czwartek, 31 marca 2016

Parker, Gayle, Fataka, Otoroku, Rempis, czyli rok 2016 jednak trwa!


Nowy rok trwa w najlepsze, świat za oknem, poniekąd przed telewizorem, dziczeje w postępie geometrycznym, nie dając nawet odrobiny czasu na niezasadną refleksję i szczyptę wytchnienia.  Dwie dekady temu, w perspektywie roku 2000, także dojrzewały nastroje dekadenckie, ale przynajmniej mieliśmy jakiś punkt odniesienia i nadzieję, że problem roku zero rozwiąże większość codziennych problemów jakimś efektownym booom!

Dziś niestety pozostaje jedynie śledzić szybko zmieniające się cyferki w datach i zająć się czymś mniej przyziemnym. Z drugiej jednak strony przed autorem Trybuny Muzyki Spontanicznej bardzo okrągła rocznica urodzin w nieodległym listopadzie, zatem jakaś analogia do roku zero może się zatlić w jego głowie.

Niejako przy okazji tych smętnych refleksji, mija pierwsza ćwiartka roku, nowa muzyka ciągle powstaje, a zatem szczęśliwie jest o czym pisać na tej stronie.

Poniżej prezentuję garść gorących refleksji po odsłuchu czterech pozycji, które w dacie edycji mają wpisane zabawne 2016.



Evan Parker / Seymour Wright  ‎Tie The Stone To The Wheel  (Fataka , 2016)
Sebastian Lexer / Steve Noble  ‎Muddy Ditch  (Fataka, 2016)

Angielska efemeryda wydawnicza Fataka Records dostarcza światu kompetentne free improv już piąty rok. Katalog dobił do szczęśliwej trzynastki, w nowym roku rzucając na żer niezaspokojonych fanów kolejne dwie pozycje.

Ciekawa idea edytorska, by do zabaw w wolną improwizację kojarzyć pary, czy tria muzyków niemających na ogół wspólnych doświadczeń muzycznych,  godna jest poklasku pismaków całego świata, generuje jednak ryzyko artystycznej wpadki. Bez wskazywania palcem, nawet na liście tych trzynastu fatakowych incydentów odszukać można takie, po przesłuchaniu których nie mamy wrażenia, że świat zmienił się bezpowrotnie.
 
Na szczęście nie da się tego powiedzieć o dwóch nowych płytach, wylistowanych w główce tego akapitu.  Najpierw duet weterana i młodziaka (przynajmniej w relacji do partnera) na dwa zadziorne saksofony, a nawet trzy, bo Evan Parker obok tenoru, na parę chwil wkłada do ust sopran, głównie po to, by na moment odpocząć (tak mniej więcej między czwartym, a piątym fragmentem improwizacji). A jest po czym odpoczywać, bo Tie The Stone To The Wheel to bardzo intensywna, w pełni kolektywna zabawa w bardzo solidne free improv. Saksofony pozostają w ciągłym zwarciu, tylko chwilami uciekając na niezobowiązujący półdystans. Nie ma tu nadmiernego siłowania, ale w kilku momentach czuje się chęć na subtelną wymianę ciosów, zwłaszcza ze strony Seymoura Wrighta.  Nie jest to może płyta, która wbija nas w fotel, ale paru naprawdę udanych momentów nie sposób jej odmówić. Chwilami dźwięki obu saksofonów są na tyle szorstkie, że chcąc nie chcąc, silnie przykuwają uwagę słuchacza i nie pozwalają na dystans emocjonalny. A na tym z pewnością zależało obu artystom.


Kolejna nowa Fataka, to także duet, tym razem na preparowany fortepian (piano+) i perkusjonalia. Z jednej strony bardzo ciekawy pianista Sebastian Lexer, z którego muzyką stykam się w zasadzie po raz pierwszy, z drugiej dobrze otrzaskany we free jazie Steve Noble (ostatnimi czasy, prawie stały partner Petera Brotzmanna). Na krążku skompilowano dwa ich różne spotkania koncertowe, które dzielą aż trzy lata, ale mimo to, płyta jest bardzo spójna i przynosi ponad godzinę doprawdy wyśmienitej improwizacji. Od samego początku, z wyłączeniem kilku głośniejszych fragmentów, gdy adrenalina wyprowadza chłopaków z torów swobodnego błądzenia po przestworzach globalnego dźwięku, muzyka uroczo snuje się po naszych uszach, a skojarzenia z AMM (zwłaszcza ze współczesną jego edycją duetową) wydają się oczywiste. O ile Lexer ma z pewnością większy temperament niż John Tilbury, co słuchać w wielu momentach, o tyle Noble poczyna sobie na Muddy Ditch niczym młodszy, ale bardzo pojętny brat Eddiego Prevosta. Te AMM-owskie influencje nie są jednak jakimkolwiek zarzutem. Płyta broni się od pierwszego do ostatniego dźwięku i zasługuje na notę najwyższą, niezależnie od przyjętej skali oceny.


Dave Rempis / Elisabeth Harnik/ Michael Zerang  ‎Wistfully  (Aerophonic Records, 2016) ‎

Dave Rempis zapewne do końca świata kojarzony będzie z drugim saksofonem The Vandermark 5 (formację uznać chyba możemy za out of print), jednakże pogłębiona analiza jego dokonań poza macierzystą do niedawna formacją, wskazuje, iż niewątpliwy talent improwizatorski, wciąż stosunkowo młodego Amerykanina (rocznik 1975), rozwija się we właściwym stosunku. Całkiem niedawno wiele ciepłych słów napisałem o jego kwartetowej płycie z Nate’em Wooleyem (From Wolves To Whales), a tu przed nam kolejny naprawdę udany krążek, który zresztą ewidentnie zaliczyć możemy do rasowego free improv, co cieszy dodatkowo (z tym krążkiem, to przesadziłem, gdyż muzyka z Wistfully dostępna jest - póki co – jedynie w formacie elektronicznym).



Trio z zawsze doskonałym Michaelem Zerangiem (perc) i Elisabeth Harnik, bardzo ciekawą i mało mi znaną austriacką preparatorką fortepianu  (jeśli mnie pamięć nie myli, to Mikołaj Trzaska robi z nią ostatnio jakiś fajny dżob), przynosi wiele frapujących i nieoczywistych dźwięków. Niespełna godzina koncertu z Grazu (rodzinne miasto Eli), podana w sześciu częściach.  Dobra kooperacja, dużo swobody i przestrzeni pomiędzy muzykami, udane ucieczki Zeranga w etno klimaty, cierpka, klasycyzująca ornamentyka Harnik, a do tego żywe, jazzowe mięso wyciekające z altu i tenoru Rempisa. Pełna rekomendacja!


Charles Gayle/ John Edwards/ Roger Turner  ‎26.05.15  (Otoroku , 2016)

I oto na koniec dzisiejszej opowieści całkiem zaskakujące spotkanie nowojorskiego weterana free Charlesa Gayle’a z jakże kompetentną brytyjską sekcją, doskonale doświadczoną na polu jazzowym, jak i precyzyjnie rozumianym free improv – Johnem Edwardsem i Rogerem Turnerem. Spotkanie doszło do skutku, dzięki inicjatywie londyńskiego Cafe Oto i jego wydawnictwa Otoroku, dokumentującego tamtejsze ciekawe wydarzenia koncertowe. Dokładnie w taki sam sposób, parę lat temu Edwards (i Mark Sanders) zagrał świetny koncert z Roscoe Mitchellem.



Na plikach mp3 (ew. FLAC) dostępne jest blisko półtorej godziny tego koncertu (na razie nie ma edycji CD, ani winylowej, ale w przypadku Otoroku, bywa, że tak zostaje na dłużej). Nie będę pisał, kiedy ów koncert się odbył, bo literalnie wynika to z tytułu wydawnictwa. Połączenie silnie uduchowionego soundu Gayle’a (z perspektywy wielu lat – oczywiście natychmiast rozpoznawalnego, ale z drugiej strony dość przewidywalnego), z genialnym kontrabasistą i takimż drumerem, nie wypada źle dla tego pierwszego, czego trochę się obawiałem, odpalając pliki na moich zabawnym retroodtwarzaczu. Im więcej odsłuchów, to większa moja sympatia dla tego nagrania. Gayle nie jest już najmłodszy, zatem rozsądnie szafuje siłami (a kiedyś był taki nieznośnie nie do zdarcia!), w wielu momentach oddaje głos Anglikom, a gdy trzeba, w odpowiednim momencie sięga po piano i w duchu późnego Monka, tudzież wczesnego Taylora, pięknie komentuje szalone pasaże kontrabasu i jurnego zestawu perkusyjnego. Dobra pozycja, bez dwóch zdań.

Pozostając przy produkcjach Otoroku, a przy okazji zamykając temat świeżaków z pierwszego kwartału 2016, chciałbym przywołać jeszcze dwa stosunkowo nowe tytuły inicjatywy wydawniczej Cafe Oto z udziałem Evana Parkera. Przede wszystkim mam na myśli jego wspólny występ z duetem Tilbury/ Prevost, upubliczniony pod nazwą handlową Evan Parker & AMM Title Goes Here (dostępny tylko w plikach), a także powrót tria, którego onegdaj znaliśmy z krążka portugalskiego Clean Feed - Evan Parker/ John Edwards/ Chris Corsano The Hurrah (dostępny tylko na winylu). Na razie jedynie sygnalizuję ich pojawienie się na rynku. Na odsłuchy przyjdzie czas po akcji zakupowej.



wtorek, 29 marca 2016

John Stevens – Derek Bailey: empatyczny duet jako praprzyczyna genialności pewnego kwintetu


Trzeciego lutego 1974r. w ICA Theatre w Londynie odbył się wyjątkowy koncert muzyki swobodnie improwizowanej. Na małej, teatralnej scenie znalazła się piątka muzyków, która w trakcie blisko 90 minut okoliczności koncertowej osiągnęła niebywały pułap ludzkiej kooperacji i być może popełniła najwybitniejsze dzieło tego typu muzyki. Dla porządku dodajmy, iż po lewej stronie – patrząc od strony widowni - zasiedli Evan Parker i Derek Bailey, po prawej Trevor Watts i Kent Carter, zaś na samym środku sceny, mistrz ceremonii, John Stevens. Jako dowód rzeczowy załączam fotografię.



