czwartek, 31 sierpnia 2017

A New Wave Of Jazz Serries! Yes, indeed, this is Dirk Serries’ Series!


Jeśli określenie jazz ma dziś jakąkolwiek innowacyjną wartość na europejskiej scenie muzycznej, to trop wyjątkowo żmudnych poszukiwań winien kierować nas do Holandii i Belgii!

Tam bowiem, całkiem niedawno, powołana została do życia seria wydawnicza, której tytuł kusi i prowokuje – Nowa Fala Jazzu.

Za to niecne zdarzenie odpowiada holenderski label Tonefloat, który specjalizuje się w muzyce elektronicznej, drone & dark-ambient i wszelkich awangardowych koligacjach w/w stylistyk. Tamże zresztą od lat publikuje swoje nagrania w podobnej stylistyce, belgijski gitarzysta Dirk Serries. To drugi odpowiedzialny za Nową Falę. To on artystycznie zarządza sublabelem, który pragnie – ciągle prowokując – odświeżać pojęcie jazz. Koniecznie dodać należy, iż jest także podmiotem wykonawczym na każdym wydawnictwie serii.




Katalog A New Wave Of Jazz od jutra oficjalnie liczyć będzie 14 pozycji. Dziś skrzętnie wszystkie je omówimy. Zaczniemy od dwóch najnowszych wydawnictw (po raz pierwszy w historii serii - na płytach kompaktowych!). Potem omówimy kilka płyt, głównie winylowych, z muzyką improwizowaną, w której śmiało doszukać się można jazzowych inspiracji. Zakończymy zaś na omówieniu kilku… kaset magnetofonowych (także winyli!), zawierających muzykę improwizowaną bazującą na rockowej i dark-ambient estetyce, realizowaną przy użyciu wyłącznie żywego instrumentarium.

Nasza dzisiejsza opowieść będzie miała – jak to często na Trybunie bywa – zaburzoną chronologię. Innymi słowy – delektując się kolejnymi płytami z katalogu A New Wave Of Jazz, będziemy na ogół cofać się w czasie!


Quartet, Quintet & … Duo!                                                          

Jeśli ta akurat Fala Jazzu ma być istotnie nowa, jej przybliżenie winniśmy zacząć od pure jazzowej petardy. I tak będzie w istocie – baa, owa petarda będzie pure freejazzowa!

Jest początek lutego bieżącego roku, jesteśmy w Londynie. Jeśli chcemy posłuchać konkretnego free, adres może być tylko jeden – Vortex Club! Na scenie kwartet w składzie: John Dikeman – saksofon tenorowy, Andrew Lisle – perkusja, Dirk Serries – gitara elektryczna i Colin Webster – saksofon altowy i barytonowy. Session One potrwa 36 minut z sekundami. Po krótkiej przerwie na scenę, na Session Two, wkroczy kwintet, który personalnie składać się będzie z kwartetu już zaprezentowanego i elementu uzupełniającego, w osobie Alana Wilkinsona, na saksofonie altowym i barytonowym. Ten epizod potrwa 45 minut z sekundami. Od jutra muzyka z obu setów dostępna będzie w sprzedaży jako Quartet & Quintet Double Vortex (2 CD; anwoj0013, 2017).




Session One.  Armaty na start! Saksofony salutują i ruszają do wysokiego lotu! Towarzyszą im gitarowe sprzężenia i stosunkowo subtelny drumming. Dęciaki nie czekają na zaproszenie, jadą ostro i bez wysiłku wchodzą w bardzo konkretną eskalację... Noise for ever! – krzyczy recenzent, mimo, iż dopiero, co zdążył zasiąść w wygodnym fotelu. Ta muzyka jest krwiście bolesna, ma gwałcić, tarmosić i nie dawać nawet chwili wytchnienia. Raczej nie należy dziś liczyć na brzmieniowe subtelności, których doświadczyć mogliśmy na wcześniejszych płytach tego kwartetu (patrz: dalsza część opowieści). Saksofony rządzą niepodzielnie, choć Serries nie zamierza być mniej dosadny, podobnie Lisle. Free jazzowa erupcja godna każdego skrawka niewielkiego Vortexu. Wybrzmienie pierwszego szczytu zostawia nas w towarzystwie barytonu i perkusji. Ten pierwszy delikatnie zawodzi i skowycze. Powrót Dikemana jest bystry i agresywny. Dirka, równie spektakularny i żywiołowy. Drummer zdaje się być nadmiernie rockowy i nieco ubogi w środki wyrazu, ale w tych okolicznościach nie stanowi to jakiegokolwiek problemu poznawczego. Ekspresyjnie nadąża bowiem za wyczynami kolegów. Serries frazuje nieco w poprzek narracji, rwie struny i nie ma najmniejszego zamiaru ograniczać się do kreowania dołów dla szalejących saksofonistów. To wprowadza intrygujący dysonans w gorejącym tyglu free eskalacji. Saksofony zwinnie reagują i wchodzą w obszar wzajemnych, konwulsyjnych imitacji. Pioruny od prawej do lewej! What a game! – krzyczy recenzent, ale i tak nikt go nie słyszy. Wyciszenie staje się zatem dziejową koniecznością – spore poluzowanie tempa, któremu towarzyszy rozbrajająco skuteczne call & response, zwłaszcza na linii Serries – Webster. Tuż potem, solowa erupcja tego drugiego, przy delikatnym wsparciu perkusji. Wytrawne! Ach ten Webster! – notuje upocony recenzent. Powrót do akcji Dikemana, niczym dobrze dobrana przyprawa. Kolejne wybrzmienie generuje duże pole do popisu dla Serriesa i jego przyczajonej gitary, która śmiało wykorzystuje proambientowe inklinacje. Prawdziwe cudo! Finałowa, pasażowa sekwencja stawia całą płytę o stopień wyżej na skali oceny. Saksofony ruszają na końcową eskalację. Muzycy kompetentni do bólu. Śmiercionośny duet! Cały kwartet jest już całkowicie wybudzony i w zwartym szeregu biegnie ku ostatniej ścieżce tego dysku.

Session Two. Aż trzy armaty na start! W tym dwa barytony! No i ostra gitara, która nie akceptuje drugiego planu. Rozgrzewający się drummer i cztery głowy jadowitego potwora w stanie erupcji. Idiom free jazzu wraca do swoich korzeni i puszcza je z dymem! Eksplozja! Machine Gun – pięćdziesiąt lat później! W okolicach 9 minuty Dikeman wypuszcza się solo. Powrót do kwintetu jest konwulsyjny i zieje ogniem. Serries tym razem posłusznie robi za bas, bo nie ma szans na przebitkę. 12 minuta – pierwsze próby wyhamowania. Dirk rytmizuje swój przekaz i narzuca ów punkt widzenia pozostałym muzykom. Wszyscy są wyjątkowo karni i podłączają się do narracji gitarzysty. Krzyczą, wrzeszczą, wierzgają nogami. Rodzaj silnie upalonego free bluesa, w okolicznościach ciężkiego poranka the day after. Po chwili Dikeman i Lisle zostają sami. Zaskakujące, ale jakże potrzebne katharsis. W tle szumy z gitary. Wejście obu barytonów – depresyjnie piękne! Perkusja drży. Kwintet, niczym ogromny walec drogowy, wdeptuje w ziemię wszelkie ambiwalencje gatunkowe. Soczysty baryton w solowej eskalacji podkreśla emocje na scenie (Alan?). Drugi baryton ma się równie wspaniale. Wyborne pętle Serriesa, lekko cuchnące zdrowym bluesem. Doskonały moment! – zdarte gardło recenzenta ledwie jęczy pod nosem. 27 minuta – gitarzysta ponownie narzuca swoje zdanie, rysując zgrabny rytm. Sytuacja na scenie wydaje się być uporządkowana. Powtórka duetu Dikeman – Lisle nieco przeczy tej tezie. Świetny komentarz barytonu! Dłuższe frazy dęciaków, jako kolejna próba konstruktywnego wyciszenia (jak na ten stan rzeczy). 33 minuta – Serries restartuje swoje ambientowe opowieści. Oniryczność sytuacji podkreślana jest gardłem przez jednego z muzyków. Saksofony znów kleją się do siebie - to najlepsze, co mogą teraz uczynić. Sonore, pojękiwania, palcówki na sucho. Ten stan pozornego wyciszenia nawet lekko … swinguje. Eskalacja saksofonów, to właściwa odpowiedź! Perkusista budzi się do życia. Gitarzysta także jakby gorętszy na gryfie. Urocza ucieczka na finałowy szczyt. Wybrzmienie jest nagłe i zaskakujące.

Po krótkiej, higienicznej przerwie na research uszu, wracamy do nowości Nowej Fali Jazzu wprost z Holandii i Belgii. Także jutro premierę będzie miała płyta Innocent As Virgin Wood (CD; anwoj0014, 2017). Tytuł zagadkowy, nieco kuszący. Podmiotem zaś wykonawczym … małżeństwo – Martina Verhoeven i Dirk Serries. Dziewictwo w tytule nie dotyczy jednak ich stanów miłosnych, a jedynie instrumentów, jakich użyli w trakcie nagrania. Martina po raz pierwszy publicznie zagrała na fortepianie, zaś Dirk na gitarze… akustycznej. Dzieło jednotrakowe (choć w pięciu częściach) potrwa 37 minut. Jesteśmy w Anderlechcie, Sunny Side Studios. Jest kwiecień bieżącego roku.




