Założona przez wybitnego brytyjskiego wiolonczelistę Marka
Wastella, cdr-owa inicjatywa wydawnicza Confront, obchodziła w roku ubiegłym
swoje dwudzieste urodziny!
Na Trybunie nie
odnotowaliśmy tego faktu, co z pewnością jest błędem, tym z gatunku
kardynalnych. Dziś zatem w ramach zadośćuczynienia, krótki przegląd nowych i
stosunkowo nowych płyt, wydanych przez Marka. Wszystkie one są na tyle frapujące,
iż stanowić powinny istotną zachętę do zagłębienia się w całości, liczącego już
sto pozycji, katalogu Confront.
Szare pudełka, wyposażone jedynie w dwie naklejki – okrągłą
na froncie, z nazwą podmiotu wykonawczego i tytułem płyty, prostokątną na odwrocie,
ze stosunkowo skąpymi danymi dotyczącymi nagrania. Myślę, że każdy poważny
wielbiciel muzyki improwizowanej choć raz trafił na takie cudo edytorskie.
Uncanny Valley/ Dolina Niesamowitości
Naszą krótką wizytę w katalogu Confront zaczynamy od dokładnego
zlustrowania bardzo świeżego wydawnictwa Uncanny
Valley. Za muzykę na nim zamieszczoną odpowiada trzech Panów w bardzo
różnym wieku, wszakże bardzo wysoko cenionych na europejskiej scenie muzyki
improwizowanej – Roger Turner na perkusji i perkusjonaliach, Dominic Lash na kontrabasie
i Axel Dörner na trąbce. Na potrzeby tego trzyosobowego muzykowania, muzycy
przyjęli nazwę własną Tin.
Na płycie zebrano sześć fragmentów z trzech spotkań
muzycznych, poczynionych w trzech różnych miejscach, w drugiej połowie kwietnia
2015r. (Cafe Oto - Londyn, Portland Works - Sheffield, St James' Church – Midhopestones). Dodajmy, że dwa najdłuższe fragmenty powstały w pierwszym z przywołanych wyżej miejsc.
Prześledźmy zatem przebieg wydarzeń na krążku.
Pierwszy. Charakterystyka
zachowań instrumentalnych na wejściu:
trąbka szumiąco-sycząca, na sporym pogłosie, w typowej dla Axela sonorystycznej
estetyce, intensywnie zawłaszczająca przestrzeń akustyczną spektaklu, kontrabas
drżący, złowieszczo dygoczący, perkusjonalia w ciągłym ruchu, zwinne kociska w
stanie permanentnego polerowania przykurzonych talerzy. W akustycznym centrum
dowodzenia usadowiony jest kontrabas, który mimo sporej masy własnej, potrafi
intrygująco szybować. Drugi. Muzyczne
skupienie, dbałość o detale brzmieniowe. Pierwszy komentarz recenzenta: każdy
czyni tu wiele dobrego, ale póki co, doświadczamy raczej trzech separatywnych
ośrodków dźwiękowych. Narracja jest umiarkowanie powolna, ale gęsta w
wydarzenia. Sekcja rytmiczna (jeśli w takim trio można posiłkować się tym
sloganem recenzenckim) szoruje, trze,
jątrzy i pomrukuje, trąbka zaś komentuje przebiegle. Lash lubi pojęczeć na
smyku, Turner wciąż jest nadaktywny, choć z tej trójki wydaje dźwięki
najbardziej delikatne (jeśli cokolwiek jest tu delikatne). Innymi słowy –
silnie wyspecjalizowana, bardzo wytrawna sonorystyka, o nieco post-elektronicznej poświacie.
Improwizacja pod koniec tej części wizyty w Cafe Oto, intrygująco zazębia się,
zmyślnie trybi, łechtając receptory
słuchu niecierpliwego recenzenta. Drugi komentarz tego ostatniego: jeśli
perkusja i kontrabas bezdyskusyjnie zachwycają, to trąbka jest nieco separatywna
w działaniu i przewidywalna. Trzeci. Od
startu – wysoko, jękliwie i piskliwie. Powykręcane, ptasie unisono. Sekcja rwie trzewia słuchaczy, trąbka dmie i szumi. Jakby
na przekór ambiwalencjom recenzenta, Axel na moment łapie megakreację i brzmi, jakby był dużą maszyną tkacką (piękne!).