Niewątpliwie zarejestrowany wówczas koncert stał się najwartościowszym dokonaniem Spontaneous Music Ensemble, bo pod taką nazwą Panowie na teatralnej scenie się pokazali. Wydane przez Emanem Records w trzynaście lat potem, jako Eighty-five Minutes, na dwóch czarnych krążkach, a potem dwukrotnie wznawiane na CD, jako Quintessense, pozostaje do dziś czymś po prawdzie wyjątkowym i rzadko spotykanym w aspekcie czysto muzycznym. Wczoraj – po raz nie wiem już który – płyta ta znalazła się na moich uszach, a ja po raz kolejny nie byłem w stanie po odsłuchu wstać o własnych siłach.

Pisząc monografię SME (do odczytu na Trybunie; kliknijcie w Johna Stevensa z boku strony), próbowałem – zapewne trochę nieudolnie – poszukiwać źródeł jakości tego nagrania. Wskazałem tam – poza tzw. dyspozycją dnia muzyków – także telepatyczną wręcz zdolność do kooperacji, umiejętność wzajemnego słuchania i chęć do tworzenia dźwięków wspólnie przez poszczególnych muzyków, biorących udział w nagraniu. Jakkolwiek w tym składzie SME grała tylko ten jeden raz, oczywiście wskazać możemy gigantyczną ilość nagrań powstałych w wyniku kooperacji Johna Stevensa, Evana Parkera, Trevora Wattsa i Dereka Baileya w trakcie najróżniejszych spotkań, w wielu konfiguracjach personalnych.  W tej układance mniejsze jest jedynie doświadczenie Kenta Cartera, choć i on – od kilku wtedy lat rezydent paryski – od lata 1973 udanie kooperował z muzykami sceny brytyjskiej. Ostatnim z elementów, na który wskazałem w monografii, była swoista nadaktywność muzyków, przede wszystkim Johna, w okresie kilku miesięcy poprzedzających koncert w ICA (innymi słowy, byli wówczas dobrze rozgrzani).

Wreszcie dodatkowy moduł tej układanki, który dojrzewał w zaciszu klawiatury mojego komputera od jakiegoś już czasu. To wyjątkowa, nawet jak na kanony sceny free improv, chęć do wspólnego muzykowania Johna i Dereka. Uświadomiłem ją sobie w pełni w zasadzie dopiero niedawno, czytając liner notes tego drugiego do wspólnej ich płyty, nagranej prawie 20 lat później, o której słów kilka powiem pod koniec tej opowieści.

Legendy o bardzo trudnej miłości pomiędzy Parkerem i Baileyem znane są miłośnikom free improv nie od dziś. Derek Bailey miał opinię wymagającego partnera (delikatnie mówiąc), sam John bywał wulkanem emocji, a żywot jego pełen był skomplikowanych relacji interpersonalnych. Zatem – to jednak nieczęsty przypadek, by współpraca dwóch niezwykle silnych osobowości była aż tak udana.



Razem – Stevens i Bailey – zagrali po raz pierwszy na drugiej płycie SME Withdrawal (ponoć był to zresztą debiut tego drugiego w formule wolnej improwizacji). W kolejnych latach wspólnie (ciągle jako SME) nagrali co najmniej dwa genialne krążki – KaryobinSo, What Do You Think? - których jedną z cech charakterystycznych jest także kosmiczny poziom interakcji w grupie improwizujących muzyków (zupełnie przy okazji zauważmy, że podobnie jak w przypadku Quintessense, mamy tu do czynienia z kwintetami).
W ramach tzw. „przygotowań” (zapewne nieświadomych),  w okresie ostatniego roku poprzedzającego rejestrację Quintessense, powstała ogromna ilość wspólnych rejestracji Stevensa i Wattsa (ich duetowe koncerty w Little Theatre można nazwać wielomiesięcznym obozem treningowym), doszło także do pierwszego spotkania Baileya i Stevensa z Kentem Carterem (letnia rejestracja The Crust kwintetu Steve’a Lacy’ego). Tenże Carter jesienią tego samego roku poczynił zresztą kilka rejestracji ze Stevensem i Wattsem, których posłuchać możemy jako bonusów na kompaktowej edycji Quintessense. Wreszcie – być może najważniejsza – przygrywka do wielkiego koncertu, przywołanego na początku tekstu, czyli wspólne, bardzo częste próby w Little Theatre tria Stevens-Watts-Bailey. Szczęśliwie, stałym bywalcem tych spotkań był doskonale nam znamy Martin Davidson (Emanem Records), który stawiał magnetofon przy scenie i po cichu rejestrował. Cóż za genialne było to próby, posłuchać możemy na krążku Dynamics Of The Impromptu (Entropy, 1999; reedycja  FMR, 2013).  Sześć fragmentów z trzech dni rejestracji, poczynionych między listopadem’73 i styczniem roku kolejnego. Potem już tylko dwa niedługie tygodnie, a koncert w ICA mógł się odbyć na odpowiednim poziomie muzycznej kooperacji.

Koncert z 3 lutego wieńczy wyjątkowo twórczy okres w życiu Johna Stevensa, kończy także na lata współpracę z Derekiem Baileyem. Do muzykowania pod szyldem  Spontaneous Music Ensemble w kolejnych latach John zaprasza już młodszych kolegów (R.Smith, Coombes, Wood), a do następnego spotkania z Baileyem dochodzi przy okazji incydentalnych koncertów dopiero na przełomie lat 70. i 80. ubiegłego stulecia.  Jeden z nich – jedynie bootleg o nienajlepszej jakości dźwięku - można odszukać na blogu Inconstant Sol (doskonały koncert z kwietnia ’80).  Potem znów wiele lat ciszy (w każdym razie bardzo szczegółowa sesjografia Stevensa milczy na ten temat) i dopiero początek kolejnej dekady przynosi aż trzy spotkania, nie dość, że zarejestrowane, to jeszcze przytomnie przez Incus i Emanem Records wydane. O tych trzech okazjach teraz kilka słów.



Wszystko dzieje się w roku 1992 i zaczyna sierpniową sesją nagraniową dla Incusa. Duetowe spotkanie w londyńskim Watershed Studios skutkuje blisko pięćdziesięciominutowym materiałem wydanym pod tytułem Playing (Incus, 1993). Dziewięć improwizacji na mały zestaw perkusyjny, mini trąbkę i gitarę akustyczną, czasami amplifikowaną. Piękne, czyste brzmienie, urocze improwizacyjne zawijasy, incydentalnie także solowe (zabawna miniatura Stevensa na trąbce, w wysokich rejestrach, budzi nas z letargu niczym hejnał mariacki).

Po kolejnych dwóch miesiącach Bailey i Stevens lądują na kilka koncertów w Norwegii. John bywa tam często, głównie z racji występów z rodzimym klarnecistą i saksofonistą Frode Gjerstadem. Ten zaś od prawie dekady jest bardzo bliskim współpracownikiem perkusisty, najczęściej w ramach formacji Detail. Przy okazji, na ziemiach Królestwa Norwegii dochodzi zatem do ciekawego spotkania w trio, które ciekawe jest nie tylko z racji bytności trzech wyjątkowych muzyków w jednej czasoprzestrzeni.




Do tej pory, gdy Stevens grywał swobodną improwizację, czy to jako SME, czy np. w duecie z Baileyem, do gry używał tzw. small-drum kit (werbel, talerz i kilka drobiazgów). Gdy muzykował w bardziej jazzowym idiomie (a przecież robił to często) używał pełnego zestawu perkusyjnego. Dodajmy, że gdy grywał z Gjerstadem, korzystał z tego drugiego wariantu. Tu, w Stavanger, czy Trondheim, jesienią 1992r., po raz pierwszy grając z Baileyem użył pełnego zestawu perkusyjnego. Jaki jest muzyczny efekt tych drobnych koincydencji, możemy posłuchać dzięki wydawnictwu Hello, Goodbye (Emanem, 2001), które jest rejestracją koncertu ze Stavanger.  Ciekawostką – kolejną! - jest fakt, iż koncert zarejestrował Gjerstad, a potem zapodział taśmę. Odnalazł ją dopiero w roku 2000. Przy okazji kolejnego spotkania sprezentował cd-r Baileyowi w podziękowaniu za fajny koncert, temu zaś ów krążek podprowadził Martin Davidson i postanowił wydać na płycie (oczywiście za zgodą dwóch żyjących jeszcze wtedy bohaterów ze sceny w Stavanger).  Muzyka wszakże warta jest jeszcze kilku karkołomnych zbiegów okoliczności. Doskonały koncert, w dużej części, jak na standardy free improv ze Stevensem i Baileyem w rolach głównych, bardzo dynamiczny i… głośny (no, cóż, normal drum-kit robi swoje!).  Sześć swobodnych odcinków wolnej improwizacji, szczelnie wypełniających przestrzeń nośnika cyfrowego, czyli trwających powyżej 70 minut. Wartych znacznie więcej niż promocyjne siedem funciaków na stronie Emanem.

