wtorek, 28 września 2021

Paulina Owczarek & Peter Orins! You Never Know, but They Know!


Poznański Festiwal Muzyki Spontanicznej, w tym roku tajemniczo ohasłowany nieco retorycznym pytaniem Are You Spontaneous?, startuje dokładnie za trzy dni, w pierwszy dzień października 2021 roku.

Wszyscy gotowi, delikatnie zniecierpliwieni, odliczamy godziny i minuty do oficjalnego kick-off, który odpalony zostanie w najbliższy piątek tuż po godzinie 19. Nasze oczekiwanie zaś postanawiamy umilić sobie odsłuchem i odczytem nowej płyty z muzyką swobodnie improwizowaną, jaką dostarczają nam artyści, którzy za moment staną na deskach festiwalowego Dragona.

Krakowska saksofonistka Paulina Owczarek i francuski perkusista (tu bardziej perkusjonalista) Peter Orins pojawią się w Poznaniu w sobotę i zagrają m.in. w pewnym tajemniczym kwartecie ad hoc, który konsumował będzie duetową kreatywność, jaka efektownie rozbłysła na ich pierwszym wspólnym krążku zatytułowanym You Never Know. Wydawcą jest francuski label Circum-Disk (format CD), a płyta swoją oficjalną premierę będzie miała w drugiej połowie października. My możemy zanurzyć się w te dźwięki już teraz i streścić emocje w nich zawarte kilkoma czerstwymi metaforami Pan Redaktora. Dodajmy, iż nagranie powstało w lutym br. we Francji, w okolicznościach studyjnych, a składa się z pięciu improwizacji, które trwają niemal pełną godzinę zegarową. Utwory nieparzyste, to przykłady perfekcyjnie skonstruowanej małej formy, z kolei utwory parzyste, to kilkunastominutowe, epickie dramaty.

 


Szum z saksofonowej tuby, plejada drobnych fonii wprost z perkusyjnego werbla, a także z nierozpoznanego źródła, to aura otwarcia tego albumu. Muzycy snują misterną plecionkę dźwięków, od razu sugerując nam, iż ich propozycja artystyczna, to definitywnie muzyka do odsłuchu słuchawkowego. Po prawdzie, z tak zadekretowanej konwencji wyjdą w trakcie godzinnej podróży dwa, może trzy razy. W pierwszej improwizacji artyści kończą fazę preparowanego szumu dopiero od sam jej koniec, wcześniej barwiąc narrację onirycznym, rytualnym rytmem, który wskazuje kierunek, ale zdaje się być upstrzony wieloma znakami zapytania. Opowieść niemal niezauważenie nabiera tu medytacyjnego charakteru, brzmi bardzo surowo, na swój wszakże sposób niebywale efektownie.

Drugą historię otwierają fale czystej akustyki, które płyną z całej powierzchni zestawu perkusyjnego (gdybyśmy mogli to widzieć!). Obok chrobocze i burczy saksofon. Dźwięków przybywa, nieznacznie rośnie też dynamika, ale narracja wcale nie sytuuje się na krzywej wznoszącej. Dość niespodziewanie opada, wprost w ramiona postępującej ciszy. Muzycy szukają szczegółów, daleko im do narracyjnych uogólnień. Po stronie Orinsa - cała defilada fake sounds. Jakże brakuje nam tu obrazu, nie brakuje jednak powodów do niczym nieskrępowanych zachwytów. Opowieść Francuza przypomina brzmieniowo kuchenne porządki, jakby muzyk mył i wycierał naczynia po smakowitym obiedzie. Owczarek jest tuż obok, zdaje się dostarczać niektóre przedmioty bezpośrednio do rąk perkusisty. Snuje dęte zaśpiewy, czuwa i gotowa jest w każdej chwili nieść pomoc. Improwizacja płynie szerokim korytem dźwiękowych zaskoczeń. Rezonują talerze, drony saksofonu wiercą dziurę w ziemi lub skaczą pod nieboskłon. Muzycy czują się wyjątkowo komfortowo w okolicach ciszy, leniwią bazgrzą dźwięki i delikatnie się do nas uśmiechają. W pewnym momencie Orins zaczyna konstruować akustyczną ścianę dźwięku, niczym Vasco Trilla i jego modelowe no drumming percussion. Po wielu minutach żmudnej podróży, to jednak saksofonistka jest tą, która wybudza narrację z nieco sennej atmosfery. Finał tej epopei zupełnie niespodziewanie nabiera dzięki temu niemal ognistej ekspresji.

