Groteskowa rzeczywistość za oknem aż prosi o złośliwy
komentarz, zarówno w aspekcie zachowań międzyludzkich, jak i warunków
ogólnopogodowych. Na szczęście dla nas, czyli tych kilku gości opętanych
miłością do wolnej improwizacji (nie tylko muzycznej, dodadzą malkontenci),
świat dzieje się głównie w sferze dźwiękowej i codziennie dostarcza kolejne
porcje emocji. Koncertów jakby przybywało, nowych płyt ewidentnie nie mniej,
niż w poprzednich interwałach czasowych, zatem moment dziś oczywisty, by
dokonać cyklicznej zbiorówki recenzji z nowości płytowych.
Przypomnę, że po pierwszym odsłuchu płyty dostają na Trybunie wstępną rekomendację (zieloną,
żółtą i czerwoną), a następnie – po burzliwym okresie przemyśleń i refleksji
Pana Redaktora – trafiają na ogół na taką właśnie zbiorówkę, gdzie nadana im
zostaje wieczna rekomendacja (wg tychże samych kryteriów).
Dziś w zestawieniu prawie same zacne nazwiska, zatem czym
prędzej bierzmy się do pracy i z pakietem należytego szacunku dla starszych i
przeto bardziej doświadczonych, zwinnie zreasumujmy ostatnie cztery (a nawet
pięć) tygodni historii muzyki improwizowanej.
Schlippenbach
Trio Warsaw Concert (Intakt Records,
2016)
Zaczynamy z wysokiego C, czyli od najnowszej produkcji nieśmiertelnego tria Alexa von Schlippenbacha (fortepian), z
permanentnym, od ponad czterech dekad, udziałem Evana Parkera (saksofon tenorowy)
i Paula Lovensa (perkusja).
Panowie kazali sobie czekać na nowy krążek z oklaskami
prawie sześć lat (rok temu wylądował w naszych odtwarzaczach studyjny incydent Features). Okoliczność tym bardziej
sympatyczna, iż koncert miał miejsce w rodzimej Warszawie, w trakcie ubiegłorocznego
Festiwalu Ad Libitum (w sali koncertowej Lutosławskiego, co też stanowi – z
akustycznego punktu widzenia – ważny atut wydawnictwa).
Koncert najdłużej działającego working bandu w historii muzyki swobodnie
improwizowanej, oczywiście niczym nas nie zaskakuje. Panowie grają swoje,
celebrują tę powtarzalność z dużym urokiem i ostatnią rzeczą, jaką pragną
uczynić, to dokonać w tym procesie jakiejkolwiek rewolucji. Niezbywalna
wartość estetyczna tej muzyki, jej – dziś – dość ciepły i wyważony ton,
sprawiają, iż będziemy jej słuchać z taką samą przyjemnością jeszcze przez wiele dekad (choć prawa natury niechybnie upomną się o swoje, np. Alex w
przyszłym roku obchodzić będzie 80-e urodziny).
Koncert Warszawski, to wrażliwa i bardzo skupiona narracja,
bez brawury i niepotrzebnego pośpiechu, z cytatami z Dolphy’ego i kilkoma
akustycznymi eskalacjami (szczególnie do gustu przypadł mi solowy wybryk Evana,
już pod koniec części zasadniczej). Radość zatem z odsłuchu pierwszorzędna i poniekąd
także sentymentalna, z racji faktu, iż z wydanymi na krążku dźwiękami miałem okazję
obcować na żywo. Rekomendacja jest oczywista i silnie zielona (high! - gdyby
ktoś miał wątpliwości).
