje dźwiękowe muzyków. Siedem fragmentów, niespełna trzy kwadranse muzyki.




Oniryczny klimat preparacji z dużą dawką prądu i sporego okablowania. Duży pogłos, który chroni przed zbytecznymi przesterami. Post-gitarowa, strukturalnie wolna improwizacja, bazująca wszakże na tzw. punktach stycznych, które porządkują ewaluowanie procesu dźwiękowej kreacji (opis wydawnictwa sugeruje formułę open compositions, co nie jest złym tropem). Zmyślne i nieprzegadane użycie elektroniki, która stanowi tu raczej rodzaj przystawki, przetwornika, odrobiny lukru na żywym cieście, nie zaś wartości samej w sobie. Ciekawe fragmenty, dynamizujące proces improwizacji, naznaczone sugerowaniem interesującej sytuacji rytmicznej. Nie brakuje ambientowych klimatów, nie koniecznie w estetyce dark. Fragmenty bardziej oczywistego frazowania na gitarze elektrycznej, w ocenie przemądrzałego recenzenta, nie są być może najwłaściwszym kierunkiem rozwoju muzyki Makemake. Tu – zdałoby się więcej preparacji, a mniej ilustracyjności. Także odrobinę wzmożonej dramaturgii w procesie narracji, widzianym jako zamknięta całość. Jeśli pierwszy odcinek podobał mi się najbardziej, to ostatni … wręcz przeciwnie.

Rekomendacja żółta (middle!), której z przyjemnością daję zieloną podpórkę (high!), albowiem recenzenckie ambiwalencje być może są jedynie skutkiem gatunkowego niedopasowania się, piszącego te słowa, do intencji muzyków.


*) ang: świeże owoce dla zgniłych warzyw. Przy okazji tytuł pierwszej płyty hard-core punkowej załogi Dead Kennedys z roku 1980.


wtorek, 13 czerwca 2017

Benjamin Duboc – powieść wielowątkowa z kontrabasem w roli tytułowej


Benjamin Duboc, francuski improwizujący kontrabasista (wiek średni w rozkwicie), powoli wydeptuje już sobie stałe miejsce na Trybunie Muzyki Spontanicznej. Nie dziwi to jednak absolutnie nikogo, albowiem muzyk to doprawdy doskonały.

Nie dalej jak kilkanaście dni temu udowadniałem – mam nadzieję, skutecznie – iż czegokolwiek muzyk ten nie tknie się w ostatnich latach, to efekt fonograficzny budzi niekłamany podziw (przynajmniej Pana Redaktora). W tym akurat przypadku dowodem rzeczowym były płyty popełnione w ramach ekscytującej francuskiej wytwórni Dark Tree Records. Tu trop dla przypomnienia.

Jeśli zatem powiedziało się A, czas najwyższy powiedzieć B. Jak Benjamin! W trakcie ostatnich dwóch tygodni, w tempie karabinu maszynowego, przetoczyło się przez odtwarzacze redakcji kolejnych kilkanaście płyt z udziałem Duboca, zarówno autorskich, jak i tych bardziej współtwórczych. Dzięki temu dynamicznemu procesowi śmiało możemy dziś przystąpić do omówienia kilku z nich, zaś szczególny nacisk położymy na pewien trójpak. Zresztą od niego zaczniemy.


Primare Cantus/ Śpiew pierwotny – trzy dowody na poparcie tezy otwarcia

Od lipca 2010 do lutego 2011 roku, Benjamin Duboc poczynił sześć rejestracji studyjnych (w każdym razie, bez oklasków), w przeróżnych konfiguracjach personalnych, także w wersji solowej. Po kilku miesiącach, nagrania wyedytowane aż na trzech dyskach, ujawnił światu Ayler Records pod intrygującym tytulem Primare Cantus. Data publikacji nie była prawdopodobnie przypadkowa, albowiem dokładnie w roku 2011 nasz bohater … obchodził czterdzieste urodziny. Nie tylko zresztą ta okoliczność stanowi o wyjątkowości trójpaku. Decyduje o tym przed wszystkim zawarta na nim muzyka. Bez zbędnych kalkulacji dzieło Śpiewu Pierwotnego określić można mianem opus magnum francuskiego kontrabasisty (oczywiście z gruntownym zastrzeżeniem – jak do tej pory!).