Miesiąc później, na scenie jednego z klubów w swojskim Leicester, na 24 lata przed pierwszym futbolowym mistrzostwem Anglii lokalnej drużyny (będzie na pewno?!? – zobaczymy za półtora miesiąca), ląduje kolejne smakowite trio. Stevensowi i Baileyowi towarzyszy stary kumpel z czasów Quintessense – Kent Carter. Spotkanie, jak już wspomnieliśmy wcześniej, ktoś szczęśliwie rejestruje, a wydaniem zajmie się Incus pod tytułem One Time (1995). Znów sześć interwałów freely improvised music, blisko godzina bardzo przyjemnego obcowania z gronem ludzi, którzy darzą się muzyczną sympatią. To do tej płyty długie liner notes napisał Bailey (ukazała się już po śmierci Stevensa), w którym najpierw opisał jakiś zabawny koncert z Hiszpanii, w trakcie którego muzycy musieli toczyć bój, dosłowny, ze wściekłą publiką, która nie była przygotowaną na taką muzykę (John daje radę, używając swojej głośnej mini trumpet do przegonienia publiczności ze sceny). W dalszej części liner notes Bailey w kilku ciepłych słowach wyraża duży pokład atencji dla Johna i pisze, że granie z nim należało do największych przyjemności jego życia.  A sama muzyka warta jest naszego zachodu, poniekąd niewymuszonej jakimikolwiek okolicznościami atencji, choć w warstwie brzmieniowej można mieć drobne ale w kontekście nagłośnienia instrumentu Cartera (to znaczy, jest zbyt dobrze nagłośniony, gdyż lekkie przestery chwilami zagłuszają pozostałych partnerów, a przecież John ma do dyspozycji tylko cichy small-drum kit!).



Po koncercie w Leicester John planował trasę tego trio i jak pisze Bailey, zapowiadała się ona ciekawie. Niestety ten pierwszy nie dożył jej realizacji. Pozostał tylko jeden wspólny występ, one time.


sobota, 26 marca 2016

Discordian Records - Iberia va al cielo!*


Wszystkie twierdzenia są w pewnym sensie prawdziwe, w pewnym sensie fałszywe, w pewnym sensie bez sensu, w pewnym sensie prawdziwe i fałszywe, w pewnym sensie prawdziwe i bez sensu, w pewnym sensie fałszywe i bez sensu oraz w pewnym sensie prawdziwe, fałszywe i bez sensu.
— Malaklipsa Młodszy, Principia Discordia**

W naszych pokrętnych i ciężkich czasach, gdy religia zabija, multiplikując bombowe ekscesy na kolejnych stacjach metra, być może jedynym antidotum na całkowity rozstrój nerwowy jest skromna, indywidualna ucieczka w groteskę, absurd i czarny humor.

Przywołanie w preambule tej opowieści zasadniczej maksymy „wymyślonej’ religii zwanej diskordianizmem, stać się winno asumptem do takiej ucieczki. Pomocna w jej urzeczywistnieniu okazać się może doskonała muzyka, realizowana przez netowy label z Barcelony Discordian Records, który imienne konotacje z tą groteskową ideą wpisał w idiom swojej kulturotwórczej działalności.



Przy okazji podsumowania na Trybunie muzycznego roku 2015, nie bez przyczyny wskazałem Półwysep Iberyjski jako miejsce w Europie, gdzie w muzyce free improvisation dzieje się ostatnio naprawdę wiele, zatem nawet powierzchowna analiza katalogu Discordian Records, wskazuje, iż nie jest to teza pozbawiona słuszności. Analizy takiej dokonacie samodzielnie zerkając na www.diskordianrecords.bandcamp.com (każda pozycja do odsłuchu w całości w streamingu, ewentualnie do kupienia w dobrym formacie za siedem euro lub więcej).

Poniżej pięć z tych pozycji omówimy bardziej szczegółowo, dodając na koniec w ramach suplementu jeszcze jedną, także z Barcelony, która kształt edytorski uzyskała dzięki innemu wydawcy.
  

Cook For Butch by Memoria Uno (2016)

Najnowsza produkcja DR, to wyjątkowa kompozycja personalna i instrumentalna pod światłym przewodnictwem (w aspekcie dyrygenckim) Ivan Gonzaleza, w ramach jego inicjatywy Memoria Uno (to druga pozycja pod tą nazwą w katalogu wytwórni). W kanale lewym odnajdujemy sekstet na cztery dęciaki, bas i perkusję, po środku panuje demoniczne piano, w prawym zaś usadowił się kolejny sekstet, w podobnym składzie jak odpowiednik po lewej (drobne różnice w doborze konkretnych instrumentów dętych). Trzynastu muzyków i konduktor. Ich nazwiska, na tym etapie eksploracji improwizującej sceny katalońskiej, nie powiedzą Wam zbyt wiele, jakkolwiek kilka z nich winniście znać, ale jeśli nie, w tym momencie koniecznie zapamiętać – Albert Cirera, Ramon Prats, Tom Chant (angielski rezydent w Barcelonie od kilku już lat), czy Marc Cuevas. Pięć bardzo swobodnych improwizacji, jednakże skrupulatnie pilnowanych pod względem organizacji dźwięku przez Ivana Gonzaleza. Bardzo spokojny początek, koncentrujący się na selektywnej zabawie w skromne interakcje pomiędzy antagonizującymi sekstetami, z góry puentowane niezobowiązującymi pasażami piana. Potem – we fragmencie numer dwa – atakuje nas ściana dźwięku realizowana kolektywną eksplozją trzynastu instrumentów, która przeradza się w uspakajające dywagacje perkusistów. W kolejnych fragmentach nie brakuje sonorystycznych pogadanek w gronie aż ośmiu instrumentów dętych. Inspiracja orkiestrowymi dokonaniami Butcha Morrisa czytelna dla wszystkich. Piękna muzyka, szkoda, że bawi nas jedynie przez niewiele ponad dwa kwadranse. Tak na marginesie, enigmatyczność diskordianowych wypowiedzi muzycznych w wielu przypadkach jest regułą, czego zresztą doświadczymy słuchając kolejnej z omawianych tu płyt.




Heatwave  by  Jordà, Bothén, El Pricto, González & Trilla (2015)

Tym razem kwintet narodzony z artystycznej inspiracji saksofonisty i klarnecisty El Pricto (wenezuelski rezydent Barcelony, przy okazji ojciec założyciel Discordian Records). Trzy dęciaki (wśród nich … szwedzki weteran sceny jazzowej Christen Bothen – pamiętamy go z „polskiej” edycji Hidros Matsa Gustafssona), precyzyjne drums and percussion, a do tego skrzypce, oplatające całość pajęczyną drobnych dźwięków. Osiem krótkich epizodów free improv, trwających … mniej niż dwa kwadranse. Po takiej dawce możemy zrobić tylko jedno – bez zbędnej zwłoki nacisnąć play ponownie.




Cap de Toro  by  Free Art Ensemble (2015)

Jeśli przez ułamek sekundy poczuliście sie zmęczeni nazbyt swobodną improwizacją, nadmiernie uwolnionych od koszmaru codzienności muzyków, czy też eskalacją dźwięków podawanych w zbytniej intensywności, to czas najwyższy na kolejną petardę, tym razem prawdziwie free… jazzową! Na parkiecie studia nagraniowego w Gironie (tak na oko, sto kilometrów na północ od Barcelony), zdziera cholewy uroczy tentet o mało oryginalnej nazwie podanej wyżej. Sześć dęciaków (np. Ivan Gonzalez, Tom Chant, Albert Cirera – już widzę, że dobrze kojarzycie te nazwiska!!!), bas i dwie perkusje (Marc Cuevas, Ramon Prats – znów pamięć nie zawodzi!!!). Na pulpicie muzyków ląduje osiem kompozycji, które w trakcie kolejnych blisko 50 minut (uwaga! długa płyta jak na standardy DR) zostaną doszczętnie zdewastowane genialnymi improwizacjami kilku absolutnie przytomnych facetów. Choć w wielu momentach Przylądka Wieży naprawdę tupiemy nogą i dygoczemy łydką, w nagraniu odnajdujemy kilka całkiem pokaźnych oceanów wyciszonych  i jakże kompetentnych gier sonorystycznych. Eklektyzm wpisany w muzyczny potencjał Free Art Ensemble broni się artystycznie niczym Szczęsny Fabiański w ogniu serbskiego ostrzału! Doskonała płyta i nie jedyna tej formacji w katalogu DR.




Why Cabbage?  by  Malaclypse Sax Quartet (2015)

Malaklipsyczny kwartet saksofonowy (zwróćcie uwagę na autora twierdzenia z preambuły tego tekstu), to studyjne spotkanie El Pricto, Agusti Martineza (personalia do kajetu), Liby Villlavecchii i Ferana Besalducha. Czterech muzyków, sześć różnych saksofonów. Osiem improwizacji, jakkolwiek muzycy zaznaczają, iż całość ich artystycznej wypowiedzi została ustrukturyzowana, zaprojektowana i wyimprowizowana przez kwartet. Bez głupich wyścigów, indywidualnych popisów, w dużym skupieniu i wyczuleniu na dźwięki współpartnerów. Nie szukamy zbędnej melodii, nie kluczymy w poszukiwaniu nikomu nieprzydatnych harmonii. Powaga, odpowiedzialność i wzajemny szacunek. Efekt finalny dalece udany.




