Sierpień dobiega końca, a na łamach Trybuny nie zamiesiliśmy jeszcze comiesięcznej zbiorówki świeżutkich płyt z najlepszą na świecie muzyką! Najwyższy czas przystąpić zatem do dzieła, jak zwykle ponadgatunkowego, krnąbrnego, ale nade wszystko pokazującego całemu złemu światu, że muzyka jest tylko jedna, nie zna ras, języków i nie ma rezydencji podatkowych!
Dzisiejsza opowieść zacznie i skończy się całkiem jazzowo,
ale w tej wersji, którą lubimy najbardziej, czyli z etykietą free,
improwizowaną, czasami nad wyraz swobodnie, buńczuczną, prawdziwie wojowniczą
odmianą synkopowanych erupcji. W tak zwanym międzyczasie nie zabraknie
oczywiście stosownej porcji elektroakustycznych eksperymentów, które hołubimy w
stopniu równie nieograniczonym.
Zaczniemy w Londynie i tam spędzimy aż trzy albumy – dwa tria i jeden incydent solowy! Potem
na krótko przeniesiemy się do Słowacji, a zaraz potem do Argentyny! Powrót na
stare, europejskie śmieci zacznie się w portugalskim Porto, a na dwa finałowe albumy
wylądujemy w Polsce, kończąc niniejsze dzieło najbardziej rdzennie jazzowym
nagraniem w zestawie. So, go on!
Paul Hession, Michael Bardon & Christophe de Bézenac JakTar (Discus Music, CD 2022)
Na początek naszej marszruty prawdziwa perełka swobodnego
post-jazzu w wykonaniu muzyków brytyjskich, całkiem doświadczonych, ale mniej
rozpoznawalnych medialnie (niech ten album to zmieni!). Na perkusji i instrumentach
perkusyjnych najbardziej znany z tego grona Paul Hession, na kontrabasie Michael
Bardon, a na saksofonie tenorowym Christophe de Bézenac. Panowie przygotowali
dla nas dziesięć improwizacji, które trwają 37 minut. Nie znamy miejsca i czasu
nagrania.
Artyści zaczynają swoją opowieść na ostro – masywnym, amplifikowanym
kontrabasem, silnym drummingiem i zadziornym,
choć tajemniczo brzmiącym saksofonem. Płyną w poprzek, pod prąd schematów i
przyzwyczajeń, dziergając stylowy free jazz. Kolejne cztery improwizacje
uciekają od dynamiki utworu otwarcia i przenoszą nas w obszar swobodnych,
dźwiękowych eksperymentów. Preparacje kontrabasowego smyczka, rezonujące
talerze, sycząca glazura werbla, metaliczne eksperymenty na korpusie saksofonu
- śpiewy, lamenty i cały ocean subtelności, nie rzadko podawanych trybem call & responce. Co wszakże najważniejsze,
muzycy trzymają w ryzach swój temperament i nadkreatywność, dzięki czemu ich wypowiedzi
są bardzo zwięzłe i nie przekraczają na ogół trzech minut.
Szósty odcinek przekracza za to aż siedem minut i zdaje się stanowić
opus magnum tego doskonałego albumu. Znów
lepiony jest z drobnych, często preparowanych fraz, napędzany powykręcanym rytmem
dyktowanym przez kontrabasowy smyczek i stemplowany zawsze trafiającym w punkt drummingiem. Tempo początkowo powolne, z
czasem zyskuje na atrakcyjności. Tu szczególnie podoba nam się imitacyjna gra smyczka
i saksofonu. Ten ostatni swym chropowatym brzmieniem syci improwizację dodatkową
jakością. Kolejne opowieści są nieco krótsze, ale nie tak enigmatyczne, jak te
w pierwszej części albumu. Znów mnóstwo na nich efektownych momentów. W ósmej
części intrygują zmysłowe small talks
prowadzone w niemal chill-outowej aurze, które z czasem zyskują jakże nerwową
powłokę wyśmienitych interakcji pomiędzy muzykami. W dziewiątej części trio powraca
do free jazzowego idiomu i stawia kolejny stempel jakości. Finał jest
najsubtelniejszym momentem albumu, smakuje post-barokiem i uroczą
wstrzemięźliwością, zwłaszcza ze strony perkusisty.