Dysk pierwszy. Duboc, sam na sam ze swoim kontrabasem, przez 42 minuty snuje monumentalną, minimalistyczną opowieść o meandrach niskich częstotliwości. Wykorzystuje głównie dolny fragment kontrabasu (jak rozumiem, poniżej progu), traktowany smykiem. Ten dość wąski rejestr instrumentu uzupełnia wyższymi dźwiękami, będącymi skutkiem tarcia strun i generowania wibracji otworem gębowym. Jakkolwiek opis procesu sugeruje, iż mamy do czynienia wyłącznie z dźwiękami akustycznymi, wytrawne ucho recenzenta doszukać się potrafi kosmetycznych amplifikacji. Prawdziwa symfonia rozedrganego minimalizmu. Repetycja wibracji. Wibracja repetycji. Prawdziwy śpiew pierwotny z głębi ziemi, zaiste przeklętej. Determinacja, cierpliwość, posłuszność wobec przyjętej strategii działania. Około 20 minuty, w tej zwartej strukturze dźwięku, doszukać się można syndromu… rytmu. Jakby spirala maszyny na moment zatrybiła, ale i tak stanowi to jedynie ornament, źdźbło trawy na wielkiej łące. Drobiny nowych dźwięków pojawiają się nie częściej niż raz na kilka minut, choć z czasem (w proustowskim niemalże ujęciu!) dron narracji jakby pęczniał. Pod sam koniec ulega wszakże skromnego rozwarstwieniu, by krok po kroku dreptać do finału, delikatnie się eskalując. Finał zaś stanowi ostre uderzenia smyka w zapocony gryf! Primare Cantus - piękne, jakże duże wyzwanie dla odbiorcy.

Dysk drugi.  Trzy skromne duety Duboca z muzykami, z którymi współtworzy on swoją sztukę niemal na co dzień. Swoiste Brothers in Arms.

Na początek Jean-Luc Petit (saksofon tenorowy i barytonowy; nie należy mylić go z Julienem Petitem, saksofonistą znanym ze współpracy z Herbem Robertsonem, w ramach Space Cadets). Trzy zwarte, nieprzegadane opowieści. Sonorystyka saksofonu w opozycji do rwania strun i demolowania pudła rezonansowego. Dynamiczny smyk w opozycji do jurnego galopu saksofonu, wprost z krwawiącej dyszy. Drapieżny drumming Duboca, trochę wulgarnych macanek na boku ze strony Petita. Gdy baryton szeleści i drży jak niedotarty dwusuw, kontrabas rwie się ku akordowej eskalacji. Po jej wystudzeniu, cedzi emocje przez gęste sito, na szczęście durszlak pęka od nadmiaru dźwięków.

Duet drugi, to spotkanie z perkusistą, tu bardziej perkusjonalistą (small drum kit, rzeklibyśmy) Didierem Lasserre. Epizod pierwszy to krótkie talerzykowe fajerwerki, zdobione łamanymi strunami kontrabasu. Jakby wstęp do epizodu drugiego, który śmiało kandydować może do najlepszego odcinka trójpaku. Drżenie, rezonans, metatrans. Wyjątkowej urody post-elektronika bez kabli! Pulsacja, histeryczno-oniryczne talerzykowanie. Wielowymiarowy dron, który przepoczwarza się w kilkunastominutową perłę dźwiękową. Wyjątkowe! Finał tego duetu, jakby w opozycji do poprzedniego fragmentu. Ostre, kanciaste riffy i sonoryzm perkusjonalii – szczoteczkowanie, szuranie, trochę więcej konwencjonalnego drummingu w dostojnym tempie.

Czas na trzeci duet. Saksofon tenorowy i jego właściciel - Sylvain Guérineau. Cztery miniatury o silnie jazzowej strukturze. Tenor jest powabny, płynie bez kantów, gdyż akurat tych w nadmiarze serwuje nam kontrabasista. Duża amplituda dynamiki tej rejestracji, muzykom zdarza się brnąć przez improwizację nawet w tempie balladowym.