Akordy piana w pogłosie i pętle na suchym gryfie akustycznego wiosła. Minimalizm jako zasada, konstytucja artystyczna, zwłaszcza po stronie Martiny. Dirk jest nieco baileyowski w reakcjach, ale skrupulatnie zaangażowany, bez nonszalancji, która bywała udziałem jego wielkiego poprzednika. Muzycy brną w spokojnej narracji i tracą dziewictwo bez wychodzenia z łóżka. Cisza – niezwykle ważny aspekt dramaturgiczny tej opowieści. Lepiej mniej, niż więcej, zdają się mówić sobie prosto w oczy. Sporo wyczekiwania, wyczulenia na wzajemnie reakcje małżeńskie. Mnogość powtórzeń i powrotów do zdań raz już wypowiadanych. Czy minimalizm jest tu wyborem artystycznym, czy jedynie obawą przed nieznanym instrumentarium? - pyta skulony w sobie recenzent. Doszukiwać się wpływów Mortona Feldmana, czy po prostu słuchać? Recenzent chętnie zaprowadziłby muzyków na skraj przepaści i przekonał do skoku w nieznane. Narracja trochę w typie Flower, jak u Johna Stevensa i Trevora Wattsa, 45 lat temu. Specyficzne call & response. Martina inspiruje Dirka, Dirk repetuje i przetwarza. Próżno tu szukać zwrotów dramaturgicznych, czy emocji eskalacji. Pozostaje współczesna zaduma nad światem zastanym. Pod koniec tej niedługiej rejestracji muzycy zdają się być odrobinę bardziej rozmowni. Dotąd bowiem sprawiali wrażenie małżeństwa z długoletnim stażem, które nie jest się w stanie niczym siebie zaskakiwać. Teraz kilka udanych imitacji, wspólnych, trafnych decyzji. Gdy Dirk gra swoje i nie czeka na sugestie Martiny, robi się znacznie ciekawiej. Jest wyrazisty, pełnowymiarowy, a recenzent ma wreszcie na czym ucho zawiesić. Uznajmy wspólnie finał tej płyty za jego najlepszy fragment. Mimo ambiwalencji – akustyczna gra Serriesa budzi nadzieję na mnóstwo doskonałej muzyki w przyszłości. Next step? Maybe solo acoustic!


Free improvised, not out of jazz!

Przejdźmy do świata improwizujących winyli! Na początek Kodian Trio i ich debiutancki krążek *) o oczywistym tytule I  (tf168, 2016), zarejestrowany (wykonany) w Soundsdavers’ Studio (Londyn) w październiku 2015 roku. Personalnie przed nami: Andrew Lisle - perkusja, Dirk Serries – gitara elektryczna oraz Colin Webster – saksofon altowy i barytonowy. Pięć odcinków muzycznych, 47 minut.




Pierwszy. Od startu trafia się nam precyzyjna, jazzowa narracja. Stanowczy tembr barytonu, zwinna, błyskotliwa perkusja i gęste, gitarowe frazowanie, które z kocią zręcznością wkleja się w pasaże kreowane przez pozostałe instrumenty. Lisle nie stroni od sonorystycznych eskapad, Serries lubi się pętlić na gryfie (recenzentowi przypomina wręcz … Jamesa Blood Ulmera!), a Webster - w chwilach wyciszenia - świetnie odnajduje się w dźwiękach pozbawionych faktury melodycznej i rytmicznej. Pod koniec tej opowieści, gitarzysta sięga po smyczek (tak to przynajmniej brzmi). Drugi. Ostry, hałaśliwy odcinek. Rockowy, czupurny zgiełk. Emocje bez patosu. Trzeci. Gitara koi nerwy, choć saksofon ma zdanie odrębne. Ponownie improwizacja osadzona w jazzowym idiomie. Serries gra akordami (powykręcanymi, oczywiście). Webster jest szorstki w obyciu, a Lisle ponownie diabelnie błyskotliwy. Gdy numer ma się ku końcowi, świetny saksofon eskaluje się przy drobnej podcierce perkusji. Czwarty. Jakby ciąg dalszy – duo sax-drums w oczekiwaniu na krotochwilną, płynną gitarę. This is noise jazz! - pilnie notuje, ciągle czymś zaskakiwany recenzent. Gęsto, dynamicznie, bez przecinków. Kompatybilne trio! Szemrząca gitara w tle na finał fragmentu. Piąty. Serries i Webster suną powolnymi dronami, każdy dość separatywnie. Po kilku minutach, rezonującym talerzem, przypomina o sobie Lisle. Narracja snuje się po kątach i nie zadaje pytań egzystencjalnych. Muzycy mają się jednak ku końcowej eskalacji, co czynią błyskotliwie, bez zwyczajowej nostalgii i wybrzmiewania na ostatni dźwięk. Z kajetu recenzenta: dużo free jazzowych fraz, mniej ambientu, a Serries nie zawsze w roli głównej.

Jeśli do w/w wspomnianego tria dodamy drugi saksofon, który w dłoniach dzierżył będzie John Dikeman, otrzymamy kwartet, który odpowiedzialny jest za powstanie kolejnej płyty w katalogu serii. Myślę o podwójnym winylu Apparitions (tf166, 2016). Nagranie ponownie wykonano w studiu Soundsavers w Londynie, pół roku wcześniej, w kwietniu 2015 roku. Podmiot wykonawczy zwie się Dikeman/ Lisle/ Serries/ Webster Quartet **) i zupełnie nieprzypadkowo jego najnowsze nagranie otwiera dzisiejszą opowieść, paręnaście akapitów wyżej. Dodajmy, że Dikeman grać będzie na saksofonie tenorowym, zaś Webster na barytonowym (pozostała dwójka, jak wyżej). Cztery strony dwóch czarnych krążków, godzina zegarowa z okładem.




A. Cicha narracja, spokojne pomruki dwóch czujnych dęciaków, talerze w stanie drżenia, gitara szukająca częstotliwości swojego wzmacniacza. Pocałunki w alkowie! Szmer goni szmer, a tajemnica tajemnicę. Delikatna psychodelia na drugim planie, ale rozbrajająco i uczciwie piękna. Saksofony dmą i nie szukają zwady. Narracja ekscytująco narasta. Hałas, jako pozytywny skutek wyjątkowo udanej eskalacji. B. Muzycy znów za punkt wyjścia obierają ciszę. Saksofony tym razem separatywnie – dron w opozycji do melodycznego zaśpiewu. Eskalacja narracji przychodzi szybciej. Psychodeliczny trans dopada nas już w piątej minucie tej strony. Agresywne saksofony, progresywny drumming, more than dark ambient w tle (recenzent w ekstazie!). Konwulsyjne free, który wybrzmiewa w okolicach 9 minuty. Rozpoczyna się panowanie gitarowych dronów, na tle których sam Serries plecie zwinną improwizację na strunach, lekko szarpiąc się z dźwiękiem. Saksofon tenorowy i perkusja mogą już tylko komentować z podziwem. Tu eskalacja jest trochę inna, bardziej soczysta, zdecydowanie pod dyktando Serriesa. Drugi saksofon powraca dopiero po 15 minucie. Emocje w zenicie! Baryton ocieka spermą! Nie on jeden zresztą! C. Solo perkusyjne. Tenor wchodzi hard-bopowo! Baryton na trzeciego. Łapiemy konwulsyjne free. Serries sprzęga się, a kable płoną. Free noise for ever! Dynamika, tempo, krwawe stemple – what ever you want! Heavy dark jazz! – recenzent nie nadąża z notowaniem wrażeń. D. Mikrodzwonki na gryfie, miniflażolety. Solowy, oniryczny, prawdziwie łabędzi taniec gitarzysty. Saksofony wchodzą dużo później i kwilą na boku smutne historie. Jakby rodziło się nowe życie dla tej rejestracji (dodajmy – doskonałe!). Lisle wrzuca trzeci bieg, lewy saksofon buduje wspaniałe tło, prawy dyskutuje, a gitara zakręcona, jak pozytywka, brnie swoim najdoskonalszym tembrem. Zagęszczenie tej narracji smakuje geniuszem twórców. Wyjątkowa płyta! Multigatunkowa improwizacja z Serriesem w roli kluczowego czynnika inspirującego. Na finał znów zostaje sam i czyni cuda!

Nie mamy chwili na odpoczynek, albowiem przed nami kolejna perła w katalogu Nowej Fali Jazzu – trio Dirka Serriesa (gitara elektryczna), Martiny Verhoeven (kontrabas) i Colina Webstera (tym razem saksofon tenorowy). Czarny krążek zwie się Cinepalace (tf156, 2015), a zawiera nagranie koncertowe z … Cinépalace, Kortrijk (Belgia), z maja 2015 roku - jeden trak o długości 45 minut.