LOK 03+1 (Aki
Takase, Alexander von Schlippenbach, Dj Illvibe, Paul Lovens) Signals (Trost Records, 2016)
Zostawmy na scenie niemieckiego pianistę, także jego
rodaka perkusistę i niezwłocznie przejdźmy do kolejnej nowej płyty z ich
personaliami, wydzierganymi na kolorowej okładce. Kwartet o enigmatycznej, i nic
niemówiącej niezorientowanym, nazwie LOK 03+1 i krążek Sygnały, wydany pod sztandarami austriackimi. Alexa i Paula wspomagają w żmudnym procesie generowania faktury dźwiękowej, koleżanka małżonka tego pierwszego, pianistka Aki Takase, jak również turntablista i procesor
Dj Illvibe (na tle partnerów, raczej w kategorii wiekowej wnuczek). Innymi słowy – dwa piana, perkusja i kable. Nikt nie obiecuje zatem, że
pójdzie łatwo.
Płyta stanowi wszakże dla mnie pewne zaskoczenie. Para
pianistów bardziej stawia na minimalizm i jedynie incydentalnie przejawia freejazzowe
skłonności. Lovens robi swoje, a Dj momentami bardzo ciekawie wszystko to oplata zwojami dźwięków, zarówno w sferze rytmicznej (co jest, poniekąd,
oczywiste), jak i …także sonorystycznej (lubi w procesie samplowania nieco
pohałasować). Ambiwalencje zaczynają atakować mnie w momencie, gdy struktura
całości nieco się wali, a początkowe, demokratyczne proporcje w dostępie do
przestrzeni dźwiękowej, ulegają zachwianiu na korzyść procesora. Bardzo nierówna, za długa, ale chwilami intrygująca
płyta. Przy okazji, rzadka okazja artystyczna, by ewidentny samiec alfa - AvS dał się zdominować
pyskatemu młodziakowi. Rekomendacja żółta (middle!), z lekką, prawie
niewidoczną z daleka, podpórką zieloną (high!).
Evan
Parker/ Mark Nauseef/ Toma Gouband As
The Wind (PSI Records, 2016)
Mam duży problem z najnowszą płytą Evana Parkera. Ale czy na
pewno mówimy o jego płycie? Jak sam zeznaje, nagranie to powstało z myślą o
autorskiej płycie Marka Nauseefa, zmyślnego perkusjonalisty, z którym Evan
onegdaj popełnił pewną słabą płytę (także z udziałem Billa Laswella i Ikue Mori).
Jednakże foniczny efekt spotkania tak dalece zachwycił saksofonistę, iż ten
poprosił pozostałych muzyków, by wyrazili zgodę na wydanie tej płyty pod jego
nazwiskiem. Cóż, jakkolwiek by tego nie oceniać, zdarzenie dość szczególne. Ale
zostawmy te dywagacje.
Przed nami krążek As
The Wind, nagrany przez Evana w towarzystwie dwóch perkusjonalistów, przy
czym ten drugi, Tom Gouband gra na tzw. litofonach, innym słowy – na …
kamieniach. Muzycy wyprodukowali te dźwięki w Kościele w Whitstable, w miejscu dobrze
nam znanym, choćby z ostatniej jak dotąd, solowej płyty Parkera.
I jeszcze jeden problem – Evan uważa, że As The Wind, to jedno z najlepszych jego
nagrań…
Evan gra tu wyłącznie na sopranie, czyni to pięknie,
zmysłowo i w ten niepowtarzalny sposób, w jaki tylko on potrafi wydobywać dźwięki
z najmniejszego z saksofonów. Uchyla nam doprawdy akustycznego nieba. Tylko,
że poza tym faktem na płycie ... nie dzieje się nic. A to nie jest kolejna solowa
płyta tego wyjątkowego muzyka. Zapomniałem dodać – jest kilka uderzeń w talerz,
a także sporo uderzeń kamienia … o kamień. Chwilami czułem się w trakcie
odsłuchu tej płyty, jak w … kościele, w trakcie oczekiwania na wyniesienie.
Chyba nie załapałem…. Rekomendacji nie będzie.
Roswell Rudd/ Jamie Saft/ Trevor Dunn/
Balázs Pándi Strength & Power
(RareNoise Records, 2016)
Kwartet z puzonem w roli instrumentu kluczowego, w formule dość swobodnej, jazzowej improwizacji, nie może nie cieszyć ucha waszego
recenzenta. Zwłaszcza, że w ustach dzierży go niezwykle kompetentny muzyk,
wieloletni filar sceny free New York
City, Roswell Rudd.