Dysk trzeci. Dwie rozbudowane narracje i field recordingowy epizod. Najpierw duet z gitarzystą Pascalem Battusem. Od razu zastrzeżenie: Pascal nie będzie grał na gitarze, a jedynie używał przystawki gitarowej, przetwornika, który został tu zdefiniowany jako guitar pickup. Dostajemy się zatem w otchłań quasi elektronicznych (elektrycznych!) poszukiwań narracyjnych punktów zaczepienia. Kontrabas jedzie smykiem w bardzo niskim rejestrze. Jest chyba lekko amplifikowany, co udanie konweniuje z gitarowymi zgrzytami, strojnymi trzaskami na kablach i gałkach potencjometrów. Rodzaj dość subtelnego noise’u. Duboc robi swoje i nie wchodzi początkowo w czupurne zwarcia. Trochę minimalistycznego wyciszenia, z którego wyłania się skoczny, zmutowany drumming strunowca, zwinnie kontrapunktowany przez szmery z przetwornika gitarowego (z kajetu recenzenta: sonorystyczne ach!). Temu ostatniemu trudno zaimponować w spokojniej narracji. Dużo ciekawiej dzieje się w drugiej połowie nagrania, gdy muzycy postanawiają brnąć w estetykę przesterowanego noise’u. Zgiełk, konkretny hałas, eskalowanie narracji – to właściwy kierunek! Duboc zdziera skórę ze strun kontrabasu, krew tryska po oczach – ogień! Piękna, kolektywna nawałnica z piorunami, z delikatnie wpisanymi w dramatyzm sytuacji scenicznej, repetycją i ograniczaniem środków wyrazu.

Po burzy z piorunami, tuż przed erupcją wulkanu, czas na szczyptę wyciszającego, choć odrobinę egzystencjalnego field recordingu autorstwa Benjamina.  Szum miasta, skowyt deszczu. Pasaż drwiącej z siebie natury dźwięku (z kajetu recenzenta: ciekawe, ile tu dołożono na etapie postprodukcji).

Finał trójpaku! A jak finał, to koniecznie trio! Sophie Agnel na fortepianie, Christian Pruvost na trąbce, Benjamin Duboc na kontrabasie. Od samego początku dynamika spotkania jest dalece konkretna. Muzycy kolektywnie brną w delikatnie onirycznym, trochę psychodelicznym nastroju (będzie się działo!). Wszystkie instrumenty brzmią niemal podobnie. Współczesna kameralistyka, ale na ostrym speadzie. Tuż po pierwszym wytłumieniu emocji, minimalistyczne pasaże każdego z muzyków, pełne mikrozdarzeń akustycznych - ochłapy sonorystyki, noise’owe akcenty. Intrygująca eskalacja, jakby wprost z głębi ziemi, z bardzo niskiego pułapu. Aż trudno uwierzyć, że przed nami produkują się wyłącznie akustyczne instrumenty. Pruvost jest nieznośne elektroakustyczny, dmie lewą powierzchnią płuc, uprawia sztuczki magiczne. Agnel gniecie struny fortepianu, chyba już na nich leży. Duboc drży całym ciałem, subtelnie zaznacza rytm, chlaszcząc pudło kontrabasu kijem bejsbolowym. Muzyka konkretna, dalece konkretna! Eksplozywne, czupurne, stanowczo wyjątkowe zwieńczenie urodzinowego trójpaku. Jaki piękny hałas! Preparacje pianistki, szaleństwa trębacza, smykowe implozje kontrabasisty. Krzyk instrumentów (trąbka!). Wybrzmienie następuje na obolałym gryfie kontrabasu, ze skomlącym smykiem, który całkowicie zatracił poczucie rzeczywistości. What a game!




Jeśli przebrnięcie przez solową część Primare Cantus okaże się, dla niektórych z nas, zadaniem ponad siły, mam dobrą wiadomość.  W kwietniu 2013 roku, Benjamin rejestruje płytę solową. Zwie ją St. James Infirmary (Improvising Beings, 2014). Nagranie poczynione w obiekcie sakralnym, zatem z gwarancją wspaniałego brzmienia niejako w pakiecie. Dwie rozbudowane opowieści, które diametralnie różnią się od eksperymentu Pieśni Pierwotnej. Pierwszą śmiało pomieścić możemy w jazzowej estetyce. Frazy, akordy, improwizacje i szczypta melodii. Niebanalny pokaz kompetencji muzyka. Opowieść druga jest bardziej różnorodna stylistycznie. Łatwiej powiedzieć, czego tu nie ma. Bogactwo narracji, technik improwizatorskich, po części także rodzaj podręcznika dla adeptów kontrabasu.  Można ten właśnie fragment solowych ekspozycji Duboca określić mianem jego the best of. Rodzaj portfolio, które dołącza do CV, w trakcie procesu aplikowania o etat w najlepszej orkiestrze świata. Piękne, głębokie, choć nie zawsze czyste brzmienie.