Martin Archer, Pat Thomas & Johnny Hunter Forensic Trio (Discus Music, CD 2022)
Pozostajemy w Zjednoczonym Królestwie Improwizacji, choć nie
znamy miejsca i czasu powstania nagrania, które stworzyli: Martin Archer – saksofon
altowy, sopranino, barytonowy i elektronika, Pat Thomas – fortepian oraz Johnny
Hunter – perkusja, instrumenty perkusyjne, glockenspiel.
Cztery improwizacje, niespełna 50 minut.
Kolejne brytyjskie trio trzyma poziom poprzednika! Płynie od
startu do mety bardzo swobodnym strumieniem, ale gdy trzeba sięga po twarde
atrybuty free jazzu i bez trudu stawia nas do pionu. Pierwsze dwa traki na dysku, to jedna improwizacja,
ale składająca się z dwóch dość niezależnych stylistycznie części. Początek, to
rozpoznawcze gry, pełne preparowanych dźwięków, powstających w niewielkiej
odległości od ciszy. Dużo akcentów inside
piano, skromne podmuchy saksofonowe, uzupełniane nieinwazyjnymi porcjami elektroniki
i bystra, koherentna sfera perkusjonalna. Muzycy zadają pytania i leniwie na
nie odpowiadają. Po dziesięciu minutach dość niespodziewanie zmieniają jednak
tryb narracji. Prym przejmują teraz fortepianowe klawisze, które kreślą free
jazzową ścieżkę, na której w mgnieniu oka pojawiają się dziarski saksofon
altowy i dynamiczna perkusja. Ta ostatnia konstruuje także zgrabne solo.
Trzecia improwizacja, to danie główne koncertu. Niemal dwa
kwadranse pełne subtelności i wielu zaskakujących wydarzeń. Najpierw faza
długich pociągnięć pędzlem – tu w roli głównej preparowane piano i elektronika.
Improwizacja znów prowadzona jest metodą call
& responce z całą masą udanych interakcji. O aurę tajemniczości dbają
także stylowe deep drums. Po
kilkunastu minutach tego slowly &
lazy flow muzycy, ponownie jak w części pierwszej, włączają tryb jazzowy
(tym razem z wykorzystaniem sopranino). Pomysł ten jednak dość szybko zarzucają
i na powrót zanurzają się po szyje w swobodnych, improwizowanych igraszkach.
Archer znów woli gmerać po kablach, niż dąć w saksofon. Ta część koncertu,
prowadzona w trybie wyjątkowo minimalistycznym, wydaje się być jej najbardziej
udanym fragmentem. Finałowa improwizacja, kilkuminutowa, przypomina
post-jazzową broken ballad. Piano
kreśli post-klasyczne solo, także perkusja ma tu kilka chwil dla siebie. Gdy
finał koncertu wydaje się być na wyciągnięcie ręki, na scenę wpada saksofon
barytonowy i wesoło repetując ogłasza definitywny koniec.
Dee Byrne Live at Cafe Oto (Luminous Label, DL 2022)
Wciąż jesteśmy po tej samej stronie Kanału Le Manche, nawet
wiemy, w jakim miejscu i kiedy: londyńskie Cafe
Oto, czerwiec bieżącego roku. Na scenie Dee Byrne, artystka wyposażona w
saksofon altowy i urządzenia elektroniczne. Zagra dla nas jeden set, który trwa
niecałe 28 minut.
Kolejna brytyjska przygoda, to pozornie skromne spotkanie
saksofonu z elektroniką. Jak się jednak okazuje, rozumne użytkowanie tej
drugiej może nadać prostemu instrumentowi dętemu kilka nowych żyć, a odbiorcy
koncertu dużo zaskakujących wrażeń. Całość nie trwa dwóch kwadransów, zatem
warto pochylić się tu niemal nad każdym dźwiękiem.