Introdukcja jest płynna, ale niezwykle spokojna. Kontrabas podaje dźwięki z samego dołu, przy użyciu smyczka. Saksofon intensywnie szumi, a gitara plumka strunami i lekko się sprzęga. Minimalizm wysokich lotów. Tendencje transowe widoczne gołym okiem! Serries ucieka w oniryzm godny wczesnego Sonic Youth i pieści kostką chłodne jeszcze struny. Rezonuje.Verhoeven silnie znaczy swą obecność i przypomina najlepszy sound Benjamina Duboca. W okolicach 10 minuty zaczyna się prawdziwy spektakl. Saksofon sonoryzuje na potęgę, gitara wierci dziurę w skale (doskonałe! – krzyczy recenzent). Muzycy zaplątani w pajęczynie pomysłów, trzech nieco separatywnych, a jednak niezwykle kompatybilnych narracji. Z akustycznego punktu widzenia – zjawiskowo! Po 18 minucie muzycy eskalują swoje poczynania na scenie. Konwencja minimalistyczna doskonałe służy Websterowi. Serries ma ją w genach, a Verhoeven na pewno na smyku! Hałas po 22 minucie dramaturgicznie uzasadniony. Kosmiczna synergia i niepoliczalne pokłady muzycznej empatii determinują muzykę tria. Po 27 minucie wybrzmienie… Martina znów rządzi, ma piękne, niemal barokowe, głębokie brzmienie. Zostaje prawie sama na scenie. Panowie ledwie akcentują swoją obecność. Od 32 minuty saksofon brnie sonorystycznie, kontrabas repetuje, a gitara onirycznie pętli się wokół siebie, jak tylko ona w rękach Dirka potrafi (a potem hałasuje na rockowy wręcz sposób). Komentarze Colina i Martiny zwalają z nóg recenzenta. Sugestia finalizacji koncertu tylko wzmaga zaangażowanie muzyków. Martina zrywa podłogę, a partnerzy potulnie kleją się do kontrabasowej kontrybucji. Jej solowe wykończenie doskonałego koncertu warte jest kilku wysokobudżetowych nobli z dowolnej dziedziny. Być może najlepsza płyta w katalogu!

Na osi czasu cofamy się o pół roku z okładem. Grudzień 2014 roku, jesteśmy w White Noise Studio (co za nazwa!), w holenderskim Winterswijk. Małżeństwo Verhoeven - Serries wciąż jest z nami. Dołącza para muzyków, wspólnie uprawiających mocne granie w formacji Dead Neanderthals (co za nazwa!) - René Aquarius na perkusji i Otto Kokke na saksofonach. Podmiot wykonawczy określają jako Fantoom, zaś 38 minutową, jednotrakową rejestrację, dystrybuowaną oczywiście na czarnym krążku, postanawiają nazwać Sluimer (tf155, 2015).




Od pierwszej sekundy tego niezwykłego spektaklu dźwiękowego kontrabas Martiny dokonuje cudów! Dźwięki dobywane smyczkiem wprost z piekielnych otchłani, brzmią mięsiście i barokowo. Są delikatnie zabrudzone, dzięki czemu smakują jeszcze lepiej. W ten ultra tembr kontrabasu wplata się dronowa, wielowymiarowa ekspozycja gitarowa, tuż za nią piskliwy saksofon w bardzo wysokim rejestrze i perkusja, która znaczy teren i wbija słupy graniczne. Talerze rezonują. Pachnie ponadgatunkowym majstersztykiem! Post-industrial, post-ambient, post-minimal acoustic drone! Recenzent mnoży skojarzenia, a głowa płonie mu z nadmiaru emocji (choć narracja wije się, jak upasiony wąż po kilku posiłkach). Martina nieustannie zdziera skórę ze strun. Wciąż gra nieodkrytą sonatę Bacha i krwawi obficie, choć ma zdecydowanie płodny dzień. Dirk w głębokiej rzece, po samą szyję, bez możliwości powrotu. Ta pozornie spokojna improwizacja systematycznie eskaluje się (z kajetu recenzenta: kolejna najlepsza płyta w katalogu, jeśli to semantycznie ma ręce i nogi). Rene od czasu do czasu sugeruje proste, rockowe rozwiązania perkusyjne, ale w tym niebywałym tyglu wrażeń, to doskonały dramaturgicznie zabieg! Kolejny być może dowód na to, że we współczesnej improwizacji multigatunkowe doświadczenia muzyków są niezbywalnym atutem i potrafią wykreować wartość dodaną.

W połowie tej wspaniałej podróży Martina, choć wciąż eskaluje na boku, potrafi soczyście w wklejać się w drony generowane przez gitarę i saksofon. Genialna dominacja trwających pasaży. Perkusja nieustannie tyczy swój szlak i funkcjonuje trochę na zasadzie kontrapunktu dla pozostałej trójki muzyków. Eskalacja w rozkwicie. Trudno wskazać personalnie lidera tych wydarzeń, ale z pewnością najwięcej wnosi tu szalona kontrabasistka, która nie przestaje prowokować swoich mężczyzn (tym, który najdobitniej reaguje w tym akurat momencie jest Otto na saksofonie). Crazy game! Po 25 minucie muzycy sugerują sobie wzajemnie krok w kierunku wybrzmiewania, ale są tak naładowani energetycznie, że proces idzie cokolwiek opornie (Martina w stanie orgazmu permanentnego!). Motorniczym spięć energetycznych zdaje się być w perspektywie całości Rene i jego czupurna, pyskata perkusja. Samoeskalująca się maszyna improwizacyjna! Gdy w końcu dojdzie już do wybrzmiewania finałowego – zjawisko jest niebywale urocze, repetytywne i brutalnie precyzyjne. Stopa wygłasza mowę końcową (jakże by inaczej!), a saksofon czyni lekki zaśpiew na ostatni już dźwięk! Genialne nagranie!

Ufff….. w ramach studzenia emocji posłuchamy duetu, który jednak… wcale nie będzie ich pozbawiony. Baa! Znów się zagotujemy! W lipcu 2014 roku, w studio Sunny Side w Anderlechcie (Bruksela), spotkali się dwaj przyjaciele – John Dikeman na saksofonach i Dirk Serries na gitarze elektrycznej (plus efekty!). Ich 48 minutowa opowieść w czterech częściach zyskała tytuł Cult Exposure (tf143, 2015) i pomieściła się na dwóch stronach czarnego krążka.




Jeden. Saksofonista zaczyna bardzo jazzowo, niebanalnie i stosunkowo agresywnie. Pikantnie, altowo z silnym przydechem. Gitara, szeroką płaszczyzną dźwięku, podłącza się po około 150 sekundach. Drąży skałę, sprzęga się i brnie do przodu w dość majestatycznym tempie, w nieco rockowej estetyce. John robi swoje i skupia się na snuciu dobrej opowieści. Popada w rozliczne autoeskalacje, które nie trwają jednak długo. Dirk skwierczy, chętny jest do wycieczek w kierunku krwistej psychodelii. Lubi dronizować, nawarstwiać się sound by sound. Urocze! Drugi. Mikrodźwięki, spokojne, separatywne ekspozycje obu muzyków. Serries onirycznie mutuje dźwięki, zwinnie repetując. Saksofon - dość słodki i aluzyjny. Zagęszczenie narracji odbywa się poprzez intensyfikowanie zjawisk fonicznych. Gitara multiplikuje się, a saksofon dmie w coraz wyższych rejestrach. W zakresie tempa, ten drugi gra dwa razy więcej dźwięków w jednostce czasu niż ten pierwszy, ale jako duet idą zwartym, równym krokiem. Spowolnienie jest wyjątkowo trafione. Ambient uroczych popaprańców! Trzeci. Szczypta sonore na tle ledwie sugerowanego dark ambient, wprost z gryfu ognistej gitary. Improwizacja narasta niezwykle powoli. Ale już od 6 minuty panowanie muzyków nad emocjami słuchacza jest 100%-owe. Muzyka lepi się i dronizuje. Po 13 minucie saksofon, jak mucha, wpada w plastry miodu, które rozpływają się po strunach gitary. Ballada nadmiernie potępionych układa nas do snu, który nigdy nie nadejdzie. Wonderful! Czwarty. Powrót pierwszego tematu (przynajmniej jeśli chodzi o tytuł). Gitara rzeźbi na dużym pogłosie, ale bardzo strzeliście. Saksofon plecie pikantne historie o niewierności. Emocje finału tego nagrania mają intensywność wrzasku strącanych do lochu. Sprawiedliwość triumfuje, równie wyraziście, jak wyjątkowe są dźwięki Cult Exposure.

Trzy miesiące później, w październiku 2014 roku, duet Dikeman & Serries koncertuje w belgijskim Charleroi. Biorą sobie na trzeciego perkusistę Teuna Verbruggena. Rejestrują koncert Live At Le Vecteur. Ukazuje się on na kasecie magnetofonowej (tf147, 2015). Trzy tytuły, dwa traki i niewiele ponad 32 minuty muzyki.