Odnajdujemy na płycie Siła i Moc także kilka innych, pozytywnych wydarzeń. Tytuł sugerowałby
mięsistą nawałnicę dźwięków, hałas i nikomu niepotrzebne przepięcia
energetyczne. Jest dokładnie odwrotnie. Rasowy styl, umiejętne skalowanie emocji,
wzajemne słuchanie się muzyków na poziomie adekwatnym do oczekiwań wymagającego
odbiorcy, klasa i właściwe proporcje, tak akustyczne, jak i dramaturgiczne.
Dodatkowo, już dawno nie mieliśmy okazji przekonać się, że Jamie Saft jest
naprawdę doskonałym pianistą i żeby tego dowieść, w zupełności wystarczy mu
akustyczny instrument. Ciekawie odnajduje się w tym imperialistycznym gronie
węgierski drummer Pandi, który zwykł nas upewniać swoją muzyką, iż bez
odpowiedniego garnituru mięśni i rockowego sznytu
nie da się dobrze grać w tej kategorii stylistycznej. A można, jak dowodzi ten
naprawdę udany, studyjny incydent. Od poziomu kolegów nie odstaje Trevor Dunn,
którego umiejętność trzymania rytmu i dozowania odpowiedniej dawki melodyjności
w muzyce kwartetu, może w przyszłości doprowadzić go do statusu białego Williama Parkera muzyki
improwizowanej. Na zielono (high!) !
Ivo
Perelman/ Matthew Shipp/ Michael Bisio/ Whit Dickey Soul (Leo Records, 2016)
Kolejny kwartet w składzie: instrument dęty plus pełna
sekcji rytmiczna. Brazylijski rezydent Nowego Yorku kontra trzech rdzennych
autochtonów, którzy na scenie free jazzu nie wymagają jakichkolwiek
rekomendacji. Sam Perelman ma dość bogaty i ponad 25-letni dorobek artystyczny,
ale nie jest to muzyk, który ląduje w moich odtwarzaczach zbyt często (można
nawet powiedzieć, że dzieje się to co najwyżej… raz na dekadę).
Dusza wszakże
odpalona została przynajmniej kilkakrotnie i fakt ten – dla mnie osobiście –
stanowi dowód, że to po prostu dobra, a nawet bardzo dobra płyta. Nic wielkiego
nie odkrywa, raczej same oczywistości: Bisio & Dickey to sekcja klasy
światowej, Perelman nie jest tytanem ekspresji i jego gry trzeba się nauczyć, ale kryje w sobie doprawdy spore pokłady jazzowego uroku,
a Shipp – wiadomo, pianista free z
natręctwami, ale za to z bagażem artystycznej wyobraźni, której może pozazdrościć mu reszta świata. Ten
ostatni ewidentnie prowadzi tu grę (dziewięć fragmentów z tytułami, pod którymi
demokratycznie podpisują się wszyscy muzycy), a że czyni to z mistrzowską
precyzją, bez napotykania na mielizny i zwarcia bez przyczyny, całość smarujemy
na zielono (high!) i obiecujemy
częściej sięgać po płyty z personaliami tych Panów.
Okkyung Lee/ Bill Orcutt Live At Cafe Oto (OTOroku,
2016)
Doskonale nam znana mała londyńska scena Café OTO, dokładnie
rok temu, w te funeralne święto i
dwoje muzyków. Amerykański, wywodzący się ze sceny punkrockowej, gitarzysta
Bill Orcutt i ulubiona wiolonczelistka free improvisation po tamtej stronie
wielkiej wody, czyli Okkyung Lee.
Winylowa płyta, z trudem przekraczająca trzydzieści minut i
improwizacyjne zwarcie dwóch strunowców,
w oparach kolektywnego hałasu (i wcale nie jest łatwo wskazać, który z muzyków
jest tu przodownikiem!), tudzież kawalkady zgrzytów. Także szczypta zadumy dla
odpoczynku w tak zwanym międzyczasie i nieco surrealistyczny klimat, osiągany
ciekawymi próbami modulowania dźwięku, zwłaszcza po damskiej stronie tego udanego przedsięwzięcia artystycznego.