Trzecia opowieść, znów krótsza, rodzi się bardzo leniwie. Suspended slowly drums and sinking sax! Muzycy szukają drobnych fraz, pochylają się nad każdym dźwiękiem. W tle dygocze jednak pewna nerwowość, która stymuluje ich kreatywność. Cisza zdaje się trwać w najlepsze, ale dynamika improwizacji rośnie, pojawia się niczym zefirek w żaglach małego okrętu. Paulina i Peter - dwa filigranowe pająki, które nieustannie kąsają.

Czwarta improwizacja, choć ma dalece odległy horyzont zakończenia, zaczyna się niespodziewanie dynamicznie. Zalotny saksofon, nerwowy drumming i kompulsywna dynamika, to podstawowe elementy tej części improwizacji. A na werblu wciąż same cuda – najpierw szczoteczkowy wyścig po zdrowie, potem kilka kuchennych incydentów. Saksofon, z duszą na ramieniu, dmie i skowycze, ale syci się też nostalgią. Preparacje, rezonanse, cmoknięcia – wielowymiarowa konserwacja powierzchni płaskich. Długa opowieść ma tu oczywiście kilka faz, ale z biegiem minut pojawia się w niej coraz więcej szumów, szelestów i podmuchów suchego powietrza. W międzyczasie, niczym interludium, drobna faza wzrostu dynamiki z kilkoma zadziornym frazami Pauliny i wielowarstwową narracją Petera. Na finał muzycy dobrowolnie żegnają się z dynamiką i snują niezobowiązujące rozmowy o pogodzie. Pojawiają się dzwonki, szumią puste, saksofonowe dysze. Ostatnie kilka fraz zagrane zostaje jednak z nieco większą mocą.

Końcowa improwizacja tej niebywale smakowitej płyty, to początkowo pełna celebracja spokoju, godna prawdziwych zwycięzców. Perkusjonalnie usposobione dysze, kilka tajemniczych przedmiotów na werblu, szelest spadających papierków. Kilka pętli i nagle jakby nowy duch wstępuje w muzyków. Dwa taneczne kroki, trzy obroty wokół własnej osi! Taka rozhuśtana wesołość nie opuszcza ich do ostatniego dźwięku.

 

 

piątek, 24 września 2021

Guilherme Rodrigues in two quartets as introduction to Spontaneous Music Festival 2021!


Portugalski wiolonczelista Guilherme Rodrigues będzie kolejnym znaczącym gościem piątej edycji Spontaneous Music Festival, która pod prowokacyjną nazwą własną Are You Spontaneous? rozpocznie się w Poznaniu dokładnie za siedem dni!

Z nagraniami tego muzyka jesteśmy w zasadzie na bieżąco, dziś zatem kilka słów jedynie o dwóch ostatnich płytach z udziałem wiolonczelisty. Obie są definitywnie demokratycznymi kwartetami, rzec można – niemalże klasycznie smyczkowymi, albowiem ich instrumentarium, to skrzypce, altówka, wiolonczela i … ten jedyny, którego udział sugeruje, iż swobodna improwizacja może tu być podstawową metodą pracy, czyli kontrabas. Bez zbędnych wstępów zapraszamy na dwie niedługie płyty, które bez cienia wątpliwości przeniosą nas do krainy free chamber, ale też – od razu zaznaczmy – nie będą ckliwymi melodramatami, tudzież melancholijnymi komediami obyczajowymi, ale definitywnie filmami akcji! Będzie się działo, zapewniam!

 


Dietrich Petzold, Ernesto Rodrigues, Guilherme Rodrigues & Matthias Bauer  Ulrichsberg (Creative Sources, CD 2021)

Tytuł płyty słusznie sugeruje, iż muzyków spotykamy na corocznym festiwalu muzyki improwizowanej, który odbywa się w mieście o takiej właśnie nazwie. Jesteśmy na edycji tegorocznej, dokładnie w pierwszy dzień maja. Na scenie: Dietrich Petzold - skrzypce, klawikord i metalowy smyczek (sic!), Ernesto Rodrigues – altówka, Guilherme Rodrigues – wiolonczela oraz Matthias Bauer – kontrabas. Niemiecko-portugalski kwartet zagra dla nas trzy improwizacje, trwające łącznie niemal pełne 40 minut.