Pierwszy/drugi. Pikantny free jazz na saksofon tenorowy i bystry zestaw perkusyjny. Serries wchodzi do gry dopiero w czwartej minucie i uspokaja emocje chłopaków nobliwym i precyzyjnym ambientem. Baa, nawet ich ucisza! Wracają ukorzeni i pięknie wklejają się w gitarowe pasaże o bardzo repetytywnym charakterze. Saksofon po chwili zaczyna stawiać ostre stemple i atrakcyjnie dynamizuje sytuację na scenie. Perkusista nie zamierza pozostawać w tle i także dokłada do ognia. Pętle gitarzysty zaczynają zataczać coraz szersze kręgi. Wybrzmienie jest perfekcyjnie zwinne! Trzeci. Drobne, elektroakustyczne macanki całej trójki, tylko, że gitara ma tu rozmiary słonia. Zostaje sama i drży złowieszczo. Drummer wchodzi na bezczelnego i radzi sobie celująco. Nieco onieśmielony saksofonista też ma konkretny plan na przetrwanie w rodzącej się eskalacji (urocza ekspozycja! – krzyczy recenzent wbity w podłogę). Konstruktywny, progresywny, ustrukturyzowany hałas godny prawdziwych mistrzów! Finalizacja płyty realizuje się na tle dobrego drummingu, zaś ostatni dźwięk jest udziałem Dikemana.


Let’s rock and go dark!

Na początku był Yodok. A dokładnie duet norwesko-szwedzki w składzie: tubista Kristoffer Lo i perkusista Tomas Järmyr. Na przełomie lat zerowych i pierwszych tego stulecia poczynili oni kilka wydawnictw płytowych w estetyce dalece multigatunkowej, z odpowiednią wszakże dawką improwizacji. Po pewnym czasie do muzyków dołączył Dirk Serries, co stało się elementem konstytuującym powstanie formacji Yodok III.

Historia tego wątku w twórczości belgijskiego gitarzysty miała swój edytorski początek dokładnie pięć lat temu. Kończyły się właśnie letnie wakacje, gdy w norweskim Athletic Sound Studio w Halden, trzej w/w muzycy spotkali się, by zarejestrować swój pierwszy album. Ukazał się on w winylowej edycji A New Wave of Jazz, bez tytułu, czyli jako Yodok III (tf138, 2014). Zawiera dwie rozbudowane ekspozycje dźwiękowe, trwające 47 minut.




Nim nasze uszy zatopią się w niebywałej muzyce Yodok III, odrobina komentarza w zakresie instrumentarium, wykorzystywanego przez muzyków. Trzy absolutnie żywe instrumenty: gitara elektryczna, tuba (zamiennie lub razem z flugabone – specyficznym dęciakiem, będącym czymś pomiędzy tubą, a trąbką) i perkusja. Muzycy w procesie generowania dźwięków korzystają z licznych amplifikacji, natomiast nie używają jakiejkolwiek elektroniki.

Dźwięki, jakie docierają do nas w trakcie każdej płyty Yodok III, zaczynają się w plastycznej ciszy, z której niezwykle powoli wyłaniają się barwy, struktury i trwające pasaże foniczne. Na ogół, efekty działań gitarzysty oraz tubisty docierają do nas środkowym pasmem, tworząc spójny, nierzadko zupełnie nierozłączny wielodźwięk. Wokół niego pracuje drummer z pełnym zestawem perkusyjnym. Jego gra często podlega eskalacji, ma rockowy posmak i wrzuca do yodokowego tygla prawdziwie emocjonalny ferment. Bardzo często wchodzi do gry nawet po kilkunastu minutach i wkleja się w kosmiczny dron, wygenerowany wcześniej przez partnerów. Muzyka płynie wolno, bardzo szerokim korytem, z nieodwracalną mocy. Stałym elementem dramaturgicznym jest tu repetycja, ciągłe powracanie do fraz zagranych już wcześniej. Plama na plamie, dźwięk na dźwięku. Muzyka, która rozkwita z minuty na minutę, w bardzo nieśpiesznym tempie. Stanowi swoisty fenomen brzmieniowy żywych, amplifikowanych dźwięków i tajemniczych efektów. Ilustracyjna, post-rockowa perkusja nadaje je odpowiedni drive i niezbywalną moc. Ta opowieść foniczna trwa, a paradoks muzyki angielskiego AMM, choć w dalece odmiennej stylistyce, ma tu niespodziewanie rację bytu. Improwizacja odbywa się poprzez zmieniającą się barwę brzmienia i modulowanie natężenia dźwięku.

Tu, w trakcie debiutanckiego nagrania, drummer na dobre wchodzi do gry dopiero w 15 minucie i wtłacza się energicznie w background Serriesa i Lo, prawdziwie ambientowy, post-elektroniczny, post-rockowy. Ta niebywała plama dźwiękowa, od czasu do czasu, pokazuje nowy kolor, nową barwę, a cała zatopiona jest w mutującym się pogłosie. Jeśli skupiony słuchacz zanurzy głowę w niezaprzeczalnej urodzie tej muzyki (trans! mantra!), to straci już wszelkie szanse, a także ochotę, na jakąkolwiek drogę powrotną.

Każda kolejna pieśń Yodok III jest jakby wchodzeniem ciągle do tej samej rzeki, ale wszyscy świetnie wiemy, że żadna rzeka nigdy nie jest taka sama. Baa, jest zupełnie inna niż chwilę temu, inna, niż rzeki w okolicy. Ta prosta, piękna muzyka pełna jest paradoksów. Nie stroni od melodii i harmonii, kipi rockowymi emocjami i ma niebywałą, oniryczną i plastyczną głębię. Moc oczyszczającej psychodelii i niejednoznaczności. Każde powtórzenie w procesie żmudnej narracji jest jakby napoczynaniem innej historii. Tu, w trakcie drugiego fragmentu, drummer dla odmiany jest z nami od pierwszej sekundy. Gra marsza, podczas gdy gitara i tuba, tudzież flugabone, płynną wytrawnymi pasażami, delikatnie, ale systematycznie eskalując się. Ta muzyka w każdej swej edycji zawiera długą introdukcję, istotne rozwinięcie, które ma dramaturgiczny szczyt i wielominutowe wybrzmiewanie, aż do stanu całkowitej ciszy. Repetytywny minimalizm Yodok III ma niezwykle bogatą fakturę, niczym Wielka Orkiestra Londyńskich Improwizatorów w trakcie koncertu jubileuszowego.




Gdy sięgniemy po kolejne studyjne nagranie Yodok III (podwójny winyl The Sky Flashes The Great Sea Yearns; tf144, 2015) ***), zarejestrowane w Anderlechcie, w czerwcu 2014 roku, natrafimy dla bliźniaczą muzykę, ale delikatnie rozwarstwioną w czasie. Dziewięćdziesiąt minut, cztery strony winyla, daje ciekawą, dodatkową porcję czasoprzestrzeni, która sprawia, iż muzyka jest jakby bardziej monumentalna i delikatnie spowolniona (orkiestracja godna Mahlera, chciałoby się rzec). Długa płyta, z długimi introdukcjami, pełna brzmieniowych i aranżacyjnych niuansów. Tu drummer, na pierwszej stronie, wchodzi po 11 minucie, gdy partnerzy są już soczyście upaleni i brną w nieskończoność dźwiękowej tekstury. Armia nuworyszy współczesnej elektroniki nie byłaby w stanie stworzyć tak onirycznej ściany dźwięków, jak czynią to Serries i Lo. Narracja na stronie pierwszej, na finał galopuje już wprost z piekła do nieba! Na stronie drugiej spotkamy przykład absolutnie zwartej i jednowymiarowej struktury muzyki, granej przez gitarzystę i tubistę – prawdziwie symfoniczny dron. Cześć trzecia dostarcza moc subtelnych, mgławych i niejednoznacznych ekspozycji perkusyjnych. To Järmyr jest tu prowodyrem i kreatorem. Muzyka jest pozornie senna, potrafi przywoływać w pamięci nawet This Mortal Coil sprzed 35 lat, choć podszytą niepokojem godnym każdego odcinka Twin Peaks! Elektroakustyczny szelest drummera tworzy bazę, na której budowany jest improwizowany ambient gitary i tuby. To kolejny przykład na to, że muzyka Yodok III zaczyna się repetytywną melodią, a kończy egzystencjalnym krzykiem. Czwarta strona ponownie zaczyna się w rękach perkusisty. Barwna, wielowymiarowa opowieść, którą bierze w swoje ręce gitarzysta i niczym król Midas czyni nieśmiertelną. Im więcej razy słuchasz tej muzyki, tym więcej odnajdujesz różnic i zaskakujących odmienności. Jeśli masz dużo czasu, by zakochać się w niej, jeśli lubisz poznawać nowe dźwięki step by step, to jest płyta właśnie dla Ciebie!




Uzupełnieniem dyskografii Yodok III, w ramach serii Nowej Fali Jazzu, są dwie kasety, zawierające muzykę koncertową. Pierwsza z nich zarejestrowana została w Norwegii (październik 2013) i jest dostępna pod tytułem Live At Dokkhuset, Trondheim (tf148, 2015; dwa traki, 60 min). Druga zaś powstała w Belgii (czerwiec 2014) i nosi tytuł Live At De Singer Rijkevorsel (tf149, 2015; dwa traki, 63 min). Gdybym miał opisać jej zawartość, nie angażując na dłużej Czytelnika, zaproponowałbym opcję kopiuj wklej opisu nagrań studyjnych. Wejdź do tej rzeki, a poznasz prawdę! ****).