Double-Basse – duet z dolin

Świat niskich częstotliwości, to naturalna fauna i flora dla faceta, który rwie grube struny kontrabasu. Pomysł na duet z klarnetem kontrabasowym zdaje się w tej sytuacji rozwiązaniem oczywistym. Partner zwie się Jean-Luc Petit (muzyk przywołany kilka akapitów wcześniej, tym razem jednak na innym dęciaku). Panowie przyjęli nazwę Double –Basse, której adekwatność nie budzi jakichkolwiek wątpliwości.




Spotkanie studyjne (? – w każdym razie bez oklasków), poczynione w kwietniu 2013r. dokumentuje doskonała płyta This Is Not Art (Clean Feed Records, 2015). Dwie rozbudowane, całkowicie wyzwolone improwizacje, toczone wszakże w dużym skupieniu i bez popisów indywidualnych. Niczym J.S.Bach dogorywający w ogniu piekielnym, z głosami potępienia w tle i śmiercią w oczach. Duboc nie dość, że brzmi monumentalnie, to gra z bywałą atencją i tyczy piękny szlak dla postękiwań nielekkiego dęciaka. Demoluje struny kontrabasu ołowianym smykiem, płynie po nich lub ordynarnie gwałci je histerycznym drummingiem. Muzyka trwa onirycznymi pasusami, jest metaforyczna i wciąż stawia znaki zapytania. Sonorystyczna zaduma, szczypta kreatywnej zasady imitacji, to główne elementy składowe konstruktywnych utarczek obu muzyków. Tytuł wszak zobowiązuje! Brzmienie kontrabasu jest czyste, lśniące, ale dalekie od barokowego stroju Barry’ego Guya. Tembr strunowca jest matowy, szorstki, lubi chlastać po twarzy, gdy za blisko podejdziesz. Petit w pierwszej części pozostaje raczej w ukryciu, nie jest nadmiernie ekspresyjny i jedynie komentuje wyczyny Duboca. W części drugiej staje na środku sceny i robi wszystko, by zadać kłam opinii recenzenta.


Kwintet Nuts i duetowe uzupełnienie

Kolejna perła w dorobku Benjamina, to ulotny, nietypowy i ciekawy personalnie kwintet, ukrywający się pod nazwą Nuts i łączący w sobie dwa pokolenia muzyków improwizujących z … trzech kontynentów.

Dwa zestawy perkusyjne (Didier Lasserre i Makoto Sato) przyczajone delikatnie w tle, na przeciwległych flankach. Bliżej naszych uszu, także szeroko rozstawione dwa zestawy dęciaków (Itaru Oki i Rasul Siddik). Na samym zaś środku Benjamin Duboc i jego wyjątkowo ogromny kontrabas. Muzyka jest swobodnie improwizowana, mnóstwo w niej komunikatywnej i niebanalnej sonorystyki z dęciaków, jazzowy drive bębnów, które pozostają w ciągłym zwarciu i kontrabas, który rządzi, niepokoi, rozrywa przestrzeń akustyczną koncertu swym gigantycznym soundem. Jest sam, ale chwilami brzmi tak potężnie, masywnie, jakbyśmy słyszeli, co najmniej trzy takie instrumenty. Skojarzenia z włoskimi płytami Billa Dixona z lat 90. jak najbardziej zasadne, zwłaszcza, iż zaciąg dęty gra przede wszystkim na trąbkach i flugelhornach (okazjonalnie także flety, inne drobne reeds i preparacje). Muzyka bywa dynamiczna, nie brakuje w niej jednak szczypty niesentymentalnego liryzmu i progresywnych chwil artystycznego zaniechania.