Początek spektaklu, to saksofon doposażony w delaye, które sprawiają, że flow opóźnia się, a dźwięki nakładają na
siebie. Klimat chill-outowy, ale z
dużą dawką niepokoju o losy kolejnych fraz. Gdy echo gaśnie, Dee serwuje nam
kilka przebiegów czystego, zadziornego frazowania, po czym dodaje kolejną porcję
pogłosu, który niesie dęte dźwięki coraz bardziej zaskakującymi ścieżkami.
Lekki posmak psychodelii i wyprawa w kosmos gotowa! Artystka żyje tu ciągłą
zmianą, z których zdecydowaną większość w pełni akceptujemy. Kolejna faza, to
saksofonowe multiplikacje. Tu można odnieść wrażenie, że gra dla nas co
najmniej World Saxophone Quartet! Następna część koncertu zdaje się być
najciekawsza, albowiem Dee sięga po dubowe echa, które fantastycznie niosą
proste, mechaniczne bezdźwięki dysz.
Przez moment saksofon brzmi też niczym wokoder, po czym artystka znów sięga po
free jazzową ekspresję i sprowadza nas na ognisty szlak. Z każdym nowym
pomysłem echo jej elektroniki dodaje coś nowego do brzmienia całości. Pod
koniec koncertu mamy wrażenie, że pogłos zaczyna tu żyć własnym życiem.
Tymczasem narracja przepływa jeszcze przez rzekę ambientu, także strumień
czystego frazowania i ostatecznie dokonuje swego żywota w strugach
saksofonowych repetycji.
Ondrej Zajac I Will Be Forgotten (Weltschmerzen, LP/DL 2022)
Czeskie Pardubice, miejsce zwane Divadlo 29, a w środku kolejny samotny artysta: Ondrej Zajac –gitara,
gitarowe przetworniki, elektronika. Nagranie koncertowe (czas powstania
nieznany) składa się z ośmiu części i trwa około 38 minut.
Solowych, gitarowych performance’ów
na naszych łamach nie brakuje, ale ten słowacki, choć na czeskiej ziemi,
doprawdy zasługuje na dużą uwagę! Decyduje o tym zarówno niemal epicki, ponad
16-minutowy utwór drugi, który buduje swą jakość ambientowymi metodami, jak i
cała reszta krótkich, niekiedy dość enigmatycznych eksperymentów gitarowych,
którym równie blisko do post-rockowych wyziewów, jak i neo-elektronicznych
zabaw na zgliszczach konstrukcji rytmicznych.
Pośród tej drugiej grupy impro-kompozycji szczególnie
podobać się może pierwsza z nich, otwierająca album. Z jednej strony tworzy ją
poświata nieoczywistej elektroniki, z drugiej strunowe ingrediencje, szumy,
szelesty i mroczne zakamarki, nie bez udziału dubowego dna. Potem sunie po
naszych głowach ów epicki, wielominutowy ambient, który zaczyna się od ruchu
smyczka na gryfie gitary, a kończy wielowarstwowym płaszczem rozkołysanych post-melodii.
Kolejne pięć części, to sól wspomnianych eksperymentów, brzmiących niekiedy
niczym mandolina na pogłosie (trzecia odsłona), czy też przypominających
post-rytmiczne łamańce, sączące się z gitarowych kabli, sugerujące estetyczne
konotacje z improwizacjami Bucketheada z końca ubiegłego stulecia (czwarta z
nich). Piąta historia pachnie dubem na kilometr i skrzy się tysiącami pomysłów
narracyjnych, z kolej szósta, to typowa praca na gitarowych przetwornikach, a
siódma, to czynione nieznaną metodą dekonstrukcje gitarowych riffów. Wreszcie
finał tej smakowitej płyty, ponad sześciominutowy, który zdaje się nawiązywać
do ambientowej estetyki drugiej części - falujące drony, strunowe ornamenty,
dużo mroku i … poczucia dobrze wykonanej roboty.