Zapowiadany film akcji, to nade wszystko dwie pierwsze improwizacje, podczas których muzycy stawiają na ogół na dość czyste brzmienie i całe mnóstwo zmysłowych, chwilami dynamicznych interakcji. Pierwsze dźwięki, to oczywiście leniwe badanie sytuacji scenicznej, wdechy i wydechy, strunowe piski i pojękiwania. Małe, rwane frazy z rzadka przeplatane są tu dłuższymi pociągnięciami smyczków. Niektóre z tych ostatnich tańczą, inne skaczą pod strunach, jeszcze inne czynią szybkie przebieżki po zroszonych porannym deszczem gryfach. Całość zdaje się być ulotna, ale podszyta nerwem niepokoju. Artyści po niedługim czasie świetnie odnajdują się w komnacie mroku i ciszy. Po szybkiej reanimacji opowieść skrzy się zaś całą paletą bardziej zadziornych fraz, ale nie stroni też od delikatnych smagnięć smyczkiem. Pierwsza, jakże kameralna odsłona wieńczy swój żywot pięknym post-barokowym rozkołysaniem, ubarwionym śpiewnymi frazami każdego instrumentu. Druga odsłona startuje kilkoma preparowanymi frazami, a także swobodnym trybem pizzicato na kontrabasie i wiolonczeli. Pojawia się subtelny rytm i niebanalny suspens dramaturgiczny. Taniec short-cuts kreują teraz już cztery smyczki, z których każdy równocześnie łka i pośpiewuje pod nosem. Kolejne zejście w ciszę jest jeszcze bardziej efektowne, czynione na wyjątkowo nisko ugiętych kolanach. Nieuchronny powrót do świata żywych skutkuje natomiast dalece gęstym zakończeniem.

Trzecia improwizacja, zdecydowanie najdłuższa, z miejsca przenosi nas z sali filharmonicznej do małego zakładu szlifierskiego. Szorowanie, ostrzenie i piłowanie strun, coś na kształt semi-pizzicato, szmery, tajemnicze plejady fake sounds. Tu nawet kontrabas zdaje się brzmieć niczym skrzypce! Dynamika pojawia się w tej narracji jakby znienacka, budowana niemal rockowymi riffami, czyniona w tempie godnym punkowych eksplozji! Po chwili na scenie zjawia się nowy instrument, to zapewne anonsowany klawikord. Przez moment sam prowadzi narrację suchym, matowym brzmieniem udręczonych strun. Pozostałe instrumenty powracają w dużym skupieniu, szukają rezonansu i bardziej mrocznych fraz. Prawdopodobnie słyszymy kolejny nowy instrument, to metalowy smyczek, który kreuje całkiem zaskakujący, post-barokowy industrial. Ten wątek, jakże intrygujący, kończy swój żywot w ciszy. Tym, który wybudza kwartet z letargu okazuje się kontrabasista. Reszta wtóruje mu powtórzeniami i kreuje dość nerwowy flow, skupiając się głównie na szarpaniu strun. Skrzypce i altówka zaczynają śpiewać, po chwili to samo czynią pozostali uczestnicy spektaklu. Ów mały, finałowy harmider dobrze robi naszym emocjom – cztery smyczki w dramaturgicznych spazmach prowadza nas na skraj koncertu, wybrzmiewając kolektywnie i dronowo.

 


Julia Brüssel, Ernesto Rodrigues, Guilherme Rodrigues & Klaus Kürvers  Fantasy Eight (Creative Sources, CD 2021)

O nagraniu kolejnego kwartetu wiemy jedynie tyle, iż powstało w Berlinie (prawdopodobnie w okolicznościach studyjnych) dokładnie 16 maja bieżącego roku. Tu skład kwartetu jest następujący: Julia Brüssel – skrzypce, Ernesto Rodrigues – altówka, Guilherme Rodrigues – wiolonczela, Klaus Kürvers – kontrabas. Tym razem muzycy proponują nam aż osiem improwizacji, których łączny czas trwania nie przekracza 32 minut.