Intervención Mecánica   by  Sin Anestesia (2011)

Tę samą czwórkę saksofonistów – jak epizod wyżej - odnajdujemy także w produkcjach tentetu saksofonowego Sin Anestesia. Wśród dokooptowanych dostrzegamy m.in. Toma Chanta, Alberta Cirerę i Dona Malfona (kolejny ważny zapis w waszych kajetach). Mechaniczna interwencja zawiera sześć fragmentów, z których jeden został skomponowany i jest wspierany w trakcie wykonania przez dyrygenta (w tej roli znów doskonały El Pricto), a inny jest notyfikowany jedynie na początku. Reszta muzyki jest całkowicie improwizowana i niedyrygowana. W trakcie odsłuchu rośnie nasz szacunek dla umiejętności muzyków i poziomu kooperacji. Znów epitet eklektyczny musi się pojawić w tym tekście i znów jest elementem doskonałej całości. Mamy jazzowe pasaże (cytaty z kwartetów Braxtona z lat 70.), mamy ucieczki w multiplikowaną sonorystykę, nie stronimy od dygresji w obrębie współczesnej kameralistyki. Mamy zmyślne kooperacje w podgrupach, nie brakuje wspaniałych popisów solowych. Wyśmienite! Tentet ma w dorobku cztery pozycje, akurat ta jest tą pierwszą w katalogu diskordiańskim.




Banda D'Improvisadors De Barcelona   by  Banda D'Improvisadors De Barcelona  (La Olla Expréss , 2013)

Na koniec perła w koronie katalońskiej sceny muzyki improwizowanej. Jakże swojska nazwa, jakże doskonała propozycja muzyczna. Koncert Bandy z roku 2012, oczywiście z Barcelony. W składzie rozbudowany aparat wykonawczy w zakresie instrumentów strunowych (aż sześć), instrumenty dęte w liczbie pięciu, głos ludzki i dwie perkusje. Personalnie odnajdujemy ponownie Toma Chanta, jest Ramon Prats. Nad całością czuwa i muzyków wspiera w trakcie koncertu Pablo Rega (z batutą lub bez niej, tego nie wiemy). Kilkunastominutowe otwarcie, gdzie poznajmy drobny zarys tego, co może nas spotkać w dalszej części tej muzycznej opowieści. Potem cztery drobne epizody w podgrupach, a na koniec wielki, blisko trzydziestominutowy finał. Mnogość instrumentów strunowych powoduje, że free jazzowe jazdy dęciaków sprowadzone zostają do wymiaru konstruktywnego free improv, by po chwili uciec na dłużej w klimaty zdecydowanie bliższe muzyce współczesnej. Dzieje się w trakcie tej godziny tyle, że wrażeń starczyłoby na dwa długie posty na Trybunie. Poprzestańmy na eskalacji zachwytu i silnej rekomendacji koncertu Bandy dla każdego, kto w muzyce szuka czegoś więcej niż tylko chwili przyjemności (uwaga, rejestracja – w przeciwieństwie do wszystkich wyżej omówionych - jest dostępna w wersji CD) .

Sześć drobnych, katalońskich epizodów muzyki improwizowanej, a my ani razu nie przywołaliśmy nazwiska ikony tej sceny i postaci najbardziej rozpoznawalnej, czyli Agusti Fernandeza. Oczywiście w diskordiańskim katalogu nie brakuje jego nagrań (choćby z Matsem Gustafssonem), ale dzisiejsza opowieść miała inne cele, poniekąd – mam nadzieję – osiągnęła też niezbywalne walory poznawcze. Jeśli na tym etapie jeszcze brakuje Wam drogowskazów (choć poznaliśmy nastu doskonałych muzyków), to koniecznie sięgnijcie po wszystkie cztery części Chroniques Alberta Cirery (tę z numerem 2 odnajdziecie na mojej ubiegłorocznej liście The Best Of), a także smakowity duet przed momentem wskazanego Agusti Fernandeza i saksofonowego zakapiora Dona Malfona.

PS. Ciekawym wydaje się kardynalne rozstrzygnięcie, czy z ideą diskordianizmu koresponduje nazwa waszyngtońskiej oficyny hard core punk Dischord Records (wydawcy ćwierć wieku temu wielu znamienitych płyt genialnej załogi Fugazi), a także jak się w rzeczywistości diskordiańskiej odnajduje czarny charakter doskonałej kreskówki dla najmłodszych My Little Pony, demoniczny Diskord?


*Półwysep Iberyjski idzie do nieba! (transkrypcja własna)

**podaję za wikipedią

wtorek, 22 marca 2016

Trevor Watts’ Amalgam – spontaniczne odreagowanie


Powiedzieć o Trevorze Wattsie, że jest niezwykle ważną postacią europejskiego free improv/ free jazz, to jakby nic nie powiedzieć.

Przez kilka długich lat 77-letni dziś Anglik współtworzył historię wyjątkowej formacji muzyki swobodnie improwizowanej Spontaneous Music Ensemble, będąc bez cienia wątpliwości drugim po bogu (po Johnie Stevensie, dodajmy dla porządku).

W ostatnich natomiast latach, incydentalnie dołączał do New Orchestry Barry’ego Guya, czego mieszkańcy kraju nad Wisłą mogli dwukrotnie doświadczyć podczas Krakowskiej Jesieni Jazzowej w latach 2010 i 2012. Przy okazji pokazał wówczas nielicznym niedowiarkom, jakie jest jego miejsce w szeregu gigantów muzyki improwizowanej.

W oderwaniu od wyżej wywołanych incydentów w życiu artystycznym Trevora, przez ponad dekadę, wiele lat temu, za siódmą górą, za siódmą rzeką, funkcjonował absolutnie interesujący ansambl pod dźwięczną nazwą Amalgam. Moc sprawcza, twórcza i egzystencjalna rzeczonej formacji zdecydowanie przypisana być winna bohaterowi tej opowieści.

A zaczyna się ona z ekstremalnie wysokiego C, potem trochę artystycznie pobłądzi, by zakończyć swój żywot wydawnictwem dość wyjątkowym, przynajmniej w ujęciu czysto personalnym. Ze statystycznego punktu widzenia zauważmy, iż historia ta ma dokładnie dziesięć przystanków i poniżej wszystkie one, opatrzone drobnym komentarzem, zostaną Czytelnikom Trybuny zaprezentowane.


Prayer For Peace (Transatlantic Records, 1969)

Mimo, iż przy okazji redakcji monografii Spontaneous Music Ensemble przewertowałem niejedno źródło wiedzy o okresie powstawania formacji, nie jestem w stanie dziś podać jakiegoś szczególnego powodu, dla którego Trevor Watts i John Stevens - w trzy lata po debiucie na krążku Challenge - postanowili spotkać się w jednym z londyńskich studiów nagraniowych i zarejestrować w trakcie dwuipółgodzinnego meetingu trzy genialne kompozycje tego pierwszego. Przejmująca, wręcz modlitewna Tales Of Sadness, piękna i miłośnie żarliwa Judy’s Smile (prawdziwa oda do małżonki Judy, na krążku zagrana aż trzykrotnie), wreszcie pompatyczna i równie piorunująca emocjonalnie pieśń tytułowa (w tej ostatniej na basie Jeffa Clyne’a zastępuje Barry Guy). Jedna z najlepszych i z pewnością najszczerszych free jazzowych płyt wszechczasów. Sekcja gra, jakby świat miał się za chwilę skończyć, a alt Wattsa tak prawdziwe i wstrząsająco być może nie zagra już nigdy potem. Wyjątkowa płyta, do poziomu której, Amalgam jako formacja nigdy potem już się nie zbliży.




Play Blackwell & Higgins (A Records, 1973)

Nie wiedzieć do końca dlaczego, pod szyldem Amalgam, Watts i Stevens nie wydawali nagrań przez kolejne cztery lata. W międzyczasie w ramach macierzystej SME nagrali pół tuzina genialnych płyt, a w latach 1972-73 jako duet eksperymentowali na głębokim morzu ultraintuitywnych improwizacji. Niewykluczone, że wtedy właśnie, emocjonalnie umęczeni i muzycznie zdewastowani formułą na wskroś wyzwolonej improwizacji, muzycy postanowili delikatnie odpocząć i zagrać coś nieskromnie banalnego, z jazzowego – rzecz jasna – punktu widzenia (o tej motywacji pisze zresztą Watts w liner notes). Zagrali kilka koncertów (znów w trio - na basie naprzemiennie Ron Herman i Jeff Clyne) w całkowicie bebopowym wydaniu (oczywiście bierzemy poprawki na improwizacje Wattsa absolutnie na poziomie free) i wydali to na płycie, której tytuł mówi wszystko. Pod kompozycjami popisał się tym razem Stevens (wszak inspiracja idzie wprost od tuzów jazzowej perkusji). Ostra, równoległa jazda dynamicznych bębnów i nietuzinkowego altu, a w tle mocny drive kontrabasu (polecam słuchawki, bo dźwięk tego ostatniego nie jest nadmiernie słyszalny). Ciekawa propozycja, choć estetycznie odległa o lata świetlne od Prayer



Innovation (Tangent Records, 1975)

Po kolejnych kilkunastu miesiącach (w międzyczasie SME popełnia swoje opus magnum rejestrując Quintessense), w studiu w Oxfordshire dochodzi do całkiem niespodziewanego spotkania … w sekstecie. Duet naszych bohaterów wspierają dwa basy (w tym jeden elektryczny), piano i konga. Nazwiska (choćby Kent Carter, czy Keith Tippett) sugerowałyby, iż to co usłyszymy w głośnikach będzie cokolwiek doskonałe, ale tu niestety spotyka nas przykra niespodzianka. Cztery kompozycje Stevensa, jedna Wattsa, ale na płycie wieje nudą i całkowitym brakiem pomysłu na muzykę. Co gorsza, użyte bez uzasadnienia konga narzucają jednolity rytm w każdym utworze i pozostali muzycy nie mają doprawdy dokąd uciekać. Z całego Innovation (tytuł brzmi jak przekleństwo) warte odnotowania jest jedynie to, że był to ostatni występ Stevensa na płycie grupy Amalgam.