W ramach uzupełnienia opowieści o Yodok III, winniśmy – na sam już koniec tej opowieści – pochylić się nad dwoma wydawnictwami formacji The Void Of Expansion, które dopełniają czternaście pozycji katalogi serii. To duet Dirka Serriesa i Kristoffera Lo, czyli dwie-trzecie Yodok III. Zarejestrowane i wydane zostały do tej pory dwa spotkania, które miały miejsce dzień po dniu, w lutym 2014 roku. Najpierw muzycy koncertowali, potem zaś odbyli przemiłe spotkanie w studiu.




Efekt foniczny tej drugiej okoliczności dostępny jest na winylu Ashes and Blues (tf139, 2014; trzy fragmenty, 40 min). Gitara Serriesa gra tu pełniejszym soundem i nieco ostrzej niż ma to miejsce na płytach Yodok III. Także inaczej zachowuje się perkusista, który jest w grze od pierwszej sekundy rejestracji. Struktura samej muzyki jest bardzo podobna, ale zdarzenia akustyczne następują tu jakby szybciej. Narracja jest gęsta, dotkliwa, pełna brudu i zgiełku na gryfie gitary. Jakby Yodok III podniesiony do drugiej, a chwilami nawet trzeciej potęgi. Od ciszy do wrzasku, od muskania strun i membran po ogniste eskalacje. Gitara wciąż w estetyce trwającego dark-ambient. Rockowa psychodelia, to z kolei dobry kierunek myślenia dla zagubionego recenzenta. Trzy kilkunastominutowe perełki improwizacji, podobne do siebie, jak krople wody, ale niebywałej urody, pełne repetycji i ciągłych powrotów. Utrwalanie, niezapominanie, wieczność.

Koncert Live At De Singer Rijkevorsel z 2014 roku (kaseta, tf150, 2015; trzy tytuły, 53 min) przynosi trochę niespodziewanie, bardziej spokojną muzykę. Więcej tu nostalgii, zadumy i wyczekiwania na ruchy współpartnera. Nie brakuje skromnych ekscesów sonorystycznych perkusisty. Klimatycznie, transowo, bez przecinków i znaków zapytania. Emocje ubrane w improwizacyjne czarne płaszcze do samej ziemi.




Wszystkie wydawnictwa A New Wave Of Jazz ukazują się w limitowanych nakładach: CD – 300 sztuk, winyl – 240 sztuk, kaseta zaś 120 sztuk. Wszystkie są one dostępne do odsłuchu i zakupu na stronie bandcamp.


*) Kodian Trio – już po opisywanym tu krążku – wydał także Live At Paradox (cd-r) i Volt/ Pletterij (kaseta). Obie pozycji są dostępne w katalogu Raw Tonk Records.

**) Dokładnie w tym samym miesiącu, tenże sam kwartet zarejestrował nagranie dostępne na cd-r Live At Cafe Oto (Raw Tonk Records).

***) Oba wydawnictwa winylowe Yodok III mają, jako jedyne w katalogu serii, status out of print. Szczęśliwie są one obecnie dostępne na CD w ramach reedycji. Box zawiera trzy dyski. Wydał Tonefloat Records, ale już poza serią (tf178, 2016).


****) Najnowsze nagrania Yodok III ukazały się już poza serią NWOJ. Koncert z roku 2015, możemy poznać biorąc do ręki CD Legion of Radiance – Live At Dokkhuset (Consouling Sounds, 2016). Ubiegłoroczny zaś koncert grupy posłuchać możemy na CD/LP The Mountain Of Void – Live At Roadburn 2016 (Tonefloat Records, 2016). Z pewnością przyjdzie czas, by także nad nimi recenzencko się pochylić.


czwartek, 24 sierpnia 2017

Voutchkova! Thieke! Carroll! As Found … as you want!


Bułgarska skrzypaczka Billiana Voutchkova nie gości na tych łamach zbyt często, ale jednakowoż regularnie i zawsze pod sztandarem doskonałej muzyki.

Jej solowe, ubiegłoroczne wydawnictwo Modus Of Raw, najpierw zwaliło z nóg Pana Redaktora, a potem trafiło na listę 16 najlepszych płyt roku TrybunyDla przypomnienia

Dwie wcześniejsze płyty z muzyką improwizowaną - Already There (z Michaelem Thieke) i Kids 77 (z Ernesto Rodriguesem i Michą Rabuske) - także zyskały wyjątkowy poklask recenzenta. Dla przypomnienia

Dziś czas zawiesić nasze uszy nad najnowszym wydawnictwem Billiany. Nagranie poczynione w berlińskich okolicznościach studyjnych w styczniu 2015 roku, trafia do nas obecnie jako As Found (Sound Anatomy, 2017). Skrzypaczkę (która tradycyjnie wspomaga się w procesie improwizacji własnym głosem) wspiera dwóch niezwykle kompetentnych muzyków – wspomniany już dziś, klarnecista Michael Thieke i odpowiedzialny za media elektroakustyczne Roy Carroll. Nagranie składa się z dwóch części i trwa niewiele ponad trzy kwadranse. Zajrzyjmy do środka!




As Found (37:55). Skromne drapanki na gryfie instrumentu strunowego komentowane są przez klarnetowy dron, zaś elektroakustyka uprawia drobne igraszki dźwiękowe na pograniczu ciszy. Efektem szczypta nieco krzykliwej, krótkotrwałej eskalacji. Narastanie narracji, jako przeciwieństwo opadania. Sporo akustyki incydentalnej w odpowiedzi na zachowania współpartnerów. Dominacja ciszy i skupienia, wszakże z delikatnymi tendencjami do niepohamowanych mikroerupcji medialnych. Billiana kobieco subtelna, Michael po męsku rozmarzony, Roy skrycie przyczajony i skory do figlowania. Towarzyszy temu wymieszanie, zagmatwanie źródeł dźwięku. Niepokój z dozą fascynacji po stronie odbiorcy. Zwinna, kropelkowa improwizacja – słuchać, że muzycy dobrze czują się w swoim berlińskim towarzystwie. 

Gdy incydenty elektroakustyczne stają wystarczająco plastyczne fonicznie, a skrzypce i klarnet dyszą sonorystycznie, muzyka nabiera wyjątkowego uroku i brutalnego piękna, w każdym rozumieniu tego pokrętnego określenia. Tuż potem, ucieczka w drony – równie spektakularna! Współczesna kameralistyka dla urodzonych trzynastego – wykwintnie powykręcana, emocjonalnie rozchwiana, wartościowo stabilna. Trwające pasaże stanowią dominantę tej części nagrania. Gdy Billiana idzie na przedzie i gra po gryfie z dużym ładunkiem emocji, nagranie rozkwita i pęcznieje! Komentarze męskie zmysłowe i pełne uznania! Tuż potem, narracja na kształt search and reflect, choć w ramach separatywnych ekspozycji. Muzycy zdają się być permanentnie aktywni i mają wciąż nowe pomysły na dźwięki. Tempo i kierunek improwizacji podlegają nieustannym zmianom. Jeśli skupienie jest przywarą zarówno muzyków, jak i słuchaczy, gwarancja sukcesu po obu stronach sceny staje się niezbywalna (z kajetu recenzenta: być może ten dość długi track warto było podzielić na krótsze epizody, unikając kilkusekundowych przestojów dramaturgicznych). Na finał tej części, gdy sound Billiany rośnie w siłę, muzyczne argumenty Panów (zwłaszcza Roya) nie do końca przekonują. Na ostatniej prostej powraca zmysłowa, dronowa narracja i topi ambiwalencje recenzenta w otchłani nieskrępowanego zachwytu.

As Left (08:35). Akustyka studia, kroki, szmery, szuranie krzesłami, oddechy i westchnienia, zdają się być naturalną florą akustyczną tego nagrania. Muzyka konkretna? Klarnet Michaela skacze po dyszach, Billiana eksploruje otchłań akustyczną pudła rezonansowego skrzypiec, Roy wisi na kablach – a całość delikatnie rezonuje. Tarcia i rozdrapywanie strun. Dron klarnetu. Dynamiczne szumy mediów elektroakustycznych. Na finał separatywne, acz urocze incydenty. Niemal u progu doskonałości – recenzent notuje w gorącym z emocji kajecie epitet końcowy. Dronowe wybrzmienie – perfect idea!


niedziela, 6 sierpnia 2017

Memoria Uno! – Sons Of Liberty. Live at Granollers!


Uwaga! Trybuna Muzyki Spontanicznej jest współwydawcą tej płyty! Wszelkie słowa zachwytu, jakie za chwilę przeczytasz, mogą być podyktowane jedynie chęcią zwiększenia sprzedaży! Innymi słowy – dalej czytasz na własną odpowiedzialność!