Orzeszki (Nuts) pozostawiły po sobie, jak dotąd, dwa wydawnictwa. Pierwsze zwie się
L'Atelier Tampon-Ramier (Sans Bruit, 2008 – nagranie dostępne jedynie w plikach) i jest rejestracją pierwszego koncertu kwintetu, jaki miał miejsce w Paryżu, we wrześniu 2007r.  (tytuł płyty, to nazwa klubu, który gościł Nuts). Druga zaś, to Symphony For Old And New Dimensions (CD Ayler Records, 2009). Nagranie z lutego 2009r. z Le Carré Bleu, w Poitiers (gdzieś we Francji).

Pełnoprawne uzupełnienie dwóch smakowitych płyt kwintetu Nuts, stanowić może płyta duetu, który jest jego… podzbiorem. Benjamin Duboc i Itaru Oki (trąbka, flugelhorn, flet) w grudniu 2009r. w Paryżu, zarejestrowali kolejny wartościowy artystycznie materiał, który edytorsko udostępniła nam francuska inicjatywa wydawnicza Improvising Beings pod tytułem Nobusiko (2010). Osiem drobnych, improwizowanych perełek z japońskimi tytułami, do wiecznej eksploracji. Skupienie, dbałość o niuanse, akustyczna perwersja.


Ogniste Trio The Fish plus duet na dokładkę

Czas na drobną epistołę z nieco głośniejszymi, mniej subtelnym dźwiękami. Tu głównym partnerem kontrabasisty będzie saksofonista altowy, Jean-Luc Guionnet. Wraz z perkusistą Edwardem Perraudem muzycy funkcjonują pod nazwą własną The Fish, mają także za sobą epizod duetowy.

Nazwisko alcisty może niektórym z nas kojarzyć się z innym triem, The Ames Room (Clayton Thomas, Will Guthrie), które kilkakrotnie gościło w Polsce na koncertach. Rybia muzyka jest równie ekspresyjna, stanowi bowiem przykład absolutnie bezkompromisowego free jazzu. Gdy Guionnet na początku koncertu wkłada do ust lufę swojego karabinu, to wyciąga ją wraz z wybrzmieniem ostatniego dźwięku. Gra narowiście, z głębokim zadęciem, często stosuje repetycję. Być może nie jest to ulubiony rodzaj ekspresji Pana Redaktora, ale i to ma swoją wartość. Na tle gęstej powłoki saksofonowych erupcji, odnaleźć można w niemal klinicznym stanie doskonałą robotę kontrabasisty, tu dodatkowo, w bystrej kooperacji z jakże kompetentnym drummerem. I tak też słuchałem obu płyt The Fish, a czas płynął wartko i stosunkowo kreatywne.




Pierwsza ekspozycja płytowa tria, to podwójne wydawnictwo Live At Olympic Café & Jazz À Mulhouse (Ayler Records, 2007). Dysk pierwszy, to dwa sety z paryskiego koncertu, z grudnia 2005r, zaś drugi – jednosetowy incydent z Moulhouse, z sierpnia 2006r. Trwająca łącznie 110-minut, ekspresyjna petarda zaspokoi gusta każdego wielbiciela gatunku. Osobiście bardziej podoba mi się młodsze nagranie tria. Myślę o krążku Moon Fish (Clean Feed Records, 2012). Trzy kwadranse tego koncertu (dane szczegółowe niedostępne) zdają się być bardziej zwarte narracyjnie, mniej przegadane. Być może o walorach tego akurat nagrania decyduje także zrównoważony emocjonalnie czas jego trwania.




W kontekście słów, jakie padły w odniesieniu do muzyki The Fish, zupełnie zaskakujące okazuje się wspólne nagrania Duboca i Guionneta w duecie. Panowie wchodzą do całkowicie innej bajki. W listopadzie 2005r. w Paryżu realizują nagranie, które trafia na krążek W (Amor Fati, 2008). Trwająca niespełna 41 minut improwizacja opiera się na akustycznie destruktywnej sonorystyce bardzo suchego altu i drapieżnego, traktowanego głównie smykiem, kontrabasu. Dramaturgicznie pozostajemy w stylistyce niezwykle minimalistycznej, a istotnym atrybutem narracji jest cisza, która często oddziela od siebie duetowe ekspozycje. Muzycy w wielu momentach płynną wspólnie, stosując bardzo konsekwentnie zasadę imitacji. Odniesienie do szeroko rozumianej muzyki współczesnej też nie jest tu złym tropem. Niełatwe w odbiorze, konsekwentnie prowadzone, bardzo konkretne w brzmieniu nagranie, które intryguje ponadnormatywnie. Szkoda, że jak dotąd nie doczekaliśmy się ciągu dalszego tego duetu.