Another Time (Vinyl Records, 1976); Samanna (Vinyl Records, 1977); Mad (Syntohn, 1977); Deep (Vinyl Records, 1978)

Tym razem za nami ponad dwa lata milczenia formacji. W tym okresie SME przekształca się w kwartet instrumentów smyczkowych (już bez Wattsa), a Stevens powołuje do życia inicjatywę Away, która w składzie elektrycznym zaczyna zabawę w charakterny fussion/jazz-rock (na pierwszej płycie odnajdujemy jeszcze Wattsa; o reedycji tych nagrań pisałem w ostatnim poście dotyczącym Johna). Gdy Amalgam wraca do studia nagraniowego latem 1976r. jest już zupełnie nową formacją, podobnie jak Away, eksplorującą paradygmat jazzu elektrycznego. Obok Wattsa stałym członkiem zespołu zostaje niezwykle kompetentny drummer Liam Genocky, a istotnymi instrumentami – gitara elektryczna (głównie Dave Cole) i gitara basowa (głównie Colin McKenzie). Przez kolejne półtora roku wydają aż cztery płyty. Każda z nich jest trochę inna, każda ma swoją specyfikę instrumentalną, wszakże wszystkie zawierają świetne, ekspresyjne kompozycje Wattsa i jego niebywale śpiewne improwizacje. Samanna to dwie gitary basowe, Mad zamiast gitary – elektryczne piano, zaś Deep – wyjątkowo – akustyczny kontrabas (Harry Miller!).




Closer To You (Ogun, 1979)

Po prawdzie ta płyta, to ostatnie wydawnictwo Amalgam, ale zarejestrowana została rok wcześniej (1978), niż niżej omawiane pozycje. Tylko jako trio - Watts-McKenzie-Genocky - pod tytułem wykonawczym Trevor Watts’ Amalgam. Brak gitary rekompensuje bardzo melodyczne podejście do struktury dźwięku gitarzysty basowego, a i czasoprzestrzeń dla saksofonowych popisów Wattsa rośnie w tempie geometrycznym (szczególnie pięknie jego alt łka w długiej, spokojnej kompozycji Dear Roland, zajmującej całą drugą stronę winyla). Niespełna trzy kwadranse precyzyjnego electro-jazzu. Pięknie się tego słucha!


Wipe Out (Impetus Records, 1979); Over The Rainbow (Arc, 1979)

Wreszcie finałowa edycja Amalgam. Listopadowa (‘79) brytyjska trasa koncertowa i drobny incydent studyjny. No i zapowiadana na wstępie niespodzianka personalna. Oto bowiem na kilka dżdżystych, jesiennych tygodni gitarzystą Amalgam zostaje Keith Rowe! Od ponad dekady stały członek improwizującego kolektywu AMM, innowator i eksperymentator gitary, plądrofonik i swoiste enfante terrible muzyki niekomponowanej. I tu – w kolektywie Amalgam - gra na gitarze w jak najbardziej konwencjonalny sposób, innymi słowy trzyma ją normalnie w dłoniach i sprawnie palcuje po gryfie. Co więcej, zdarzają się momenty, gdy gra na niej w iście heavymetalowy sposób (choćby tytułowy numer Wipe Out). Trasa koncertowa została uwieczniona aż na czterech winylach i przynosi niebywałą porcję … hałasu. Z dwóch powodów – po pierwsze panowie naprawdę ostro grają, po drugie, niestety, jakość dźwięku jest prawdziwie garażowa (mój monofoniczny kaseciak w tamtej epoce też tak rejestrował muzykę). Watts punkrockowy? Czemu nie…. Pokaźną dawkę nagrań koncertowych uzupełnia studyjna rejestracja. Jaka jest jej zawartość mogę jedynie pofantazjować, albowiem Over The Raibow, jako jedyny z tego zestawu, niestety nie stoi na mojej półce.



Wszystkie tytuły Amalgam, z wyłączeniem Closer To You, doczekały się reedycji CD, dzięki operatywności Trevora Taylora i jego zasłużonego FMR Records (seria Legacy). Dodatkowo Prayer For Peace została także reedytowana, w limitowanym nakładzie na czarnym krążku, przez litewski NoBusiness Records. ‎

Mimo, że w połowie lat 70. ubiegłego stulecia Watts i Stevens rozpoczęli zabawę w konstruktywne fussion, nie zaprzestali bynajmniej grać akustycznego free jazzu. Co więcej, przez prawie dwa lata chętnie pogrywali w trio z Barry Guyem (pod trojgiem nazwisk, choć te Stevensa zawsze na pierwszym miejscu) i pozostawili po sobie aż trzy wydawnictwa płytowe – No Fear  (Spotlite, 1978), Application Interaction And... (Spotlite, 1979), wreszcie uzupełnienie tej pierwszej, czyli Mining The Seam – The Rest Of The Spotlite Sessions (Hi 4 Had, 2004). Z muzycznego punktu widzenia szczególnie polecam No Fear, jednocześnie przestrzegając przed drugą z w/w płyt, z uwagi na kiepską jakość dźwięku (chyba znów ten marny kaseciak…).


środa, 16 marca 2016

Mazen Kerbaj – Al Maslakh! Zdecydowanie na wschód od Edenu


Słuchanie muzyki z bliskiego wschodu bywa niebezpieczne, gdyż rodzi w mojej pokręconej głowie ogromną chęć, by w kilku zgrabnych słowach wyrazić kilka indywidualnych geopoglądów, być może dając reszcie „lepszego” świata szansę na zrozumienie tego, co się dzieje w tamtej części naszej zacnej planety. Innymi słowy – z koleżanką Małżonką przy dobrym portugalskim winie, czasami mimochodem konstatuję, iż świat „nowoczesny” zbiera dziś owoce swoich czynów i w bezmiarze nieuleczalnej głupoty pozostaje mu jedynie czekać aż historia dokona stosownego rozliczenia.

Przezornie jednak w dalszej części opowieści nie będę już tego wątku rozwijał i skupię się przed wszystkim na muzyce, bo o nią tu przecież wyłącznie chodzi. Unikać trudnego tematu będzie mi o tyle łatwo, iż chcę zaprezentować trzy bez wątpienia doskonałe rejestracje free improvisation. Wszystkie powstałe w Bejrucie (stolica Libanu, dla mniej wtajemniczonych), dla których wspólnym mianownikiem i po części mocą sprawczą jest libański trębacz, malarz i twórca… komiksów Mazen Kerbaj.




Całkiem niedawno i dość zresztą przypadkowo w moim odtwarzaczu lubieżnych formatów empetrzy wylądowała pewna kwartetowa perełka. Na wirtualnym dysku muzyka wykonywana wyłącznie przez instrumenty blaszane, traktowane akustycznie. Wytrawnych preparatorów trąbki wprost z Europy Zachodniej w osobach Axela Dörnera i  Franza Hautzingera, przedstawiać na forum muzyki improwizowanej chyba nie muszę. Tubistę Carla Ludwiga Hübscha też winniście onegdaj namierzyć radarami Waszej muzycznej pazerności (na Trybunie zdążył zadebiutować w opowieści o wytwórni Another Timbre). Czwartym do brydża w tej układance jest rzeczony Mazen Kerbaj, a całość zwie się niebanalnie Ariha Brass Quartet (dygresja geopolityczna: Ariha, to duże miasto w Syrii). Zarejestrowanych w studiu w Bejrucie pięć fragmentów swobodnych improwizacji wydano tamże, w limitowanym nakładzie 500 egzemplarzy, w ramach lokalnego labelu Al Maslakh (jakież efektowne logo, nieprawdaż?, a jego nazwa w języku nam ojczystym, to… Rzeźnia). Na półkach nieistniejących sklepów z dobrą muzyką szukajcie tego pod tytułem Ariha Brass Quartet, z nazwiskami czterech muzyków na niebieskiej okładce (2015). ‎
Całość trwa trzy kwadranse i przynosi naszym uszom prawdziwą dętą ucztę. Próżno wyróżniać kogokolwiek i jakikolwiek fragment tej muzycznej utarczki. Piękna, wysublimowana kooperatywa czterech wyśmienitych improwizatorów. Jeśli macie jakiekolwiek wyobrażenie o tym, jak winien brzmieć kwartet instrumentów dętych blaszanych, to od razu o nim zapomnijcie. Tu bowiem dzieją się w wymiarze akustycznym rzeczy, o których nie śniło się nawet filozofom (ale oczywiście tylko tym ze świata „nowoczesnego”). Tuba i ćwierćtonowa trąbka Franza swymi walorami sonorystycznymi sprawiają, iż muzyczne dyskusje odbywają się głównie w niskich częstotliwościach. Nie ma specjalnych zabaw w podgrupach, zbędnego pochylania się na błahymi kwestiami. Iskrzy się i błyska, choć cechą charakterystyczną rejestracji jest wielodźwięk szumów generowanych przez trzy trąbki, który artystycznie dewastowany jest konstruktywnymi „przepięciami” tuby. Mamy chwilami wrażenie, że niespodziewanie, dumając nad pogmatwaną geopolityką bliskiego wchodu, znaleźliśmy się w otoczeniu sfory niedźwiedzi, które postanowiły podywagować nad procesem przedłużenia gatunku.