Kwartet Fantazyjnej Ósemki, choć mieści się w gatunku filmu akcji, w przeciwieństwie do uprzednio omawianej płyty, częściej stawia na subtelne, bardzo zmysłowe rozgrywki, szuka brzmieniowych niuansów i co do zasady jest zwolennikiem krótszych form. Świetnie obrazuje to dźwiękiem improwizacja otwarcia. Ptasie świegotania smyczków – jedne brzmią bardzo matowo, inne zdają się być jakby naoliwione. Jedne drą frazy na drobne strzępy, inne produkują niekończące się westchnienia. Skaczą z samego dołu do błękitnego nieba, nie szczędząc sobie kolektywnych pokrzykiwań. Moc niskich fraz idzie wprost z gryfów wiolonczeli i kontrabasu, zwiewność i ulotność nadlatuje na skrzydłach altówki i skrzypiec. W kolejnych utworach pojawiają się brzmienia godne muzyki dawnej, wytłumione, bardzo precyzyjne i takież piękne. Każdy z instrumentów frazuje zarówno czystym tembrem, jak i brudzi swe brzmieniem szukając bystrych preparacji. Ten ostatnie zjawiska szczególnie dobrze funkcjonują w części trzeciej. Choć większość muzyków pracuje tu w trybie arco, akcenty pizzicato zdają się być równie zmysłowe, czego doświadczyć możemy choćby w części czwartej.

Piąta opowieść wydaje się być tkana doprawdy z nanodźwięków. Struny pracują mechanicznie, ich życie wewnętrzne nie ma dla nas tajemnic. Lamentują, wzdrygają się złymi emocjami, przypominają stukot pociągu pędzącego po ołowianych szynach. W szóstej części stają w szranki zawodów tanecznych, nerwowo śpiewają, ale w poszukiwaniu łagodności docierają jedynie do sfery delikatności. Przedostatnia improwizacja tonie w mroku matowych, preparowanych fraz. Wszystko zdaje się tu jęczeć i skrzypieć. Szczęśliwie finałowa część przynosi strunom dużo ukojenia. Rozkołysane, pozostające w niemal wiecznej repryzie, mruczą z zadowolenia, chroboczą niczym skorupiaki na kamienistej plaży, pełne obłych kantów, poddawane smolistym ruchom smyczków. Kończą zaś ową piękną podróż w oparach post-barokowych westchnień i leniwych pociągnięć pędzlem.



wtorek, 21 września 2021

Hung Mung! The Place Of Dead Roads!


Barcelońska formacja, której nazwa sławi imię chińskiego boga chaosu Hung Mung, debiutowała fonograficznie w styczniu ubiegłego roku. Działo się to na srebrnym krążku kompaktowym w naszej krajowej, iberyjskiej serii wydawniczej. Owa płyta, to jednak ledwie początek góry lodowej! Dziś, u progu jesieni kolejnego roku grupa dostarcza nam już swoje … ósme wydawnictwo (wszystkie kolejne dostępne jedynie w plikach elektronicznych w zacnych szeregach Discordian Records). W tak zwanym międzyczasie grupa udanie koncertowała w Polsce, na poznańskim Spontanicznym Festiwalu, a u progu nowego roku rozrosła się już na stałe z tria do rozmiarów kwartetu.

Nagrania z najnowszej płyty The Place Of Dead Roads pochodzą dokładnie z tej samej sesji, w trakcie której powstały nagrania do poprzedniego albumu The Art Of Chaos. Jeśli pierwszy rzut dźwięków z owej płodnej sesji studyjnej jawił się nam jako całkiem dynamiczny, o tyle ten najnowszy tonie w półmroku zmysłowych, jakże powolnych improwizacji. Oto Hung Mung i jego dźwiękowe yang & ying.

 


Pierwsza improwizacja tkana jest z drobnych, niemal filigranowych fraz, które budzą się do życia doposażone w sporą porcję echa. Muzycy prowadza skromne gry rozpoznawcze, badają wzajemnie swoje skłonności do kreacji. Syczące tło, będące zapewne efektem pracy syntezatora, ślamazarna, post-rockowa gitara, równie ślimaczy tryb pracy perkusji i saksofon, który zdaje się brzmieć niczym zepsuta sygnałówka. Na tym etapie utworu pęcznieje głównie flow kreowany przez syntetykę, sprawiając, iż cała opowieść zaczyna pachnieć post-industrialnie. Niewielkiej porcji oliwy do ognia dolewają także udane dialogi tejże syntetyki z budującym coraz większe emocje saksofonem. Całość przypomina wszakże mroczną meta balladę, zatopioną w brzmieniach post-rocka i matowej elektroniki.