Nagranie jest zbyt krótkie, by doszukać się w nim nietrafionego momentu,
czy przegadanej frazy, zatem zostajemy przy rekomendacji zielonej (high!), choć z pewnością nie jest to
krążek, który trafi na roczne resume
płyt najbardziej doniosłych.
Elliott
Sharp Aggregat Dialectrical (Clean Feed
Records, 2016)
Z ogromną przyjemnością wieszczę definitywny powrót Elliotta
Sharpa do kręgu muzyków, którzy pozostają w optyce moich znaczących
zainteresowań. Od zamierzchłych, acz schyłkowych lat 90. ubiegłego stulecia,
minęło kilkanaście lat z okładem. A wtedy to właśnie, gitarzysta o nazwisku Sharp,
człowiek trochę z innej bajki, uprawiający muzykę improwizowaną od strony rockowej awangardy (Carbon),
czy elektronicznych poszukiwań intrygującego sztafażu rytmicznego (Tectonics),
lubiący zabawę w komponowany materiał na kwartety smyczkowe (Xenocodex), rył mi beret kolejnymi doskonałymi
krążkami i kierował zainteresowania muzyczne na tory całkiem niespodziewane.
Po latach eksperymentów z muzyką gitarową, kilka lat temu Elliott Sharp skutecznie sięgnął po instrumentarium dęte
(saksofony i klarnety) i ujawnił światu trio Agreggat (z sekcją rytmiczną). Po roku formacja rozrosła się do
kwintetu (puzon i trąbka, a na niej Nate Wooley!), by obecnie, po kolejnych
trzech, przedstawić nam krążek Dialectrical
(wszystkie wydane przez Clean Feed). Tym razem bez Wooleya, ale za to z
wybornym zastępstwem (Taylor Ho Bynum!). Na puzonie ponownie Terry L. Greene II,
zaś sekcja rytmiczna spersonalizowana w osobach Brada Jonesa (b) i Barry’ego
Altschula (a jakże!). A zatem kwintet bez instrumentu harmonicznego, czyli to,
co freejazzowe zwierzaki lubią
najbardziej.
Bazą dla improwizacyjnych igraszek kwintetu są zmyślne,
rytmicznie i dramaturgicznie, kompozycje Sharpa (jest ich siedem na
krążku). Dostrzegam w nich zarówno doświadczenia płynące z muzyki tworzonej
przez niego onegdaj, w oparciu o niebanalne formuły matematyczne (choćby taki…
ciąg Fibonacciego), jak i niemały estetyczny balast, wynikający z obcowania z
muzyką Anthony’ego Braxtona. Drapieżna, czupurna, zaczepna i budząca nieodpartą
chęć na tak zwany ciąg dalszy jest muzyka dialektrykalna.
Choć materiał kompozytorski nie pozostawia muzykom zbyt wielkiego pola manewru,
a marszruty improwizacji są precyzyjnie nakreślone, dramaturgiczny spleen tego nagrania jest tak
intensywny, że wstyd byłoby z tego faktu robić problem. Doskonałe! High!
Protean
Reality Protean Reality (Clean
Feed Records, 2016)
Czas na wyłom pokoleniowy w dzisiejszej zbiorówce,
przesyconej nadreprezentacją weteranów muzyki improwizowanej. Uwaga! Chris
Pitsiokos – to nazwisko winniście natychmiast zapamiętać (o ile w bystrości
swego zmysłu obserwacji, nie uczyniliście tego wcześniej). Amerykański
saksofonista (zapewne o greckich korzeniach) nie ma w swym dorobku wielu płyt,
no ale … ile płyt mieliście na koncie mając ledwie 26 lat? W ubiegłym roku wbił
szpilę w nasze freejazzowe upodobania bardzo konkretnym triem pod własnym
nazwiskiem i krążkiem Gordian Twine
(New Atlantis Records). W tym roku nadciąga kolejnym, ekscytującym składem
trzyosobowym, o nazwie własnej Protean Reality.