Po tak udanej przygodzie z muzyką z Bejrutu, nie pozostało mi nic innego, jak… szukać dalej. Opatrzność, w moim przypadku raczej diabelska, pozwoliła pewnego zimowego dnia na kolejny bardzo konkretny odsłuch swobodnych improwizacji, ucieleśnionych dzięki rzeźnickiej wytwórni. Znów kwartet, znów Mazen Kerbaj, tym razem w towarzystwie małżeństwa/ rodzeństwa(?) Sehnaoui - Christine z saksofonem, Sharif z gitarą; oboje z krwi libańskiej, choć ona w dowodzie ma wpisaną paryską rezydencję (separacja?). Kwartet uzupełnia perkusjonalista z Norwegii Ingar Zach, którego znacie zapewne z niejednej free improv produkcji. Oczywiście wylistowane instrumentarium to jedynie pretekst do opowiadania o dźwiękach, jakie usłyszymy na płycie, albowiem mamy wrażenie, że wszystko, co znalazło się w zasięgu ręki muzyków w studiu nagraniowym, posłużyło do generowania dźwięków.
Znów Bejrut, znów limitowana edycja, znów doskonała muzyka -  Rouba3i5  (Al Maslakh, 2005). Dwa fragmenty trwające niespełna 40 minut. Słuchamy z otwartymi ustami. Kerbaj – prawie jak francuz w angielskim kaszkiecie jakieś sto lat temu - stara się tu wyznaczać delikatnie trajektorie lotów, wszakże Państwo Sehnaoui, niczym stary perski tyran, nie dają się zagonić w kozi róg. Bogu ducha winny Zach, przybysz z dalekiej północy - co to nie wie, w czym tkwi zasadniczy problem konfliktów tego rejonu - w pocie czoła kreśli sinusoidy i ciągnie muzyków ku ziemi obiecanej, znacząc teren zmyślnymi, absolutnie nieswingującymi synkopami. W drugiej części epopei, po kolejnym nalocie wojsk sprzymierzonych, przystępujemy do odbudowy fragmentu dzielnicy w strefie zero, albowiem muzycy generują konglomerat dźwięków, które poza omawianą rejestracją, możemy usłyszeć jedynie na budowie, w trakcie niskobudżetowych robót ziemnych, realizowanych przez brygady z bratnich krajów socjalistycznych.




A na sam koniec drobna, duetowa zabawa na dwie trąbki i tyleż otwartych na świat, empatycznych głów. Krążek odnaleziony na półce, na piętrze domowego zacisza, z radością ląduje w odtwarzaczu. Abu Tarek  (Creative Sources, 2004) autorstwa Franza Hautzingera i  Mazena Kerbaja.‎ Wydawca co prawda portugalski, ale nagranie, jakże by inaczej, prosto z gorącego Bejrutu. Na wirtualnej scenie naszego domowego koncertu, z dala od końca świata żywych, połowa kwartetu, którym zachwyciliśmy się kilka akapitów wyżej. Wyważony, stonowany (znów „ćwierćtonówka” w rękach Franza) dialog dwóch wędrowców. Kerbaj zdaje się poszukiwać melodii, usłyszanej poprzedniej nocy, gdy stał na czatach, pilnując transportu dziewic z zaprzyjaźnionej republiki kilku tyranów, zaś Hautzinger – jakże by inaczej - antagonizuje problem, tryskając dźwiękami o niskich parametrach w twarze kolejnych turystów, którzy nie potrafią pojąć jak to się dzieje. Uspakajający nasze poszarpane rzeczywistością realną nerwy, dysk z blisko 50 minutowym bagażem muzyki, który chłoniemy czekając na kolejny konflikt na bliskim wschodzie.




Wracając na zakończenie do labelu Al Maslakh, zauważmy, iż jej nakładem ukazał się onegdaj świetny duet Michael Zerang/ Peter Brotzmann Live In Beirut (recenzji szukajcie na Trybunie!), a także fantastyczne duety tego pierwszego – chwilami w estetyce dalece zaawansowanych igraszek ze współczesną elektroniką  - m.in. z muzykami, których poznaliśmy omawiając wcześniej trzy znakomite improwizacje libańskie – Mazenem Kerbajem, Christine i Sarifem Sehnaoui (Cedarhead).

poniedziałek, 14 marca 2016

John Butcher – siedemnaście mgnień (nadchodzącej) wiosny, czyli przegląd płyt wg klucza osobistego


Prezentując na Trybunie kolejne opowieści o wyjątkowych muzykach sceny free improvisation, dobieram do nich pozycje wydawnicze kierując się na ogół jakimś kluczem, związanym bezpośrednio z samym artystą (roczne, czy dekadowe podsumowanie, płyty znaczące w dorobku etc…).

Dziś – przedstawiając siedemnaście pozycji z bogatego dorobku jednego z moich absolutnych faworytów, angielskiego saksofonisty Johna Butchera – jedynym kryterium wyboru akurat tych płyt jest fakt, iż… kupiłem je w okresie ostatnich trzech miesięcy, a nie wspomniałem o nich dotąd słowem na tych łamach. Są świeże i pachnące na mojej półce, a ja wciąż nie mogę się nimi w pełni nacieszyć (z braku czasu, głównie).


Klasyczne męskie trójkąty

Butcher/ Müller/ van der Schyff  ‎ Way Out Northwest  (Drip Audio, 2008); Way Out Northwest  ‎The White Spot  (Relative Pitch Records, 2012) – nieczęsta okazja wsłuchiwania się w saksofonowe pasaże Butchera w towarzystwie dorodnej, jazzowej sekcji, tu akurat w wersji kanadyjskiej (aczkolwiek jeśli ktoś nazywa się Müller, to niechybnie musi być Niemcem, jednak tu: rezydującym w kraju klonowego liścia; zetknęliśmy się z nim ostatnio w epizodzie o Günterze Christmannie). To właśnie on jest tu poniekąd postacią centralną. Świetnie brzmi i niejednokrotnie wiedzie prym w improwizacyjnych zabawach trojga przyjaciół. Dodam, że drugie ujawnienie tego tria ukazało się już pod tytułem wykonawczym Way Out Northwest, co sugerować może artystyczny ciąg dalszy. Nie mamy nic naprzeciw. Rasowe granie!




John Butcher/ Guillaume Viltard/ Eddie Prévost  ‎Meetings With Remarkable Saxophonists - Volume 2 (Matchless Recordings, 2012) – kolejne, ewidentnie jazzowe trio, w ramach cyklu wydawniczego Spotkania ze znaczącymi saksofonistami, realizowanego przez wyśmienitego perkusistę Eddiego Prevosta. W tle miarowy walking kontrabasisty (po prawdzie niczym nas nie zaskakuje; należałoby dodać „niestety”), a na przedzie bardzo stonowane dialogi z lekka wyciszonego Butchera i „robiącego swoje” Prevosta. Nie jest to pozycja, o której będziemy opowiadać naszym wnukom, ale słucha się tego z dużą przyjemnością.




Układ z pałkami

John Butcher/ Mark Sanders ‎Daylight (Emanem, 2012) – konkretny dialog pewnego siebie saksofonisty z bardzo precyzyjnym dramerem. Dwie okazje koncertowe sklejone przez Martina Davidsona na jednym dysku. Ta pierwsza momentami dyskretnie dynamiczna, druga dużymi fragmentami uciekająca w klimaty sonorystyczne. Miód, malina.


Figury z pianistami

John Butcher/ Christoph Irmer/ Agustí Fernández  Clearings (ART.CappuccinoNet, 2004) – bodaj jedyne, jak dotąd, spotkanie Johna z Agusti Fernendezem. Po odsłuchu nie mogę zrozumieć, dlaczego jedyne. Rozumieją się bez słów, a pośród nich delikatnie pląsają skrzypce (bez amplifikacji) niemieckiego chowu, dzierżone w dłoniach przez niejakiego Christopha Irmera. To on zdaje się być inicjatorem tego wyjątkowego spotkania, także rejestracji i wydania koncertu. Nic więcej nie wiem o Irmerze, ale ten jeden incydent free improv będzie mu zapamiętany po wszeczasy.



John Butcher/ Georg Graewe  Light's View  (Nuscope Recordings , 1999) – spotkanie z pianistą, który jak wielu w tym fachu miewa natręctwa, niedopuszczające czasami grających z nim muzyków do głosu. Tu jednak, o dziwo, panuje absolutne partnerstwo, co więcej w piętnastu drobnych miniaturkach free improv odnajdziemy momenty, gdy to Butcher zagadał pianistę. Jedna z nielicznych płyt niemieckiego pianisty, która naprawdę mi się podoba. Butcher – dosadny w muzycznych paralelach, bywa nawet głośny. Niespodzianka!



John Butcher/ Thomas Lehn/ John Tilbury  ‎Exta  (Fataka, 2013) – wszyscy, którzy znają minimalistyczną pianistykę Johna Tilbury’ego, wiedzą, że nie ma saksofonisty, któryby przy nim nadmiernie sobie pohasał, innymi słowy, wydobył z siebie więcej niż jedną oktawę na godzinę lekcyjną. To akurat naszemu bohaterowi w ogóle nie przeszkadza. Ale a propos przeszkadzania – tu mamy trio, zatem w dobrze koegzystujący duet Butcher-Tilbury (grali razem choćby na dwóch płytach AMM), wdziera się Thomas Lehn i jego dość jednak uciążliwa analogowa elektronika. Wychodzi z tego ponad godzinnego spotkania dokumentacja fonograficzna, którą nie wiem do końca gdzie upchnąć (i nie chodzi mi wcale o miejsce na półce), ani z czym pożenić. W sumie bez emocji.