Druga opowieść przenosi nas na kilka minut do świata typowych dla sceny barcelońskiej fake sounds. Mnożą się pytania, kto odpowiada za dany dźwięk, w jakich okolicznościach powstaje dźwięk kolejny. Coś stuka, coś rezonuje, coś szumi i oddycha czerstwym, brudnym powietrzem. Ślimacze tempo improwizacji wcale nie sprzyja ocenie zastanej sytuacji fonicznej. Ów niemal programowy brak dynamiki zdaje się być efektem dużej konsekwencji i determinacji muzyków w budowaniu swobodnej improwizacji. Pozostaje nadstawiać uszu i zastanawiać się, kto kryje się za tymi coraz bardziej frapującymi dźwiękami. Zatrważająco piękny dysonans poznawczy dobrze koreluje tu z niemal medytacyjnym charakterem całej improwizacji. Frazy budowane na zaciągniętym hamulcu ręcznym wydają się smakować nam równie dobrze, jak salwy ekspresji, którymi ten skład raczył nas na swojej poprzedniej płycie, powstałej wszak tego samego dnia.

W trzeciej improwizacji muzycy na moment opuszczają jaskinie złych mocy i wyjątkowo powolnych narracji. Intensywnie drżące perkusjonalia i nieśmiało podśpiewujący saksofon czynią duetowe wprowadzenie. Po niedługiej chwili pozostałe instrumenty także wchodzą w ów tygiel niespodzianek – elektronika syczy, a gitara znajduje garść całkiem jazzowych zagrywek. Tempo opowieści wydaje się być bardziej żwawe, a nowe porcje ekspresji znaczą kolejne fazy utworu. Na finał tej części dramatu gitara łapie pod koła nieco rockowych emocji, a syntezator nabiera niespodziewanej taneczności. Utwór ostatni na powrót wtłacza nas do mrocznej komnaty dramaturgicznej powolności. Pierwsze dźwięki być może pochodzą ze strony perkusjonalii, być może są jednak efektem pracy syntezatora. Dźwięki saksofonu giną w głuchej przestrzeni echa. Flow ponownie przechodzi w tryb niezobowiązującej medytacji. Uroczy suspens, niemal rytualne zawieszenie narracji, która leniwie czeka na tak zwany ciąg dalszy. Opowieść wydaje się zmierzać delikatnie ku górze, tak przynajmniej stara się frazować saksofon. Gitara najpierw broczy po kolana w dark ambiencie, potem ślimaczy się post-rockowymi frazami. Garść niespodzianek serwuje perkusjonalny arsenał dźwięków niemożliwych. O tło znów udanie dba syntezator, który także teraz nie ma zamiaru wychodzić przed szereg i ciągnąć improwizację za uszy. Woli pozostawać w tyle i siać dramaturgiczny niepokój. Oto, jak Martwe Drogi zdają się jakże uroczo odwzorowywać mroczną stronę Sztuki Chaosu. Ostatnie dźwięki toną w ciemnościach, płyną długimi strumieniami, które zmierzają donikąd.

 

Hung Mung The Place Of Dead Roads (Discordian Records, DL 2021). Liba Villavecchia – saksofon altowy, Diego Caicedo – gitara elektryczna, El Pricto – syntezator modularny oraz prictar (utwór 4), Vasco Trilla – perkusja, instrumenty perkusyjne. Nagrane w lutym 2021 roku, Heartwork Recordings, Barcelona. Cztery improwizacje, łącznie: 36 minut bez kilku sekund.



czwartek, 16 września 2021

Skerebotte Fatta! Kyaness! Crunch! DWBH! Duo Libertaire! I/O! Il Sogno! The September Summary as good, as always!


Dobrej muzyki improwizowanej nigdy za dużo! Tak przynajmniej zdają się myśleć artyści i ich szaleni wydawcy (czasami, to te same osoby!). Nowe dźwięki płyną do nas wyjątkowo szerokim korytem, zatem nie pozostaje nam nic innego, jak zaprezentować comiesięczną zbiorówkę świeżych recenzji jeszcze świeższych płyt!

Dziś słodka siódemeczka! Gatunkowy melting pot - garść free jazzu, dużo swobodnej improwizacji, szczypta zmyślnych reinterpretacji Monka, odrobina elektroniki, która dobrze wspiera akustyczne frazy, wreszcie duża porcja zmysłowej post-psychodelii. W gronie artystów zarówno nasi dobrzy znajomi, jak i czereda muzyków, którzy na łamach Trybuny debiutują.