Inne epizody, damsko-męskie

Ponieważ nasza wielowątkowa powieść o muzyce Benjamina Duboca urosła już do rozmiarów trudno przyswajalnych z ekranu telefonu, czy nawet komputera, czas najwyższy zmierzać ku końcowi. A zatem na koniec skromne zajawki innych, także ciekawych przygód muzycznych kontrabasisty z Francji.

Le Retour D’Ulysse (Promenade) (Improvising Beings, 2015). Duet Duboca z francuską saksofonistą Alexandrą Grimal (tenor, sopran). Długie, dwupłytowe wydawnictwo zawiera chwilami dość ciepłe i na ogół niebanalne improwizacje (także jedną kompozycję Johna Coltrane’a). Duboc gra na swoim doskonałym poziomie, ilość fajerwerków tryskających z gryfu kontrabasu, jak zwykle imponuje. Grimal nie zawsze jest jednak w stanie utrzymymać poziom, zaproponowany przez partnera. Szczególnie dzieje się tak, gdy sięga po saksofon tenorowy. Gdyby płyta miała wymiar trzech kwadransów broniłaby się zdecydowanie lepiej.




There Starts The Future (Ayler Records, 2009). Choć na tej płycie, formalnie Benjaminowi przypada jedynie rola sidemana, nie sposób przez chwilę nie pochylić się nad tym doskonałym nagraniem. Firmuje je Abdelhai Bennani Trio. Francuski saksofonista, marokańskiego pochodzenia, gra wyjątkowo interesująco, nie dominuje, jak to ma w zwyczaju wielu saksofonistów w trio, świetnie wchodzi w improwizowane interakcje z kontrabasistą i tym trzecim, perkusistą Edwardem Perraudem. Ta trzyosobówka ma konkretnie demokratyczny strój, każdy z muzyków do free jazzowej konstrukcji dokłada swoje trzy gorsze. Płyty słucha się wyśmienicie, zwłaszcza drugiej jej części, gdy nasz bohater ewidentnie przejmuje rolę lidera tej eskalacji. Na końcu gra już prawie sam, a jego partnerzy mogą jedynie głośno wzdychać z wrażenia.

Free Unfold Trio (Amor Fati, 2006). Jeśli pragniecie posłuchać bardzo wytrawnego i kompetentnego tria jazzowego z fortepianem, to trafiliście idealnie. Duboca wspiera tu Didier Lasserre na perkusji i Jobic Le Masson na fortepianie. Nagranie poczynione na festiwalu w Bordeaux, w 2006 roku. Pod tym szyldem muzycy popełnili także incydent studyjny – Ballades (Ayler Records, 2009).




Entropy/ Enthalpy (Rouge Art, 2015). Podwójne wydawnictwo firmowane przez jednorazową formację The Turbine! (wykrzyknik stanowi część nazwy tego składu). Zapewne dla wielu fanów, silnie zapatrzonych w improwizowaną muzykę anglosaską, było to jedyne, jak dotąd, spotkanie z muzyką Duboca. Bardzo poważny zaciąg amerykański (Hamid Drake, William Parker, Harrison Bankhead) sprawia, że to najbardziej znane z nagrań naszego dzisiejszego bohatera. Znane, nie znaczy dobre. Dla mnie to wyjątkowo nierówna płyta. W wielu fragmentach gra podwójnej sekcji rytmicznej prowadzi donikąd. Są ekscytujące fajerwerki, pokazy sztucznych ogni, popisy indywidualne, tylko dobrej muzyki jak na lekarstwo. Z tego za długiego wydawnictwa, moją uwagę przykuwa jedynie blisko 30-minutowy free jazzowy pokaz emocji, gdy kwartet dwóch basistów i dwóch perkusistów wspiera świetnym flowem, francuski saksofonista Lionel Garcin (nazwisko do zapamiętania).



Ogromne podziękowania dla Krzysztofa za udostępnienie nagrań !