Czas i miejsce zdarzenia: 26 lutego 2016 roku, Casino de Granollers, Granollers (Barcelona)

Ludzie i przedmioty: Iván González – dyrygent, Julián Sánchez & Pol Padrós – trąbki, Tom Chant & Albert Cirera – saksofon tenorowy i sopranowy, Alfonso Muñoz – saksofon altowy i barytonowy, Christer Böthén – klarnet basowy, Pablo Rega – gitara, Agustí Fernández – fortepian, Johannes Nästesjö & Àlex Reviriego – kontrabas, Núria Andorrà – instrumenty perkusyjne, Oriol Roca & Ramon Prats – perkusja, Sonia Sánchez – taniec, Conducción #77 (część V i VI).

Co gramy: dyrygowana muzyka improwizowana, bez użycia jakiejkolwiek notacji graficznej (innymi słowy – komunikacja pomiędzy dyrygentem i muzykami odbywa się jedynie poprzez gestykulację). All music by Iván González and Memoria Uno.

Efekt finalny: Dwie fragmenty stanowiące nieprzerwany ciag dźwięków - Conducción #75 (w pięciu częściach) i Conducción #77 (w sześciu częściach) – łącznie blisko godzina zegarowa. Dostępne na krążku Sons Of Liberty. Live at Granollers (The Multikulti Project/ Spontaneous Music Tribune Series, 2017). Tytułem wykonawczym jest Memoria Uno.




Przebieg wydarzeń/ wrażenia subiektywne:

# 75. Pierwszy. Konwulsyjny, choć nie dynamiczny start, silnie barwiony sonorystycznymi efektami, głównie ze strony fortepianu i sekcji saksofonowej. Seria wstępnych obcierek, z dużą dawką niepokornych, wręcz hałaśliwych dźwięków. Pyskate perkusjonalia, zwinne rezonancje, dęte i gębowe pokrzykiwania, niczym zwoływanie hordy wygłodniałych wilków. Jednym słowem – rozgrzewka na pełnym gazie! Gitara elektryczna stawia intrygujące stemple. Po wybrzmieniu tłumione reakcje call & response, z których wykluwają się pasaże zwinnych dęciaków. Drugi. Narracja gęstnieje. Pasaże trąbek grane unisono. Środowisko intensywnie sonorystyczne, które akceptuje każdy rodzaj zachowania na scenie. Wszystko idzie ku efektownej eskalacji. Muzyka osiąga swój lokalny szczyt w intensywnej ekstazie pełnego zestawu instrumentalnego – dwóch trąbek, trzech saksofonów, klarnetu basowego, fortepianu, gitary, dwóch kontrabasów, perkusjonalii i dwóch zestawów perkusyjnych (nie zapominając o silnie gestykulującym reżyserze tego spektaklu). Wybrzmienie jest równie intensywne, jak imponujące, a odbywa się w cieniu szaleńczych popisów armii perkusjonalistów. W tym zgiełku solowy popis próbuje rozpocząć trąbka. Dostaje wsparcie od barytonu. Punkty przestankowe i kontrapunktujące akcenty w pełnym galopie, budzą podziw recenzenta. Craziness!!! Trzeci. Na scenie, przez ułamek sekundy zostaje sam saksofon (tenorowy), którego tembr udeptywany jest przed drobne incydenty drummerskie. Solo saksofonu jest druzgocąco piękne (to chyba Chant!). Piano wprost z klawiatury zwinnie podłącza się z dużą dynamiką. Armia doboszy znów szaleje na skrzydłach. Narracja topi się w emocjach muzyków. Dęciaki komentują ten prawdziwie free jazzowy tygiel. Umiejętność tłumienia emocji, panowania nad rozwojem wypadków ponownie ponadnormatywny. Podobnie rzecz się ma w zakresie zdolności podłączania się pod prąd eskalacji. Tu, kolejne wybrzmienie oznacza początek… Czwartego. Dęte sonaty pogrzebowe - muzycy idą w zwartym kondukcie, opłakując koniec trzeciej części. Zwinne, molowe pasaże multiinstrumentalne. Choć niepokój czyha na każdym kroku… Z mroku wyłania się intrygująca gitara, która delikatnie spanizuje. Saksofony na boku organizują sobie małą burzę z piorunami. Nieco zagłuszają pląsy sześciostrunowca. Kolektywna wymiana poglądów politycznych, to skutek poprzednich działań. Na koniec fragmentu walczą już tylko dwa saksofony. Jest bardzo groźnie! Piąty. Eskalacja zczepionych pyskami saksofonów, fortepianu i perkusji. Biją się po twarzy, podczas gdy w tle płyną… spokojne pasaże pozostałych instrumentów. Wybrzmienie całości Kondukcji #75 smakuje cool jazzem. Na finał grają już tylko trąbki i saksofony. W poszukiwaniu ciszy i spokoju duszy.




#77. Pierwszy. Pasaż smykowy kontrabasu lewego, lekko upalony, w opozycji do kontrabasu prawego, który traktowany jest na sposób pizzicato. Rozdzieranie strun, jako tymczasowa strategia improwizacyjna. Drobne incydenty sonore wprost z talerza, jako niezobowiązujący kontrapunkt. Podobnie funkcjonujący przester gitary. Wielka orkiestra wybudza się ze snu. Poranne ablucje. A kontrabasy idą na wojnę! Eskalacja na dwa duże wiosła! Zdaje się, że piano też już się wybudziło i skromnie preparuje (piękny moment!). Narracyjnie - cisza przed burzą. Drobne incydenty akustyczne na obu flankach. Drummersi także już wstali na równe nogi. Gitara lekko zapętlona. Fala się wzbiera, fala się unosi. Choć ciągle bez dęciaków, te chrapią w najlepsze. Okazuje się, że bez nich można śmiało zawładnąć sceną. Drugi. Klarnet basowy jako pierwszy przerywa milczenie. Dęciaki wracają, ale nie widać wśród nich nadmiernego entuzjazmu. Piękny duet fortepianu z saksofonem (Munoz na alcie?). Klarnet dopowiada i prowadzi ten fragment ku silnie sonorystycznemu wybrzmieniu. Trzeci… startuje w ciszy. Pojedyncze kroki kontrabasu. Davisowska trąbka plecie ciekawą opowieść. Szczebiot perkusji. Bez pośpiechu, powolnie. Na koniec już tylko trąbka, kłuje w oczy trafną puentą. Czwarty. Ta sama trąbka kreśli zwinny rys melodyczny. Z pomocą śpieszą saksofony. Repetycja goni repetycję – każdy może się podłączyć. Zgrabny, agresywny skowyt oparty na trzech, czterech powykręcanych nutach. Narasta, tworzy swoiste crescendo. Ekscytujący moment tej Kondukcji! Piąty. Piano preparuje krokiem tanecznym. Lewa perkusja zapętla się w jego rytmie. Po ustaniu tej wyjątkowo krótkiej eskalacji, cisza, zawieszona narracja, chwile na zastanowienie. Pojedyncze dźwięki, szurania, oddechy, prawy kontrabas delikatnie znaczy teren. Reszta wyczekuje w napięciu. Piano z klawiatury gra piękną melodię. Autocytat lub wspomnienie z klasyki. Trąbki brną unisono, jakby z offu. Perkusja delikatnie swinguje…. Jakby co, to nie ona odpowiada za ten cały zgiełkSzósty. Po chwili ciszy, pełnej konsternacji, snop jasnego światła przeszywa salę koncertową. Skromne search & reflect w podgrupach. Dęciaki znów stawiają na zaniechanie (zwłaszcza saksofony). Molekularna, koronkowa improwizacja. Wzajemne przekomarzania. Urywane frazy. Twórczy chaos stymulowany i modyfikowany w czasie rzeczywistym. Narracja dostojnie toczy się ku końcowi. Trąbki sonoryzują na wdechu. Leniwe w trakcie #77 saksofony tworzą im baśniowe niemal tło. Wybrzmienie jest prawdziwie mistrzowskie! Magistral! Ciszy nie puentują oklaski. Nożyce Ivána Gonzáleza okazały się szybsze.




Recenzja w/w płyty, autorstwa Macieja Lewensteina, autora książki Polish Jazz Recordings and Beyond. Ukaże się drukiem w kolejnej części tego wydawnictwa.

***** Memoria Uno: Sons of Liberty. Live at Granollers, Multukulti Project/Spontaneous Music Tribune Series MPSMT02 Iván González (cond, leader); Julián Sánchez (t); Pol Padrós (t); Tom Chant (ts, ss); Albert Cirera (ts,ss); Alfonso Munoz (as, bs); Christer Bothén (bcl); Pablo Rega (g); Agustí Fernández (p); Johannes Nästesjö (b); Alex Reviriego (b); Núria Andorrà (perc); Oriol Roca (dr); Ramon Prats (dr); Sònia Sánchez (dance). February 2016.

In the recent years I was particularly inventive with respect to the terms characterizing various kinds of the improvised avantgarde music. "Post-avantgarde" was the first one it referees to a creative superposition of all of the contemporary trends of the improvised music, with jazz or classical roots. Barry Guy and Agustí Fernández are the unquestionable leaders of post-avantgarde.