Wybrzmienie tego dość krótkiego interwału, zdobi kapitalnym soundem, dobrze rozgrzany kontrabas. Czwarty. Muzycy odrobinę się imitują,
każdy chce brzmieć, jak jego partner. Trąbka przypomina sygnałówkę. Narracja
jest rwana, nerwowa, ale pełna ciekawych tropów. Muzycy doskonale się słuchają
i spontanicznie reagują. Piąty. Druga
wizyta w Cafe Oto, czyli będzie się działo! Zaczyna Turner upiornym
swingowaniem (szaleniec!). Lash dmie i pojękuje. Dörner płynie wysoko i nie
zaskakuje. Dynamizacji tego fragmentu towarzyszy mocny, kontrabasowy walking, który potwierdza konwencję
zaproponowaną na wstępie przez perkusistę. Po chwili eskalacja ciekawie
rozwarstwia się, czemu towarzyszą mikrosonorytyczne incydenty (Lash ponownie
szczytuje, świetnie imitując się z Dörnerem!). Tuż potem smakowite, brzmieniowo
perfekcyjne, kanciaste mikrosolo
kontrabasu stawia recenzenta do pionu. Znów zwinna eskalacja – muzycy pędzą po
złote runo (Lash i Turner na pewno)! Trąbka przypomina wentylator
zmienno-cieplny, co zwinnie komentuje szalejący strunowiec. W odpowiedzi tej pierwszej – potok szumu, który nie
kreuje ciekawszej sytuacji dramaturgicznej. Szósty. Prenatalne stadium search and reflect: zgrzyty, prychanie i
szumy. Udany poziom interakcji wzmaga entuzjazm recenzenta. Trąbka przypomina
czajnik z zepsutym gwizdkiem. Kontrabas chyli nam nieba (Lash! Król polowania!),
wzbudza wspomnienia z zapomnianej krypty, pełnej umarlaków w stanie wstępnego
rozkładu. Akcesoria perkusjonalne też potrafią szumieć. Talerze aż lśnią w
blasku wschodzącego słońca.
Le Bruit De La Musique /
Dźwięki Muzyki
Kontrabas solo! Zatem czeka nas akustyczna uczta z
delikatną, zapewne, dominacją niskich częstotliwości. W rolę głównego aktora
wciela się doskonały brytyjski improwizator, a może przede wszystkim
kompozytor, Simon H. Fell. Płyta Le Bruit
De La Musique
dokumentuje jego solowy występ na festiwalu o takiej właśnie nazwie, który
odbył się w jednym z francuskich kościołów w sierpniu 2015r. Zapis koncertu
stanowi jeden trak, który potrwa
niewiele ponad 37 minut. Nosi on tytuł Berthold
Lubetkin i został określony na okładce płyty mianem kompozycji.
Rzecz dzieje się w obiekcie sakralnym, zapewne sporych
rozmiarów, zatem dwie kwestie mamy od razu rozstrzygnięte – muzyka docierać do
nas będzie na dużym pogłosie, a walory akustyczne nagrania okażą się z
pewnością ponadnormatywne.
Na początek spokojne, wyważone pasaże dźwiękowe, generowane
z istotnym udziałem smyczka. Struny zdają się być ołowiane, zdolne otwierać nawet
zaschnięte wieka trumien. Narracja biegnie od punktu a do punktu b, po drodze
bardzo często zmieniając kierunek i intensywność. Sporo dzieje się na gryfie, a
fakt, iż muzyka jest w jakimś stopniu skomponowana, w ogóle nie przeszkadza
pojawianiu się drobnych incydentów sonorystycznych. Jeśli ta muzyka, pozbawiona
prostych rozwiązań, rzeczywiście płynie z pięciolinii, to ta ostatnia najpewniej
upstrzona jest podejrzanymi znakami diakrytycznymi.