Ariel Invernizzi Oviedo, Martin Allende Medina, Camila Nebbia & Raian Valença João Plantas Horribles (Neue Numeral, DL 2022)
Dość istotnie zmieniamy teraz estetykę, ale pozostajemy pod
silnym wpływem świetnej, gitarowej roboty. Argentyńskie Buenos Aires, czasy pandemii
i kwartet w składzie: Camila Nebbia – saksofon tenorowy, Martin Allende Medina
– gitara elektryczna, Raian Valença João – bas elektryczny oraz Ariel Invernizzi
Oviedo – perkusja, instrumenty perkusyjne. Dwanaście impro-kompozycji trwa tu niepełne
dwa kwadranse.
Początek argentyńskiej impro-noweli sugeruje konfrontację z
siłą avant-rockowego walca, wspartego dzikiem wrzaskiem saksofonu altowego,
którego nie powstydziłby się sam bóg jazzowego warcholstwa, czyli John Zorn.
Ale to jedynie pozór. Z każdą bowiem sekundą zarówno pieśni otwarcia, jak i
kolejnych jedenastu epizodów, przekonujemy się, iż kreatywność i krewkość
argentyńskiego kwartetu dalece wykracza poza schemat, w który niechybnie
wpadliśmy słuchając pierwszych kilku minut tego – co w tym kontekście niebywałe
– niemal doskonałego albumu!
Już bowiem rzeczona pierwsza kompozycja po kilku
dynamicznych przebiegach zaczyna uroczo rozwarstwiać się, rozjeżdżać, pękać w
szwach i szukać pretekstu do improwizacji w każdych źdźble dźwięku. Niczym
upalone skrzydła Velvet Underground, dla których prosty motyw gitarowy był
jedynie pretekstem do psychodelicznych szaleństw i niekończących się
improwizacji. W kolejnych, niekiedy dalece enigmatycznych częściach albumu tezy
recenzenta znajdują wielowątkowe uzasadnienia. Druga opowieść, to huśtawka
emocji z przetrąconym metrum, trzecia, to bulgoczący ambient, czwarta zaś to
post-rockowe gęstwiny, pełne mrocznych tajemnic. W dalszej kolejności dostajemy
szczyptę jazzu z gryfu gitary i saksofon, który jątrzy, a zaraz potem
przywołane zostają wspomnienia z nowojorskiego Downtown lat 90. ubiegłego
stulecia (czyli jednak Zorn!). Następne dwie opowieści błyskotliwie się pętlą,
po czym giną w otchłani jazz-rockowych, swobodnych improwizacji (nie bez
dubowych klimatów!), silnie naznaczonych wyjątkową kreatywnością gitarzysty. W
dziewiątej części kipiel rocka wraca, by w kolejnych odcinkach sypać
improwizacjami, nawet czynionymi metodą call
& responce, jak z rękawa czarnoksiężnika. W finałowej narracji nasze
uszy znów sycą się nieparzystym metrum, które na ostatniej prostej miast koić
nasze nerwy, rzuca nas na pożarcie rockowym emocjom. I co na tym albumie chyba
najcenniejsze – muzycy w genialny sposób panują nad dramaturgią. Nie ma tu
jednego zbędnego dźwięku, tylko same konkrety. Może dlatego ta płyta wydaje się
taka krótka.
Lionel Marchetti & Abdul Moimême Ciel – Cristal (Lionel Marchetti’
bandcamp, DL 2022)
Czas na zapowiadane, elektroakustyczne eksperymenty.
Nagranie koncertowe z Porto (Planetarium,
początek listopada ubiegłego roku) i dwóch artystów: Lionel Marchetti –
syntezator, stacje basowe i elektronika oraz Abdul Moimême - dwie gitary elektryczne (grające
symultanicznie) oraz obiekty. Jedna improwizacja, prawie 42 minuty.
Przed nami ciąg dalszy gitarowych wycieczek w nieznane, tym
razem w towarzystwie elektroniki oddanej w ręce jednego z klasyków gatunku.