I invented "kind free jazz" to describe the music of Ivo Perelman and Matthew Shipp. Here the emphasis was on playing in a very expressive way, but without using over-blowns, blasts and all the Brotzmanian tradition of the free jazz. The music that is being created in the Barcelona and Lisbona circles in the recent years is yet different, but it can already be clearly identified as new style of avantgarde: It term is kind free improvised minimalism. The name is obviously self-explaining: "kind", because of no Brötzman/Ayler- like explosions, "minimalism" for repetitive, slow and quiet collective and individual phrases, improvised or composed, and finally "free improvised" for an important role played by the free improvisation, despite the presence of the composed parts.

I am very proud of starting a collaboration with my friends Tomek Tomasz Konwent and Andrzej Nowak of the Multikulti Project’ label series: Spontaneous Music Tribune, that is going to specialize on free improvised and avant-garde music form the Iberian Peninsula. Andrzej told me several times that the music from this region is completely new, and now I think I understand what did he mean. Both records released so far in the Spontaneous Music Tribune series, "Völgä" (described in the Vasco Trilla's entry) and the present one are perfect examples of the kind free improvised minimalism.

Memoria Uno is a big ensemble, led by Iván Goinzález and composed of the musicians associated with the Discordian Record label, and the cult Barcelona clubs: Soda Acústic and Robadors 23. The personnel of the group is variable: in the concert promoting the record in the Sinestesia Bar Musical in July 2017 for instance, Vasco Trilla was playing on drums. There are two sets here: "Conduction # 75 (26 minutes) in 5 parts, and "Conduction # 77" (32 minutes) in 6 parts. It is very difficult to dig out something. There are parts, which belong to the more traditional free jazz genre: "Part III" of the "Conduction # 75" with fantastic solos of the saxophone and piano. "Part IV" here is , on the other hand, a fantastic, paradigmatic example of the kind free improvised minimalism. Similarly, "Part V" starts as a free jazz tune, but has a stunning slow, melancholic second part. I like in general the "Composition # 77" more. It has a quiet introductory part, explosive "Part II", with incredible work of piano and reeds, stunningly touching and "kind" "Part III", and the outstanding "Part V" and "Part VI", notable for the amazing work of Sònia Sánchez. "Sons of Liberty. Live in Granollers", together with "Völgä" and some records of the phenomenal Ilia Belorukov, is a masterpiece of this new genre of avantgarde music.


Przedruk za zgodą autora.

Wydawca przeprasza za błędy w pisowni nazwisk dwóch muzyków na okładce płyty. Great apologise for Oriol Roca and Alfonso Muñoz. Forgive me, Guys!

piątek, 4 sierpnia 2017

Dikeman! Serries! Aquarius! – Day and Night! The Cassette Realm Is Not Dead!


Deklarowana na tej stronie, nieodparta chęć poszukiwania świeżej i zdrowej muzyki improwizowanej na Starym Kontynencie, wciąż pcha redakcję do eksplorowania niezliczonych pokładów nowej muzyki.

Kasetowy label z Manchesteru Tombed Vision, prowadzony przez saksofonistę Davida McLeana, gościł już na Trybunie przy okazji dwóch tegorocznych wydawnictw (akurat wtedy, w edycji kompaktowej). Nazwisko Johna Dikemana, amerykańskiego saksofonisty, rezydenta holenderskiego, z pewnością nie jest obce nikomu, kto choć trochę obcuje z muzyką improwizowaną. Belgijskiego gitarzystę, Dirka Serriesa, eksperymentatora, legendę europejskiego ambientu, który śmiało wkracza w ostatnich latach na scenę improwizowaną, poznaliśmy całkiem niedawno, przy okazji jego wysoko ocenionego przez Pana Redaktora, duetu z George'm Hadowem Outermision.




Dziś przed nami muzyka wyjątkowej jakości - wydana oczywiście na kasecie magnetofonowej! – tria stworzonego przez wyżej wspomnianych Dikemana i Serriesa, wspólnie z holenderskim perkusistą René Aquariusem. Ten akurat muzyk dojrzał do improwizacji, grając głównie niebanalną i głośną muzykę rockową. Panowie w roku ubiegłym wydali kasetę z materiałem koncertowym Night Realms (Tombed Visions, 2016). Dziś wracają z kolejną porcją muzyki koncertowej. Tytuł jest naturalną konsekwencją poprzedniego – Day Realms (Tombed Visions, 2017). Nowe nagranie, powstałe zresztą jedenaście dni po poprzednim, wypełnia nam pierwszą stronę kasety. Na drugiej otrzymujemy… reedycję poprzedniej. Jedna kaseta, podwójne wydawnictwo, doskonała muzyka, czy można chcieć więcej?


Dzienne królestwa!

John Dikeman, Dirk Serries i René Aquarius, czyli saksofon tenorowy, gitara elektryczna oraz pełny zestaw perkusyjny. Jesteśmy w belgijskim Ghent, w klubie Kinky Star. Jest 25 marca 2015r. Muzycy zagrają niespełna 42 minuty.

Wita nas oniryczna, skoncentrowana na pojedynczych dźwiękach gitara Serriesa. Saksofon podłącza się dość nieśmiało i plami przestrzeń wokół gryfu instrumentu strunowego, na tym etapie wydarzenia nie chcąc czegokolwiek udowadniać. Perkusista bije w dzwon (czyli stopą w bęben basowy), oklepuje nierozgrzane tomy i czeka na sygnał do ewentualnej eskalacji. Improwizacja skomle i dusi się w oparach psychodelii, niczym płynna lawa, choć sam wulkan jest jeszcze w stanie umiarkowanego spoczynku. Ta linearna narracja bazuje na drobnych eskalacjach poziomu dźwięku, na kreowaniu intensywności rockowego, w sensie estetycznym, przekazu muzycznego. Już po kilku minutach gry wstępnej, muzycy są wystarczająco porozciągani - saksofon uroczo wyje, gitara obficie krwawi i szuka transu, a perkusja bębni niezwykle ekspresyjnie. Ów nieprzerwany potok improwizacji potrafi chytrze narastać i precyzyjnie nawarstwiać się. Dikeman zwinnie eskaluje i brudzi tembr swojego dęciaka na miły dla ucha, prawdziwie punkowy sposób. Lubi przebierać się w szaty solowej gitary w dużym, hardrockowym bandzie. Oczywiście, będące skutkiem tych działań, emocje są dalece ponadrockowe. Muzyka bez ustanku eskaluje (choćby w okolicach 15 minuty), aż ziemia drży pod stopami, aż chciałoby się usłyszeć po wybrzmieniu, ryk istotnie obnażonych siedemnastolatek, gotowych w każde wyzwanie w kontekście bliskiej relacji ze spoconym solistą. Miast brzmieniowych subtelności, iskry lecą, a pot i krew kapią z sufitu (recenzent jest co najmniej zachwycony!). W nielicznych sytuacjach drummer nieco gubi poziom, ale to jedynie nieistotne incydenty. On sam bowiem w skali makro, doskonale wpisuje się w spektakl Hard Free Improv Rock Destination Band!




Początkowa faza nowej narracji, już w drugiej części koncertu, bazuje na niezwykle dynamicznym drummingu, samo eskalującym się saksofonie i zawieszonym wysoko w powietrzu znaku zapytania – cóż na tak zastany obraz koncertu zareaguje przyczajony gitarzysta? Nie czekamy zbyt długo na odpowiedź. Serries wbija w to free jazzowe duo saksofonowo-perkusyjne ognistego drona, którego zadaniem jest rozwiercić mózg słuchacza (choć epatowanie samym hałasem ma dalece umiarkowany wymiar). Narracja znów chyli się nieodwracalnie w kierunku zdrowej psychodelii. Muzyka doskonale ucieka w trans, trwa, brnie, płynie i nie stawia przecinków. Odnosimy wrażenie, jakby gitara Serriesa zamieniała się w upalony, hinduski sitar. Plecie mantryczną ragę i modli się do nieistniejącego boga, szukając zagubionych w dziwnej podróży, swych hinduskich korzeni (z kajetu recenzenta: koniecznie podkręcić potencjometr głośności!). Aquarius stawia ostre stemple dudniąc stopą i rezonując talerzami (trochę, jak reinkarnacja Toma Bruno i jego epokowego Testu). Ten głośny, acz oniryczny klimat spada nam na głowę, nie zadaje pytań, nie musi też dawać odpowiedzi. John wkleja w ten obraz jazzowe plastry miodu i brnie całkiem świadomie w nieznane. Całość uspokaja się znacząco i rozpływa w potoku nieograniczonych możliwości rozwoju sytuacji scenicznej. Saksofon jest ckliwy i mógłby nawet głaskać przed snem odrobinę niegrzeczne dziewczynki (do ucha szepcząc im mało romantyczne historie o złych duchach). Gitara Dirka płynie na dużym pogłosie. Muzyk ledwie głaska struny, jest w mega transie. Piękny dialog z saksofonem. Gdyby drummer wrzucił w to odrobinę sonorystyki (…dodaje rozmarzony recenzent). John jakby słyszał uwagę pismaka i popada w lekkie szaleństwo. Dirk i Rene idą wraz z nim na tę muzyczną ustawkę! Genialna eskalacja! Rockowy arsenał perkusisty przydaje się na finałową rozpierduchę! Crazy! Rock in!