Za kompanów tej akurat muzycznej przygody ma dwóch Niemców, odpowiednio z
Lipska i Drezna – Noaha Punkta (gitara basowa) i Philippa Scholtza (perkusja).
Nagranie z tegoż Lipska, podane nam w trzech dynamicznych fragmentach
opatrzonych tytułami, to godzinna petarda wymierzona w nasze przyzwyczajenia i
uwielbienie sytuacji zastanej i nierozwojowej. Chris dzierży w dłoniach
saksofon altowy i przez owe skromne sześćdziesiąt minut prawie nie wyjmuje go z
ust. Jego brzmienie jest szorstkie, lekko kanciaste, smakuje odrobinę punkowo
i jest ewidentnie agresywne. Takaż jest muzyka tria. Świetnie na basie radzi
sobie pierwszy z Niemców, który obok zgrabnego i przykuwającego ucho, elektrycznego walkingu, potrafi
wytrawnie pohałasować i jest to ten rodzaj ekscentrycznego plamienia
przestrzeni akustycznej, który cenię i z którym lubię obcować. Pałker też robi wszystko w sposób nie
budzący wątpliwości, co do warsztatu i wyobraźni. Intensywność gry całej
trójki, ich zapał i brak estetycznych zahamowań, niechybnie prowadzi nas do
silnie zielonej rekomendacji (high!).
I.P.A. I
Just Did Say Something (Cuneiform Records, 2016)
Po prawdzie nie mam zielonego pojęcia, co oznacza skrót
stanowiący nazwę własną skandynawskiego kwintetu, ale w sumie ta wiedza nie
jest mi w tej chwili do niczego potrzebna.
I Just Did Say Something to, już bez cienia wątpliwości, trzecia płyta tego
składu personalnego, w którym odnajdujemy doskonale nam znanych - Magnusa Broo na trąbce, Ingebrigta Hakera Flatena na kontrabasie i Mattiasa Stahla na wibrafonie (ów dołącza do składu
dopiero przy płycie najnowszej, a zatem dwie pierwsze ma na rozkładzie …
kwartet). Do pięciu licząc, składu dopełniają: Atle Nymo na tenorze i klarnecie oraz
Hakon Mjalset Johansen na perkusji.
Na płycie, popełnionej w okolicznościach studyjnych w
Norwegii, odnajdujemy dziewięć kompozycji wszystkich członków kwintetu, przy
czym w tej roli najbardziej pracowitym okazuje się saksofonista (cztery powody
do tantiem autorskich). Muzyka jest zgrabnie podana, improwizacje są
kompetentne, temperatura nagrania umiarkowana, a emocje rosną jedynie w
skończonej liczbie przypadków. Dobry jazz środka – jeśli miałbym wskazać
kierunek poszukiwań stylistycznych - jakiego wiele w muzyce z tamtego rejonu
świata, gdzie każdy, kto żyw, bierze się za granie. I wcale nie chodzi o ten
wszechogarniający chłód za oknem. Mecenat państwowy wspiera tam muzyków pewnie
najskuteczniej na świecie, wstyd zatem byłoby nie skorzystać. Ciekawa
alternatywa dla podobnego w klimatach (poniekąd personalnie) kwintetu Atomic.
Ja obstaję przy pierwotnym kolorze żółtym (middle!), wszakże podpieram go
zieloną nogą (high!), choćby z uwagi na fakt, iż naprawdę uroczo słucha się tej
bezpretensjonalnej płyty.
Pauline Oliveros/ Roscoe Mitchell/ John Tilbury/ Wadada Leo Smith Nessuno (I Dischi Di Angelica, 2016)
Nie będę liczył, ile w sumie lat mają muzycy odpowiedzialni
za tę płytę, ale na pewno dziś w kategorii weteranów są niedoścignieni. Pauline
Oliveiros, amerykańska akordeonistka, wywodząca się raczej z muzyki
współczesnej i eksperymentalnej (cokolwiek to znaczy), zderza się tu – dość
łagodnie, dodajmy – z trojgiem muzyków, których samo już wymawianie danych
personalnych budzi u fanów muzyki improwizowanej przyspieszone bicie serca –
Roscoe Mitchell! John Tilbury! Wadada Leo Smith!