Zresztą sam gitarzysta do takich też winien być zaliczany, zatem nie sposób nie
zreasumować tego albumu niemal wyłącznie komplementami. Jedno wszakże wątpliwości
nie ulega – w trakcie ponad czterdziestu minut koncertu muzycy dostarczają nam
wiele dźwięków, niekiedy naprawdę tajemniczych, ale najlepszy moment spektaklu,
to ten, gdy docierają do nas frazy ewidentnie powstałe na gitarowych gryfach i
cedzące post-eksperymentalny, mroczny i zdekonstruowany elektroniką ambient. Ów
konglomerat elektroakustycznych przygód syci improwizację udanymi szczegółami,
po prawdzie, na każdym etapie jej rozwoju, co więcej, raz za razem kieruje
skojarzenia recenzenta ku metodom pracy, jakże charakterystycznym dla klasyków
z AMM. A na tych łamach to komplement najcięższej wagi!
Na starcie koncertu w strumieniu różnorodnych dźwięków
dominują frazy elektroniczne, postrzępione ochłapy fonii, zagubione na
kilometrach kabli. Co pewien czas narracja zdobiona jest akustycznymi
incydentami, które siłą rażenia przypominają pojedyncze uderzenia w czarny
klawisz fortepianu w oceanie skwierczącej ciszy. Po niedługim czasie w tle
zaczynają formować się pierwsze warstwy ambientu, które zdają się nadawać sens
dotychczasowym zgrzytom i elektronicznym turbulencjom. Pracy artystów
towarzyszy także posmak rezonansu (z nieistniejącego talerza?) i
post-industrialne brudy pomiędzy dźwiękami. Opowieść pęcznieje, chwilami
sprawiając wrażenie, jakby ktoś akustyczne medytacje ala AMM upiększał zwarciami elektrycznymi. Po anonsowanej już fazie
dominacji gitarowych fraz, improwizacja w drugiej części koncertu staje się
jeszcze bardziej medytacyjna, mimo, iż w strumieniu zdarzeń artyści sytuują
pewien wątek rytmiczny, a także garść incydentów elektroakustycznych godnych
niejednego klasyka table guitars.
Nieśpieszny w swej schyłkowej fazie koncert kona ostatecznie w obłokach
post-psychodelii.
Korybalski/ Traczyk/ Zemler Don't Try (For-Tune, CD 2022)
Na zakończenie dzisiejszej podróży lądujemy na ojczystej
ziemi. Najpierw warszawskie Studio W
Dobrym Tonie, początek listopada 2020 roku i trio w składzie: Łukasz
Korybalski – trąbka, flugelhorn, syntezator modularny, Wojciech Traczyk –
kontrabas oraz Hubert Zemler – perkusja, instrumenty perkusyjne. Osiem części,
54 i pół minuty.
Krajowe trio zaprasza na eskapadę definitywnie improwizowaną
(przynajmniej tak zeznaje na okładce!), ale nim w czarną dziurę kreatywnego
chaosu muzycy wpadną bez reszty, trochę bawią się w post-jazz, tudzież
nadmiernie rytmiczne konstrukcje dramaturgiczne, dodatkowo sycąc narrację
sporymi dawkami analogowej elektroniki, która miast wspierać akustyczne zabawy
rozśpiewanego blaszaka, masywnego
kontrabasu i kąśliwej perkusji, często wchodzi w rolę przodownika pracy. Po
prawdzie blisko godzinna Nie płacz
oczywiście spodoba się wielu, bo to dobra robota artystyczna w każdym wymiarze,
ale dla prawdziwego miłośnika improwizacji, wielbiciela ciekawych brzmień i
niebanalnych rozwiązań estetycznych, ta płyta na dobre zaczyna się jakieś … 22
minuty przed końcem!