Zaczynamy po polsku, bo definitywnie warto! Potem szwedzka Grecja, brytyjski konkret, dużo Francji, Portugalia, a na koniec międzynarodowe trio z Danii z ważnym akcentem polskim!

Zapraszamy na odczyt, potem odsłuch, a finalnie na zakupy! Kupujcie płyty z muzyką improwizowaną, traktujcie to, jak bardzo ważny obowiązek!

 


Skerebotte Fatta  Appaz (For Tune Records, CD 2021)

Zaczynamy od dobrze nam znanego duetu, który tworzą saksofonista Jan Małkowski oraz perkusista Dominik Mokrzewski. Muzycy swoją nową płytę nagrali pod koniec listopada 2020 w warszawskim studiu WerMik. Zamieścili na niej sześć swobodnych, free jazzowych ... kompozycji własnych, których tytuły to nazwiska ich ognistych idoli, pisane wspak. Całość trwa 39 minut z sekundami.

Duet warszawskich muzyków zdaje się być bardzo konsekwentny na swojej drodze artystycznej. Muzycy nie wywarzają bram, nie rozciągają … rozszerzonych technik wydobywania dźwięków ponad miarę zdrowego rozsądku. Grają swoją, duchową, niemal spirytualną odmianę free jazzu, która czerpie garściami z historii gatunku, ale też nadają jej własny, jakże indywidualny sznyt. Być może, to zasługa niebywałej cierpliwości w budowaniu ekspresyjnych narracji, dużej melodyjności i rytualnego, prostego, ale jakże uroczego bębnienia. Na tej swobodnej, niemal lekkiej, ale jakże ognistej płycie (fire music, to bardzo dobry trop!) muzyków stać chyba na wszystko. Także na to, by free jazzowa ekspresja nie była tu celem samym w sobie, a jedynie środkiem do osiągniecia bardziej złożonych zamierzeń dramaturgicznych.

Płytę otwiera bystra ballada, inspirowana Brötzmannem, początkowa dalece wystudzona, pod koniec kipiąca emocjami, masywnym rytmem i niebanalną melodyką. Druga historia, to pieśń dla RayD (Dickaty’ego), budowana wysoko zawieszonym saksofonem i niemal rytualnym drummingiem. Z kolei Ayler stawia na śpiewność i taneczność. Emocje buduje zmyślnie wybijany rytm i melodyjny brud rodzący się w tubie dęciaka. Kolejna inspiracja to … Zappa. Minimalistyczna, bardzo spirytualna narracja nabiera mocy nie bez udziału krótkiej, solowej ekspozycji perkusji. Muzycy skaczą tu w ogień po długich przygotowaniach i jakże uroczą płoną! Następny jest Braxton, który w wersji warszawiaków wydaje się być zaskakująco prostą narracją. Saksofon leni się przez cały utwór, perkusja dla kontrastu idzie w półgalop. Szósty Lloyd rodzi się w ciszy, a pełnego blasku nadają mu rozbrykane perkusjonalia. Saksofon po fazie kolejnego lenistwa rozpala tu ogień jakże krwistego zakończenia. Finał płyty, to popis perkusisty, który buduje filigranowy, jakże nerwowy flow godny tytułowego Benninka. Saksofon pozostający nieco w tle, na sam koniec wypuszcza całe połacie melodyjnych, tanecznych fraz wprost z sopranowej, małej tuby.

 


Oda Dyrnes & Zoe Efstathiou  Kyaness (Alkekung Records, LP 2021)

Po ognistych, męskich frazach czas na kobiece, jakże zmysłowe improwizacje, których dostarczają - grecka pianistka Zoe Efstathiou i norweska wiolonczelistka Oda Dyrnes. Nie znamy daty, ani dokładnego miejsca (prawdopodobnie Szwecja) rejestracji sześciu swobodnych improwizacji, pełnych pięknych, niemal wyłącznie preparowanych dźwięków. Wiemy natomiast, iż płyta Kyaness trwa niespełna 32 minuty.