Simon zdaje się zmienić techniki artykulacyjne, niczym
iluzjonista rękawiczki w trakcie dramatycznego spektaklu rozcinania dziewicy na
dwie połowy. Gdy cichnie i zwalnia, tworzy miliony mikrozdarzeń akustycznych na
pograniczu ciszy. Jego smyczek zdaje się być narzędziem doskonałym w obcowaniu
z ogromnym gryfem instrumentu. Choć Simon zwykle ceni sobie w muzyce formę i
strukturę, stać go na prawdziwie improwizatorskie szaleństwo wykonawcze. I jest
w tym doprawdy znakomity! Około 15 minut, topiąc swoją narrację w elektroakustycznym sosie (choć bez prądu!),
kontrabasista decyduje się na drobne wyładowania atmosferyczne – grzmi i dudni,
łomoce i szeleści, niczym groźny wicher. A po ciszy… znów burza! Swoisty,
gatunkowy melting pot, tak
dramaturgicznie, jak i brzmieniowo. Nie brakuje też ostrych, wręcz agresywnych
pasaży, prawdziwie piekielnych mikroeskalacji (mimo bytności w kościele!).
Muzyk nie ma też najmniejszych problemów, być stawać się na moment ckliwym i
romantycznym Romeo, który śpiewa Julii pod balkonem intymne, choć sprośne serenady (okolice
25 minuty). Zaraz potem, jakby stawiał stopę po drugiej stronie mocy – robi się
tajemniczy, nieprzenikniony, przystrojony muzycznie na dawną modłę. Finalne minuty prą ku zdeterminowanej sonorystycznie, fizycznej walce z materią strun i ich odpornością
na ścieranie. Doskonała płyta!
Four Quartets/ Cztery
Kwartety
Teraz
kwartet! Tytuł płyty sugeruje aż cztery kwartety, ale ów liczebnik ma
chyba jedynie wymiar metaforyczny. Zdecydowanie bowiem zagra jeden kwartet,
jakkolwiek - cztery razy, bo tyle będzie odcinków muzycznych. Kwartet nie byle
jaki! Trzech młodych, brytyjskich aspirantów sceny improwizowanej w kooperacji
z gigantem tejże sceny, który niewątpliwie mógłby być już ich dziadkiem. A
zatem: Tom Jackson na klarnecie i klarnecie basowym, Ashley John Long na
kontrabasie (także preparowanym), Benedict Taylor na altówce, no i on sam –
Keith Tippett na fortepianie, blokach
drewna, marakasach i muzycznej skrzynce (cytuję za okładką). Nagranie
studyjne z lipca 2014 roku. Jak wspomniałem, cztery odcinki z tytułami, łącznie
ponad 72 minuty muzyki. Płyta – to już też powiedziałem – nazywa się Four Quartets.
W odpowiedzi na odpalenie krążka, otrzymujemy dalece
współczesną kameralistykę, istotnie rozwichrzoną soczystymi improwizacjami, tak
w ujęciu kolektywnym, jak i całkowicie indywidualnym. Nie brakuje tu
sonorystyki, subtelnych i skupionych preparacji, ale także ognistych erupcji
niepohamowanych emocji, w czym prym wiedzie głównie … nasz weteran! Zadziorna i
nieustannie szukająca dziury w całym
altówka, jakże konkretny i twardy kontrabas, pozostający w stanie
ciągłego komentowania klarnet i man of
the match – człowiek orkiestra, maszyna perkusyjna, rytmiczne piano,
konwulsyjnie ścierające się z materią dźwiękową na wielu płaszczyzna narracji –
a wszystko to w jednych dłoniach, tudzież także nogach. Recenzent nie
podejmie się odgadnięcia, jaki jest w tych blokach
skalnych muzyki udział czystej improwizacji, a ile pędzi zmyślnie
wprost z pięciolinii.