Swarne skrzypeczki

John Butcher/ Phil Durrant/ Peggy Lee Intentions  (Nuscope Recordings, 2001) – urocze trzyosobowe spotkanie przy świecach. Saksofony mistrza (jak zwykle tenor i sopran) w towarzystwie całkowicie akustycznych skrzypiec i wiolonczeli. Brzmi nieziemsko (świetna produkcja kanadyjska, mastering amerykański). Dziesięć nieśpiesznych improwizacji trwających niespełna godzinę zegarową. Butcher z Durrantem wydali mnóstwo płyt (pamiętacie trio z Johnem Russellem?), ale tak smakowitej, jak w towarzystwie tej drobnej, skośnookiej wiolonczelistki z Ontario, chyba nie znajdziemy. Czym prędzej przystawić do ucha i pozostać w tej pozycji, zwłaszcza po zachodzie słońca!




John Butcher/ Phil Durrant  Secret Measures (Wobbly Rail , 1998) – jako przeciwwaga dla wyżej omówionej płyty, tak by nam za słodko nie było, przywołajmy o kilka lat starszy duet Butcher-Durrant. Saksofony niby te same, ale już jurne skrzypeczki zamieniają się w ścianę elektronicznego dźwięku i robi się bardzo konkretnie, cokolwiek zadziornie. To być może jedna z trudniejszych w odbiorze (akustycznym!) płyt Butchera. Ale wytrwali dadzą radę! Próbujmy do skutku.


Powierzchnie trące

Derek Bailey/ John Butcher/ Gino Robair Scrutables (Weight Of Wax , 2011) – nie pierwsze już spotkanie Butchera z Derekiem Baileyem, ale znów godne najwyższych zachwytów! W roli wspomagającej, ale jakże konkretnie, wyjątkowy perkusjonalista Gino Robair, który nie zwykł określać instrumentu, na którym gra, tradycyjnym percussion, ale często zwie to np. energised surfaces i po prawdzie tak właśnie jest. Bębny oplecione stertą kabli potrafią brzmieć diabelsko (energetyzujące powierzchnie trące w ataku!). Rejestracja studyjna z roku 2000. Przywołanie daty jest tu dość istotne,  gdyż w mojej ocenie nie wszystkie produkcje Baileya z ostatnich lat życia były szczególnie udane (choroba, która zakończyła jego żywot w 2005r. uniemożliwiała mu z czasem prawidłową grę na gitarze). Tu jest absolutnie inaczej – doskonałe nagranie, niebywała energia i emocje, będące udziałem wszystkich muzyków.




The Apophonics On Air (Weight Of Wax, 2013) – znów Butcher w konstruktywnym zderzeniu z amplifikowanymi powierzchniami Robaira, tym razem z udziałem wyśmienitego kontrabasisty Johna Edwardsa. Okoliczność studyjna z 2012. Nie sposób nie wrzucić tego nagrania do przegródki z wyjątkowo wartościowymi incydentami artystycznymi w życiu całej trójki. I tak też czynimy.



John Butcher/ Gino Robair New Oakland Burr (Rastascan, 2004);  Apophenia (Rastascan, 2011)  – pozostajemy co prawda w klimatach dwóch poprzednich płyt, wszakże tu napotykamy jedynie surowy duet, bez kolegów, ani koleżanek. W zamian za to saksofony Butchera, a raczej dźwięk z nich wydobywany, zostaje zmyślnie preparowany. W pierwszym przypadku jest wzmocniony i modyfikowany na bieżąco, w trakcie rejestracji nagrania, w drugim - wspomagany całkowicie mechanicznie (with motors), dając dość niespodziewane efekty sonorystyczne. Najpierw 40 minut szaleństwa w kilkunastu krótkich odcinkach (uwaga: opis instrumentarium Robaira zajmuje dwie linie tekstu: patrz wyżej), potem mniej niż pół godziny w czterech interwałach. Co za konkret!


Śpiewająco

Phil Minton Quartet  ‎Mouthfull Of Ecstasy (Les Disques Victo, 1996) – po ekscytujących przygodach z gramaturą szorstkich dźwięków, czas na ocean łagodności. Wkroczmy do krainy pląsów słownych. Oto literatura w służbie improwizacji. Doskonały kwartet (obok wokalisty – John Butcher, Roger Turner i Weryan Weston) czyta dosłownie i w przenośni powieść Jamesa Joyesa. Najczęściej Minton recytuje lub nawet śpiewa, a trójka instrumentalistów kapitalnie komentuje (soczyste free improv! – gdyby ktoś miał wątpliwości). Są też fragmenty ostrych gardłowych pyskówek Phila, a wtedy robi się naprawdę gorąco. A gdzie ta łagodność? Żartowałem. Szkoda jedynie, że osobiste ograniczenia w percepcji języka angielskiego nie pozwalają mi eksplorować Ust Pełnych Ekstazy także w ujęciu literackim. Wielka płyta!




Phil Minton/ John Butcher/ Erhard Hirt Two Concerts (FMP, 1996) – znów spotkanie z głosem Mintona, tym razem już wyłącznie w wymiarze dźwięków „nieartykułowanych”. Głos Mintona niejednokrotnie szczytuje, Butcher spokojnie dopowiada swoje kwestie na saksofonie, tylko gitarzysta (Hirt) nie do końca zna rolę. W sumie byłby z tego doskonały duet.



Vanessa Mackness/ John Butcher Respiritus (Incus Records, 1995) – niewiele wiem, po prawdzie, o Vanessie, poza tym, że przypomina mi z twarzy którąś ze znanych brytyjskich aktorek (może imienniczka Redgrave?), ale głos ma za to fantastyczny, zarówno wtedy, gdy zdziera tynk ze ściany swym gardłowym jodłowaniem, jak i wówczas, gdy w wysokich rejestrach szuka pracy w lokalnym klubie operowym. Butcherowi w to graj! Smakołyk!



Incydent niesklasyfikowany

John Butcher/ Andy Moor Experiments With A Leaf (Unsounds, 2015) – całkiem zaskakujące spotkania Johna z improwizującym punkowym gitarzystą z kultowego w niektórych kręgach holenderskiego The Ex (choć sam jest Szkotem). Całość ładnie wydana, trwa 30 minut i niech tak zostanie.



środa, 9 marca 2016

Anthony Braxton – usłyszeć wszystkie kompozycje jednocześnie


Pisząc na Trybunie kilka tygodni temu o czteropaku GTM (Iridium) 2007, niejako przy okazji przypomniałem swoiste idee fixe Anthony’ego Braxtona, iż chciałby on dożyć momentu, gdy usłyszy wykonanie wszystkich swoich kompozycji jednocześnie.

Braxton to umysł ścisły (wszak nauczycielem jest akademickim), zatem wie doskonale, że jeśli naprawdę chcemy, by ziściło się nasze największe marzenie, trzeba się ostro wziąć do pracy i dać temu marzeniu szansę na zaistnienie.

Oczywiście powód dla powstania idei/koncepcji Echo Echo Mirror House Music mógł być całkowicie inny, nie mniej, jeśli zagłębimy się w tenże pomysł, to okaże się, że proces myślowy u genialnego saksofonisty przebiegać mógł właśnie wedle scenariusza z poprzedniego akapitu.

Echo Echo Mirror House to bowiem system muzyczny (określenie Braxtona), polegający na tym, że wszyscy muzycy uczestniczący w nagraniu podłączają do swoich instrumentów ipody (pełne kompozycji naszego bohatera z całego okresu jego kariery) i korzystając z nawigacji lidera, a także przygotowanych już wcześniej graficznych notacji, kreują improwizowaną rzeczywistość, łącząc gotowe sample z występem na żywo. By dać sobie odrobinę szansy na zrozumienie koncepcji, do opisu załączam zdjęcia z sesji nagraniowej płyty, o której za chwilę kilka słów. Wnikliwa analiza dokumentacji fotograficznej wydaje się w tym wypadku absolutną koniecznością.




Jaki jest praktyczny efekt realizacji tego systemu muzycznego, możemy doświadczyć słuchając dwóch wydawnictw. Najpierw sięgnijmy po Echo Echo Mirror House (NYC) 2011 (New Braxton House, 2012).

W październiku 2011 roku, w klubie Roulette, na Brooklynie, spotkało się piętnastu muzyków. Prawie w całości byli to uczniowe Braxtona (bo kto inny pojąłby w lot koncepcję?), przy okazji także jego wieloletni współpracownicy (może jedynie saksofonista Steve Lehmann na miano takie nie zasługuje). Przedmiotowo analizując to istotne spotkanie, powiedzmy, iż na scenie pojawiło się sześć dęciaków „drewnianych”, trzy blaszane (w tym oczywiście tuba), cztery instrumenty strunowe (w tym gitara), no i rzecz jasna bas z perkusjonaliami. Cały ansambl w godzinę z sekundami wykonał Kompozycję nr 376, a nam pozostaje wsłuchać się w efekt fonograficzny opublikowany przez wydawnictwo New Braxton House (tu wersja – do wyboru – FLAC lub mp3, do ściągnięcia za dychę bez jednego centa, ze strony tricentricfoundation.org).


Trudno, co oczywiste po tym co napisałem już w tej opowieści, w dwóch, trzech zgrabnych zdaniach opisać wrażenia po godzinie dość jednak szalonej muzyki, nie mniej bardzo chciałbym zachęcić, byście poświęcili temu potokowi wzajemnych inspiracji (także na linii człowiek-maszyna) tę drobną sześćdziesięciominutową chwilę. To nic wobec wieczności, a istnieje duża szansa, że dacie się temu konceptowi świadomie uwieść. Założenie wszakże jedno – absolutne skupienie (dobre słuchawki konieczne) i odrobina dobrej woli.