Z pierwszych pięciu części na pewno warto zapamiętać brudny,
połamany flow basu, któremu wtóruje
rozregulowana perkusja (druga improwizacja), kontrabasowy smyczek dający asumpt
do psychodelicznych akcji, sprawiających, iż wszystkie ścieżki narracji
zaczynają rozjeżdżać się po studyjnych kątach (trzecia), wreszcie sporo
akustycznej, freejazzowej werwy, skonsumowanej solową ekspozycją drummerską (piąta). Począwszy od szóstej
opowieści płynie już do nas sam miód kolektywnej, swobodnej improwizacji, która
permanentnie szuka i na ogół nie błądzi. Zaczyna ją agresywny smyczek, któremu
wtóruje perkusyjna repetycja. W tle buduje się ambient, a swoje dokłada
szorstko brzmiący tu instrument blaszany. Dopiero w połowie nagrania pojawia
się syntezator, ale i on wydaje się być wyjątkowo subtelny. Ostatnia
improwizacja trwa ponad kwadrans i stanowi, bez dwóch zdań, opus magnum albumu. I ona ma kilka faz.
Najpierw budowana jest z drobiazgów, które lepią się w dronowy, systematycznie
pęczniejący strumień dźwięków. Potem stery przejmuje brutalnie brzmiący
smyczek, który zdaje się sprowadzać narrację na najniższe kondygnacje. Gdy dno
stanie się jego udziałem, zadaniem wyprowadzenia opowieści na powierzchnię
zajmuje się trąbka. Finałowa, drobna wspinaczka dodaje jeszcze uroku całemu
przedsięwzięciu, a kreowana jest znów świetną pracą kontrabasu oraz
nieszablonowymi wtrętami perkusji.
Artur Małecki & Creature Widoki (Fundacja Słuchaj!, CD 2022)
Kolejne mazowieckie studio nagraniowe, to Nieporęt i miejsce
zwane Tokarnia 2.0 (styczeń i luty
bieżącego roku). Przy swoich instrumentach meldują się tu: Artur Małecki – perkusja
i kompozycje, Michał Aftyka – kontrabas i bas elektryczny oraz Przemysław
Chmiel – saksofon tenorowy i sopranowy. Osiem części, prawie 62 minuty.
Finał dzisiejszego zestawienia, zgodnie z zapowiedziami
najbliższy jazzowi środka, niepozbawiony zdaje się być dramaturgicznych
smaczków, z zastrzeżeniem jednak niemal bliźniaczym do tego, jakie postawiliśmy
w recenzji poprzedniego albumu. Nagranie trójki młodych muzyków zaczyna być
interesujące dopiero w swej drugiej fazie, po tym, jak odbiorca przebrnie przez
meandry zachowawczego, nieco przestraszonego jazzu, który usilnie szuka
wsparcia w historii gatunku, miast skupić się na indywidualnej kreacji. W tej
części schemat nagrania wydaje się dość prosty – temat spod kontrabasowych
strun, dobrze ułożony drumming i
rozśpiewany saksofon, którego melodie dobrze wkleiłyby się w kolejny
wspominkowy film o Krzysztofie Komedzie. Nie sposób też nie usłyszeć nadmiaru
słodyczy w tembrze saksofonu sopranowego, w rozbudowanej ponad miarę trzeciej
opowieści.
Od utworu czwartego coś zaczyna się dziać na Widokach! Oto dostajemy się w szpony
dynamicznej perkusji i saksofonu, który wreszcie zdaje się mieć ochotę wziąć
sprawy w swoje ręce. Przejście do fazy całkiem swobodnej improwizacji nie
zajmuje tu muzykom zbyt wiele czasu. To samo rzec można o kompozycji szóstej. W
kolejnej pojawia się bas elektryczny, a smaczkiem całości jest brzmienie
saksofonu, który płynie do nas jakby dwoma strumieniami. Sekcja rytmu wali jak
młot, a dęciak bystrze ucieka w
aylerowską śpiewność. Całość kostropata, chropowata, podana z zębem, a
sfinalizowana smyczkiem. Siódma część z nazwy jest już samą improwizacją,
ucieka w post-barokowe dyskusje o pogodzie, ale na tle początku albumu, i tak
sytuuje się po stronie jego atutów. Finałowa opowieść znów bazuje na mięsistym,
elektrycznym basie, doposażona w odpowiedni ładunek ekspresji, broni się od
pierwszej do ostatniej sekundy. Parafrazując klasyków - nie ważne, co znajdziesz, byle byś szukał!