Long i Taylor zdają się być w ciągłej gotowości do
improwizacyjnych ekscesów. Jackson raczej przyczajony, nieco ilustracyjny, lubi bawić w lokalnej filharmonii. Tippett czuwa, dopowiada, kontrapunktuje,
stymuluje i dynamizuje ów potok dźwiękowy. Częściej jest bowiem perkusistą niż
pianistą, jakkolwiek na ogół pełni obie role jednocześnie. Fragmenty dynamiczne
przeplatają dostojne pasaże dla wytchnienia. Dwie części płyty są dość krótkie
(tu odpoczywamy), dwie pozostałe, to wielominutowe epopeje z milionami zwrotów
dramaturgicznych i tysiącami pomysłów na rozwój sytuacji improwizacyjnych. W
trakcie trzeciego odcinka (po 10 minucie) wszyscy muzycy eskalują na potęgę i
zdają się mieć orgazm dokładnie w tym samym momencie! Skutkiem konwulsyjna,
prawdziwie kolektywna, uwolniona improwizacja. To bez dwóch zdań moment
kluczowy tej długiej, ale nie za długiej płyty. Ostatni fragment początkowo
jest dość nostalgiczny i równie niespodziewany, jak deszcze za kołem
podbiegunowym. Ale to jedynie pozór - kompetencje muzyków lśnią już tak
wyjątkowo i tak daleko od pięciolinii, że skutkiem tego może być już tylko
absolutnie finalna eskalacja! Powerfull!
Fjordgata
Na deser niezwykły smakołyk – John Butcher! Koncert
poczyniony na Festiwalu Jazzowym w Trondheim w maju 2015 roku, w towarzystwie
młodego, norweskiego kontrabasisty Michaela Ducha. Mistrz zagra, jak zwykle, na
saksofonie tenorowym i sopranowym. Koncert w formie jednego traka (45 min.) trafia do nas pod dość
tajemniczym tytułem Fjordgata
(translator internetowy nie radzi sobie z tłumaczeniem, jedynie sugeruje, iż
słowo to pochodzi z języka norweskiego, ale to wiemy i bez niego).
Początkowo muzycy suną nieco imitacyjnymi pasażami, w ramach
wzajemnego rozpoznawania się i wstępnego macania (niechybnie grają ze sobą po
raz pierwszy, czyli … Derek Bailey już ostrzy sobie pazurki na krwiste free improv). Tenor zaczyna dość wysoko,
mając do pomocy kontrabas, całkowicie zgodny z nim w zakresie
stroju. Ten drugi jednak w mgnieniu oka schodzi niżej i jurnym smykiem żłobi
bruzdy w podłodze. Duże skupienie, silna atencja po obu stronach. Nie brakuje
molekularnych, urywanych fraz i prób komunikacji na zasadzie call & response. Muzycy kreują rzeczywistość
dźwiękową, przypominającą ideę improwizowania stosowaną przez Johna Stevensa i
Trevora Wattsa (Flower). Grają
naprzemiennie, aż do momentu uzyskania pełnej synergii. Ci tutaj, 40 lat później, po
osiągnięciu owej synergii, grają jednak dalej. Gdy Butcher sięga po sopran,
kontrabas też wchodzi w wyższy rejestr i wspólnie plotą odrobinę oniryczny,
lekko transowy pasaż (jakież to smakowite!). Kontrabas konkluduje ten moment
zwinnie modulowanym zjazdem ku niskim częstotliwościom. Sopran w odpowiedzi
kwili jak pisklę, które właśnie wypadło z gniazda. I znów kreatywna interakcja
jest siłą tego duetu. W połowie koncertu kontrabas gra ponownie wysoko i nawet
przypomina wiolonczelę, do czego, bez słowa sprzeciwu, dostosowuje się
saksofon. Muzycy dudnią i skowyczą
jak bracia syjamscy. Gdy Butcher powraca do tenoru, Duch boleśnie dygocze. Po
30 minucie w tej wysokogatunkowej narracji dominują przedęcia energetyczne
saksofonu, komentowane mikrotarciami na gryfie strunowca. Prawdziwa bestia, prawdziwa piękna. Po chwili, oboje
rozkwitają jak kaczeńce na zroszonej łące. Finał koncertu zdaje się być nieco celtycki w brzmieniu, zrównoważony i
skupiony. Na prychanie Johna odpowiada Michael i snuje symfonię dźwięków z
górnej części gryfu. Imitacja na koniec, niczym restart początku. Delicious!
Specjalne podziękowania dla Krzysztofa za udostępnienie nagrań!
*) ang. Konfrontacje
improwizowane, pierwsza próba wejścia w temat