Od początku spektaklu dłonie obu kobiet spoczywają na strunach, które drżą i produkują dźwięki, tworzące strumień gesty, kanciasty, odrobinę jednak leniwy, doposażony plejadą kobiecych, dalece niemęskich subtelności. Artystki szorują struny, układają na nich dziwne, nieznane przedmioty, lubią klimat dobrze wentylowanego zakładu szlifierskiego. Pięknie dbają o niuanse, ale wcale nie stronią od zachowań noszących znamiona dynamicznych. Ich konsekwencja i determinacja sprawiają, że permanentnie molestowane struny zaczynają śpiewać, jęczeć, głęboko oddychać i w bojaźni budować zmysłową improwizację. Choćby w trzeciej części, gdy mała zabawa w dobrze skorelowane ze sobą short-cuts przeistacza się w działania niemal mechaniczne - masywne szarpnięcia i subtelne uderzenia, testy rozciągliwości strun, a pośród nich nieco przypadkowy dźwięk fortepianowego klawisza.

Piąta improwizacja wydaje się w tym niedługim zestawie muzycznych historii kluczowa, trwa bowiem ponad dziesięć minut i składa się z trzech części, wydzielonych sekundowymi porcjami ciszy. Najpierw garść półdźwięków z piana, bardzo filigranowych, wzbogacona matowym brzmieniem szarpanych strun cello. Kolejny wątek budowany jest przez jakże kameralny suspens – cello stęka, a piano drży nie tylko preparowanymi dźwiękami. Wreszcie trzeci wątek - dwie bystre przebieżki po strunach piana i wiolonczeli, ale prowadzone w różnych tempach. Pierwszy z instrumentów pięknie tu śpiewa czystym rezonansem. Ostatnia improwizacja, niezbyt długa, rodzaj płytowego resume – skromne zabawy z echem i rezonującymi strunami, które aż gwiżdżą z zadowolenia. Zupełnie tak samo, jak recenzent!

 


Hutch Demouilpied/ Matt Hutchinson/ Sue Lynch Crunch (Empty Birdcage Records, DL 2021)

Teraz na 27 minut przeniesiemy się do londyńskiego Vortexu, by odczytać nagranie swobodnie improwizującego tria w składzie: Hutch Demouilpied – trąbka i flety, Matt Hutchinson – fortepian oraz Sue Lynch – saksofon tenorowy i klarnet. Trzy części zarejestrowane zostały w czerwcu 2019 roku, w ramach świetnie nam znanej imprezy Mopomoso (album dedykowany jest pamięci Johna Russella).

Muzycy wchodzą w swobodną improwizację z marszu, bez specjalnych przygotowań mentalnych – abstrakcyjne piano wprost z klawiatury, saksofonowe przedechy i trąbka, która brzmi niczym lamentujący głos kobiecy. Wszystko w tej improwizacji dobrze się zazębia - narracja bystrze skacze od zmysłowego chamber po ekspresję free jazzu. Dynamikę dostarcza tu na ogół pianista, ekspresję saksofonistka, a trębacz robi swoje, stojąc na stronie i zawadiacko zaczepiając przechodniów. W momentach, gdy opowieść staje się bardziej kameralna, dostajemy także drobną porcję preparowanych dźwięków. Finał pierwszej improwizacji jest dynamiczny, nie bez fajerwerków.

Na początku drugiej opowieści pojawia się flet i klarnet. Najpierw sekwencja drobnych preparacji, syczących fraz i gołe struny piana. Szczególnie dobrze dzieje się na osi flet-klarnet. Narracja pnie się na swój szczyt, po czym leniwie przygasa dając okazję dysponentom dętych instrumentów na powrót do saksofonu i trąbki. Tym razem droga nie wiedzie na szczyt, ale broczy w meandrach rzewnych pieśni post-żałobnych. Muzycy nabierają jednak mocy, czasami nawet wzajemnie na siebie pokrzykują. Mimo rosnącej ekspresji nie gubią jednak głęboko zaszytej w sercach melancholii i pewnego rodzaju dramaturgicznej zadumy. Wraz z upływem czasu improwizacja staje się coraz bardziej nerwowa, a dźwięki coraz krótsze, bardziej urywane. Pod koniec trąbka znów mówi ludzkim głosem i zabiera trio na ostatnie wzniesienie. Finał koncertu, to kilkuminutowe encore grane klawiszami piana, trąbką i saksofonem. Takie zmyślne post-jazzy-chamber, rodzaj artystycznego podsumowania, nie bez klasycyzujących fraz fortepianu. Narracja znów wybiera się na wzniesienie, ale droga doń wydaje się dość wyboista.