Niestety ekscytacja ogranicza się do … czytania nazwisk.
Godzinna okoliczność koncertowa sprzed 5 lat, z włoskiej Bolonii, jest
przeraźliwie nudna, a poziom dawkowanych emocji graniczy z wartościami
ujemnymi. O ile Tilbury, ekstremalny minimalista, w estetyce Oliveiros
odnajduje się w trzy sekundy, o tyle dwaj pozostali, freejazzowi wyjadacze, po
prawdzie, nie widzą, co mają ze sobą zrobić (efekt? prawie nic nie
grają…). Być może jednak, znając, z jednej strony zapędy Roscoe w kierunku muzyki
współczesnej, z drugiej zaś, obserwując przyrodnicze
zainteresowania Wadady na jego ostatnich płytach, wszyscy na tym koncercie
bawili się przednio. Ale nie ja. Daje żółte (middle!), jedynie z litości.
Black
Bombaim & Peter Brötzmann Black
Bombaim & Peter Brötzmann (Shhpuma Records 2016)
No dobra, pohałasujmy! Na scenie rockowe trio z Portugalii, Black
Bombain i ten, co się kulą nie kłania, weteran nad weteranami, saksofonowy
demiurg z Wuppertalu, Peter Brötzmann. W sumie nic nie mam przeciwko tej
płycie. Lubię dobry, konkretny, rockowy wypierd, wszak na takiej muzyce się wychowałem. Młodzi Portugale ciekawie rzeźbią na gitarach,
lubią ten rodzaj psychodelii, ów specyficzny odczyn kwasowości, który sprawia,
że takiej muzyki można słuchać w nieskończoność. Szorstki tembr tenoru Petera
nawet dobrze się z tym tyglem rockowym żeni i przy okazji świetnie zastępuje w
muzyce tria nieistniejący wokal.
Tylko błagam – nie sprzedawajcie tej muzyki pod egidą jazzu,
czy muzyki improwizowanej. Po prostu nie wypada.
A rekomendacji nie będzie. Przedmiot owej wykracza poza
skalę oceny.
Ellery
Eskelin Trio Willisau Live (Hat Hut
Records, 2016)
Przyznaję otwarcie, iż o muzycznym istnieniu saksofonisty Ellery
Eskelina po prostu zapomniałem. Ostatni raz z jego muzyką zetknąłem się jakieś
15-17 lat temu, gdy także w trio (z wyjątkową Andreą Parkins na akordeonie,
pamiętacie?!) miał czelność popełnić kilka naprawdę frapujących płyt. Tenor
Ellery’ego zawsze brzmiał konkretnie, Gerry Hemingway fajnie go oplatał celnym drummingiem, a Andrea snuła, trochę
jakby obok nich, swoje surrealistyczne opowieści.
Teraz Eskelin niespodziewanie, przynajmniej dla mnie,
powraca. Perkusista bez zmian, a zamiast Andrei, Gary Versace na organach
hammonda. Koncert z ubiegłorocznego Festiwalu w szwajcarskim Willisau.
Efekt na krążku? Jakby Eskelinowi ktoś odciął prąd. Snuje
się po scenie, niczym wypłowiały lis, próbujący przypomnieć sobie gagi z młodości. Klawiszowiec udanie się
do tego dostosowuje. Gra, jak na pogrzebie przypadkowego weterana polskiej muzyki
dżezowej. A biedny Hemingway? Cóż może uczynić? Bębni….
Ponieważ nie mam w zakresie obowiązków sprzedaży tej płyty, nie muszę
dalej silić się na pełnokrwiste opisy, uzasadniające czas poświęcony na
słuchanie tego słabiutkiego nagrania. Daję czerwone i idę się zrelaksować… (low!)