Piętnaście instrumentów, tyleż ipodów, zatem być może niejeden z nas zagubi się w tym potoku wrażeń i skojarzeń. Dla tych, którzy wolą bardziej kameralnie, a także dla tych, którym po nowojorskim spotkaniu mało – drugie wydawnictwo: Echo Echo Mirror House (Les Disques Victo, 2013). Tu sam tytuł płyty niewiele nam powie, ale już nazwa wydawnictwa znacznie więcej. Koncert Septetu Braxtona na Festiwalu w kanadyjskim Victoriaville, w maju 2011 roku; standardowy skład: Taylor Ho Bynum (tr), Jay Rosen (tuba), Jessica Pavone (vl), Mary Halvorson (g), Carl Tesla (b), Aron Siegel (p), Anthony Braxton (reeds). Skupienie, wrażliwość, empatia i dyscyplina. To cechy konstytuujące istotną jakość tego nagrania. Na okładce opis – Kompozycja 347+, czas trwania 62:37.




Zapomniałem dodać – nie przywiązujcie wagi do numeracji kompozycji Braxtona. Każde wykonanie jest inne, każde dostarcza wrażeń inaczej. A gdy wrócicie do początku tej opowieści i przywołanego tam idee fixe, a także zarysu koncepcji Echo Echo Mirror House, kwestia ta stanie się już całkowicie nieistotna.

Publikując ponad siedem lat temu relację z koncertu Septetu Anthony’ego Braxtona z krakowskiej Mangghi (zamieszczoną wówczas na diapazon.pl, 2008), spotkałem się z komentarzami, iż po pierwsze dobrze oddała ona atmosferę wydarzenia, ponadto stanowić może źródło wiedzy, jak rozumieć i jak czerpać przyjemność ze współczesnej muzyki Braxtona. Zatem teraz przypomnienie tej relacji, jako uzupełnienie opowieści o Echo Echo i zachęta do zanurzenia się w tej muzyce po same uszy.

Ps. W zakładce "Pokrewne namiętności i inne archiwalia" (prawa strona bloga), zamieściłem moją skromną monografię Braxtona, opublikowaną po raz pierwszy na diapazon.pl na początku roku 2008. Zapraszam do lektury.

-------------------


Anthony Braxton in Manggha

Koncert najważniejszej postaci współczesnej muzyki improwizowanej - Anthony’ego Braxtona - dwa miesiące temu w Gdańsku, przeszedł prawie bez echa. Teraz stało się jednak inaczej. Oto od dawna zapowiadany Septet, w stolicy polskiego free jazzu, pięknym Krakowie, naprzeciwko Wawelu, w okowach ośrodka kultury japońskiej, wywołał spore zainteresowanie, przekładające się na wypełnioną kilkuset widzami i słuchaczami salę (widzieli wszyscy, nie wszyscy chyba słyszeli – vide inne komentarze dostępne w sieci).
Po pierwszym secie uciekło tylko kilku Francuzów z trzeciego rzędu, ale muzyka na tym nie ucierpiała. Wasz diapazonowy reporter siedział zaś w rzędzie drugim, na wprost sceny. Widział i słyszał bardzo dobrze. A oto zapiski powstałe w jego oszołomionej głowie.

Aktorzy. Siedmiu wspaniałych

Anthony Braxton operujący czterema rurami, ale skoncentrowany na sopranie i sopraninie (to właśnie z tego najmniejszego instrumentu wydobywa dźwięki najbardziej drapieżne). Po alt sięga rzadziej, gra bardziej plamami, buduje klimat, podpowiada, mniej improwizuje. Klarnetem kontrabasowym w kluczowych momentach zapętlającej się opowieści, wprowadza twórczy ferment, zgrzyt, estetyczny dysonans. Taylor Ho Bynum na pięciu instrumentach - czterech trąbkach i puzonie, na którym gra chyba tego wieczoru najpiękniej. Aaron Siegel na perkusji i wibrafonie - wytrawny pałker, bardzo kreatywny wibrafonista. Prowadzi niezwykle ciekawe zabawy sonorystyczne z gitarzystką Mary Halvorson w istotnych momentach setu pierwszego. Mary, intelektualistka, ale ostra jak dobry heavy metalowy szarpidrut. Skrzypaczka Jessica Pavone - liryczna, piękna, zadumana, potrafiąca wszakże pohałasować przesterowanym dźwiękiem. Misiowaty, nieco pocieszny Jay Rozen na tubie i małym instrumencie dmuchanym (okaryna?), niepanujący do końca nad nutowymi papierzyskami. Wreszcie Chris Dahlgren na kontrabasie i wiolonczeli (tylko w secie drugim). Niesamowita mimika, grał każdym mięśniem swojej twarzy. Często używa smyczka, lubi kształtować indywidualnie dźwięk (pamiętamy jego duet "ABCD" z naszym głównym bohaterem).



Założenie fundamentalne

Muzykę tworzą wszyscy muzycy obecni na scenie. Każdy ma być aktywny, kreatywny i współodpowiedzialny za efekt końcowy.

Set pierwszy

Zabawa w dźwięki. Kolaż. Układanki z fragmentów różnych kompozycji. Muzyka jest gęsta. Co chwila łamana, odwracana, wywracana, kontrapunkt goni kontrapunkt. Koncepcja "a gdyby tak...". Tworzą się duety, tercety, kwartety. Co chwila inny odłam Septetu przejmuje na moment władzę nad resztą towarzystwa i słuchaczami, by niedługo potem oddać ją kolejnej grupie, kontrapunktującej improwizowany pasus wyłaniający się z ich fragmentu kompozycji. Radość muzykowania, jednocześnie totalne skupienie. Popisy solowe ograniczone samą koncepcją, enigmatyczne, ale przeto bardzo dosadne, nasycone treścią.

Set drugi

Pojawia się rytm. Koncepcja Ghost Trance Music, raczej ta znana z nagrań pochodzących z drugiej połowy lat 90. (nagrania dla Braxtonhouse, czy też Nonet z "Yoshi"), nie zaś tych ostatnich zgromadzonych na czteropaku wydanym dla Imprec. Rytm staje się zasadniczym wyznacznikiem prowadzonej narracji. Od pierwszego dźwięku zostaje brutalnie nadany, toczy się gwałtownie, czasami zamiera, by po kilku chwilach wrócić ze zdwojoną siłą. Wszystko podlane lekko klasycyzującym sosem. Dużo przestrzeni wypełniają Dahlgren (szaleje ze smyczkiem) i Pavone, która w ważnych momentach wiedzie prym, a muzyka staje się zaskakująco wówczas urocza i nad wyraz liryczna. Oddychamy głęboko. I nie prosimy zbyt nachalnie o bis, bo muzycy dali nam już naprawdę wiele.

Sposoby komunikacji

Ta muzyka opiera się na perfekcyjnej komunikacji pomiędzy muzykami. Sygnalizacje za pomocą kartek z nutami (z daleka wyglądają, jakby nic na nich nie było napisane – nawet bym się nie zdziwił, gdyby tak było naprawdę, znając poczucie humoru naszego bohatera), rysowane rękoma znaki graficzne - trójkąty, koła, otwarte przestrzenie. Nieustanne interakcje. Każdy staje się tu na moment małym kompozytorem, kreującym świat wokół siebie i współpartnerów. Prym wiedzie rzecz jasna Braxton (albo proponuje nowy wątek, albo ocenia propozycje innych, nie zawsze je akceptując), ale równie kreatywni są Ho Bynum i Siegel (ten zwłaszcza, gdy gra na wibrafonie). Dziewczęta raczej w roli inspirowanych, niż inspirujących. Rozen wyraźnie stworzony do wyższych celów niż komunikacja niewerbalna. Dahlgren niezwykle skupiony, szybkim wzrokiem dopadnie każdego. Obserwowanie tej siódemki muzyków przy pracy stanowi przyjemność samą w sobie.



Klepsydra

Klepsydra sterująca procesem improwizacji. Tak. Ta muzyka to improwizacja. Mimo tylu dźwięków podanych wprost z pięciolinii. Improwizacja fragmentami muzyki zapisanej. A klepsydra? Trochę jak żart (ileż jest tego w całym Braxtonie?). W pierwszym secie przesypała się cała (godzina), w drugim zostało jej jeszcze trochę piasku do przesypania (set 50 minutowy).

Szczypta emocji odautorskich

Wspaniały koncert, wyjątkowe zwieńczenie mojej wieloletniej fascynacji muzyką Anthony'ego Braxtona. Dodatkowo możliwość obcowania z nią z tak bliskiej perspektywy (środek drugiego rzędu!), powoduje, że dwie godziny spędzone w Centrum "Manggha" staną się zapewne trwałym elementem mojej muzycznej świadomości.

Coda

63-letni Anthony Braxton, u progu piątej dekady twórczej aktywności, niczego światu udowadniać już nie musi. Ale wciąż tworzy, wciąż jest niebywale kreatywny. Inaczej nie potrafi. Jego życie muzyczne, to ciągła pogoń za nowym, nierozpoznanym, nieprzewidywalnym. Mieliśmy okazję uczestniczyć w kolejnym akcie tej niebywałej podróży. Założenie fundamentalne koncertu zostało spełnione. Siedmiu absolutnie świadomych celu muzyków stworzyło dzieło pt. "Anthony Braxton in Manggha". Jedyne w swoim rodzaju. Kolejny koncert będzie już zupełnie inny.

Krakowska Jesień Jazzowa - Anthony Braxton Septet (Anthony Braxton - composer, saxes, contrabass clarinet; Taylor Ho Bynum - trumpets, trombone; Jessica Pavone - viola, violin; Jay Rozen - tuba, Chris Dahlgren - bass, viola; Aaron Siegel - drums, vibes, gongs; Mary Halvorson - electric guitar)
Kraków, Centrum Sztuki i Techniki Japońskiej "Manggha", 6.12.2008

Kolaż zdjęciowy z koncertu mojego autorstwa, zdjęcia - oczywiście - Krzysztofa Penarskiego. Pozdrowienia!