Nocne królestwa. W poprzednim odcinku: jedenaście dni wcześniej

Holandia, 14 marca 2015 roku. Jesteśmy tym razem w Kunstgroep De Compagnie/ Veghel. Tych samych trzech facetów, na takich samych trzech instrumentach, zagra dla nas niespełna … 41 minut.




Na start skromna solowa eskalacja na gitarze, którą wspiera orszak rezonujących talerzy perkusisty. Ten delikatnie modulowany dron udanie wprowadza nas w mrok nocy. Saksofon wkleja się niemal bezdotykowo. Płynie i komentuje zachowania współpartnerów. Flow całej trójki jest zwarty i czupurny. Ornamenty Dikemana zdają się być szczególnie urokliwe w tym właśnie momencie. Gitara i drums, niczym jedno dziecię boże, płyną ku zatraceniu z uśmiechem na ustach. Znów zasadne jest skojarzenie z bezkompromisowością Testu (ach, ta stopa!). Ekspresja, czysta eskalacja emocji, w twarz, prosto do ludzi! Wybrzmienie dopada nas dopiero w okolicach 17 minuty! Ale to właśnie wtedy zaczynają się dziać rzeczy wyjątkowe!

Aquarius zdziera stopę, opukuje tomy i konwulsyjnie wybrzmiewa. Serries pętli się wokół własnych myśli i stawia na bogate wnętrze. Dikeman powraca niemal oczyszczony. Onirycznie, delikatnie sonoryzuje. Dźwięki snują się po kątach, jak wygłodzone kocury, pozbawione możliwości ucieczki. Psychodelia włada tym skrawkiem świata, w depresyjnej Holandii i nie znosi słowa sprzeciwu. Muzycy zagłębiają się w swych dźwiękach. Naprawdę daleko im do drogi powrotnej. Wyborne! W tym kontekście sytuacyjnym, Skowyt Ginsberga zdaje się być bajką dla grzecznych dzieci. Chwile pozornego hałasu, które mają jednak moc prawdziwie oczyszczającą. Zdaje się, że wszelkie grzechy są nam odpuszczone. Krwawienia, które nie powodują utraty krwi. Cierpienie, które zdaje się być rozkoszną podróżą dźwiękową.

Mistrzem ceremonii, niezaprzeczalnym, jawi się tu Dirk Serries. Tworzy 99% flory akustycznej finału tego niezwykłego wydawnictwa koncertowego. Saksofon kona w ogniu piekielnym, choć na pewno wyjdzie z tego cały. Ot, paradoks! Artystyczna niezgoda na świat jednowymiarowy! Na dźwięki naprawdę końcowe, cała narracja skleja się w jeden potężny dron. Gitara triumfuje! A kasety rządzą improwizującym Beneluksem i niewiele mniej szaloną pozostałością po imperium brytyjskim, po drugiej stronie śmierdzącego niewinnością kanału!

  
****


Pozostałe nowości Tombed Visions omówimy w innej opowieści, już po wakacjach Pana Redaktora. Wtedy także oczekujcie dłuższej epistoły o inicjatywie A New Wave Of Jazz! Kasety i winyle, które prowokująco zapraszają do odświeżenia pojęcia jazz. Improwizacja jako danie główne, a Dirk Serries w podwójnej roli – wydawcy i niesamowitego muzyka. 

Wszystkie wydawnictwa Tombed Visions są dostępne w formie elektronicznej, oczywiście za pośrednictwem bandcamp.com.



wtorek, 1 sierpnia 2017

Marcelo dos Reis & Eve Risser – muzyczni kochankowie poza sferą czasu


Jeśli na jakiekolwiek nagranie muzyki improwizowanej czekałem ostatnio ze sporą dawką ekscytacji, to z pewnością był to, oczekiwany od kilku miesięcy, duet dwóch gorących nazwisk na młodej europejskiej scenie – francuskiej pianistki Eve Risser i portugalskiego gitarzysty Marcelo dos Reisa. Wieści o nagraniu szły wprost od tego drugiego, nie brakowało także skromnych, wizualnych awizacji na pewnym powszechnie znanym portalu z obrazkami.

Teraz rzeczony krążek leży przede mną. Uprzedźmy przebieg wypadków. Zdecydowanie warto było czekać – nagranie nie zawiedzie nas choćby przez ułamek sekundy!




Płyta zawiera materiał zarejestrowany w Salao Brasil/ Coimbra, w trakcie Festiwalu Jazz ao Centro Festival, w październiku 2016 roku. Od kilkunastu dni płytę udostępnia portugalski label JACC Records, pod tytułem Timeless. Zawiera siedem improwizowanych odcinków, które potrwają niemal 55 minut. Eve Risser zagra na preparowanym i niepreparowanym fortepianie, zaś Marcelo dos Reis na… preparowanej i niepreparowanej gitarze akustycznej. Prześledźmy, cóż dzieje się na tej płycie, utwór po utworze.

Sundial/ Zegar słoneczny. Proste akordy fortepianu i gitary akustycznej, drobne sprzężenia ze strony drugiego z instrumentów. Tymczasem narracja zmyślnie gęstnieje, dźwięki najpierw mnożą się w postępie arytmetycznym, potem zaś już zdecydowanie – geometrycznym. Piano brzmi jak stopa zestawu perkusyjnego, wprost z głębi pudła rezonansowego. Dynamika eskaluje się, muzycy wpadają w ckliwy trans i już jako wielodźwięk sięgają mety fragmentu pierwszego.

Hourglass/ Klepsydra. Repetycje na obu flankach narracji. Instrumentalne zawijasy, podskoki i tupanie nogą, ale w bardzo spokojnym, zadumanym tempie. Eve brnie minimalistycznie wprost w klawiatury. Marcelo czyni nagły zwrot akcji – stawia stanowczy rytm i trzyma się go bez wytchnienia. Eve podłącza się w mgnieniu oka. Idą zwartym szykiem, wciąż repetując i ograniczając środki wyrazu. Improwizacja gęstnieje i frasobliwie zazębia się.

Water Clock/ Zegar wodny. Istotnie tytuł jest dobrym wprowadzeniem. Zegar tyka na gryfie gitary, silnie akcentując upływ czasu, a w pudle fortepianu biją godziny. Repetycja zdaje się być wyznacznikiem upływu czasu także w tej improwizacji. Podczas gdy Marcelo spanizuje akordami, Eve otacza go preparowanym chaosem akustycznym, który ewidentnie zdobi i uwzniośla ten tryb narracji. Sieje niepokój i stawia znaki zapytania. Gęstnienie tego fragmentu, próba ucieczki w galop, smakuje jeszcze lepiej niż w poprzednich odcinkach (ale emocje!). Jeśli Marcelo odpowiada tu za rytm, to Eve czyni obowiązki perkusjonalisty. Taki jest podział ról w tym związku.

Timewheel/ Koło czasu. Jakby na potwierdzenie słów recenzenta – Eve psychodelicznie drumminguje, tkwiąc po uszy wewnątrz swego instrumentu. Marcelo wgryza się chytrym pasażem, znów delikatnie spanizując. Ta wszakże narracja, w opozycji do poprzednich, od pierwszego dźwięku jest gęsta i narowista.




Chronometer/ Chronometr. Dynamiczne młoteczki fortepianowe wyznaczają obszar przyszłej eskalacji. Gitara jest twarda, komentująca, a po chwili także imitująca. Gdy dopadnie swój wymiar bezczasu, gra nową historię i czeka na oklaski. Frazowanie pianistki znów dzieje się w duchu jakże konkretnego minimalizmu. Small talk!

Pendulum/ Wahadło. Spokój i wyciszenie zdają się być najlepszym wyborem tego właśnie momentu płyty. Przejście do bardziej dynamicznej narracji znów odbywa się z kocią zręcznością i pachnie wirtuozerią wykonawczą. Gęsta gitara w szponach rytmu, ekstremalnie preparowany fortepian w konwulsjach. Z kajetu recenzenta: to bardzo spójna stylistycznie płyta. Swą szczególną urodę unaocznia w momentach, gdy wpada w delikatny trans i zdolna jest pędzić na złamanie karku. Ta tutaj, ma akurat bardzo demoniczny wymiar!

Balance Spring/ Przesilenie wiosenne/ równonoc. Sprzężenie zwrotne. Akustyczny hałas, który nie od razu pozwala na wskazanie osoby odpowiedzialnej na incydent (zdaje się, że to Marcelo!). Prawdziwie wiosenne przesilenie! Z mgły tej fonicznej demolki wyłaniają się, niezwykle powoli, proste akordy gitary. Repetycja w oczekiwaniu na eskalację. Eve cudownie szuka wejścia w nieistniejącą melodię. Wydaje się, że fortepian w jej rękach ma nieograniczone możliwości akustyczne (takie małe sonore!). Pianistka rozkwita wyjątkową urodą w trakcie tego akurat fragmentu tej doskonałej płyty. Gdy gitara tryska krwią z emocji, piano trzyma się onirycznego klimatu i razem wiodą ów stan wzmożonej symbiozy aż do finalnej nuty.