 


DWBH  Don’t Worry Be Happy (Intrication, CD 2021)

Pod wyżej wskazaną nazwą własną odnajdujemy świetnie nam znanego trębaczka austriackiego Franza Hautzingera, jego życiową partnerkę, francuską wokalistkę i klarnecistkę Isabelle Duthoit oraz dwóch francuskich muzyków, których spotykamy po raz pierwszy, ale … dziś nie ostatni - Pascala Brecheta na gitarze elektrycznej oraz Thierry’ego Waziniaka na perkusji i instrumentach perkusyjnych. Dodajmy, iż dwaj ostatni są tu także wydawcami, w ramach nowego labelu z muzyką improwizowaną. Zamieszczona na albumie dalece swobodna improwizacja podzielona została na siedem części z tytułami i trwa łącznie 62 minuty (miejsce i czas akcji nieznane).

Płyta o jakże wesołym tytule zaczyna się z wysokiego C, wbija w fotel i naprawdę dużo obiecuje w zakresie tak zwanego ciągu dalszego! Od pierwszego dźwięku kolektywna, zwarta, gęsta narracja – trębackie preparacje, drobiazgi na gitarowych przetwornikach, bystry, lekko zawieszony drumming i głos, przypominający świergot upalonego wróbla, który po czasie zdaje się zlewać z klarnetowymi frazami, także dbającymi o poziom brzmieniowej dyfuzji. Muzycy kreują dynamikę ekspozycji, a także stymulują nasze emocje w stopniu ponadnormatywnym. Ekspresja sięga chwilami freejazzowego wzniesienia, a głos, który zdaje się mieć tu sto twarzy, w każdej chwili zdolny jest zaskoczyć i dodatkowo ubarwić tę krwistą improwizację.

Kwartet bystrych improwizatorów niestety nie jest w stanie utrzymać tak wysokiego poziomu intensywności do końca płyty. Każda z kolejnych sześciu improwizacji pełna jest intrygujących, chwilami naprawdę udanych dźwięków, ale też każda z nich wydaje się być delikatnie przegadana i po prostu zbyt długa. Dobrze nam znana teoria, iż swobodna improwizacja winna trwać nie więcej niż 40 minut, i tu znajduje swój jakże praktyczny wymiar. Niemniej warto podkreślić, iż bardzo nam się podoba to, co wyczynia Duthoit ze swym głosem (choćby część trzecia) i zadziornym klarnetem (część czwarta), walory Hautzingera są nam powszechnie znane, z kolei Waziniak dobrze dba o dramaturgię, często trzyma narrację w trybie suspended, nigdy nie proponuje nazbyt wielu dźwięków. Wreszcie Brechet, gitarzysta silnie siedzący w jazzie i fussion, być może w kilku momentach mógłby bardziej poskramiać swoją kreatywność. Reasumując – gdyby płyta zakończyła się tuż po czwartej, prawie 16-minutowej improwizacji, chwilami skrzącej się pikantnym, elektroakustycznym posmakiem, nikt by nam tym nie stracił.

 


Duo Libertaire  Hint Of Monk (Intrication, CD 2021)

Dwóch Francuzów z poprzednio omawianej płyty zostaje z nami. Thierry Waziniak (perkusja, instrumenty perkusyjne) oraz Pascal Brechet (gitara) zapraszają tym razem na bardzo swobodne … reinterpretacje utworów Theloniusa Monka. Jedenaście części, 45 minut z sekundami, miejsce i czas nagrania ponownie nieznane.

Frywolna, jazzowa gitara, która zna doskonale historię gatunku i równie swobodna perkusja, podobnie jak na poprzedniej płycie, dobrze dbająca o dramaturgię spektaklu, często bazująca na intrygującym suspensie. Muzycy płyną strumieniem monkowskich melodii, udanie je cytując lub sugerując dalece luźne z nimi skojarzenia. Bystrze łapią dynamikę i przewrotną melodykę tak charakterystyczną dla kompozycji amerykańskiego pianisty. Budują opowieść, która mogłaby być świetnym soundtrackiem do filmów noire lub starej, francuskiej Nowej Fali. Ich interpretacje Monka zdają się być pokrętnie abstrakcyjne, jak i definitywnie proste niemal w tej samej frazie. Kreują narrację, którą z całą pewnością zaliczyć winniśmy do jazzowego chill-outu, niepozbawioną jednak nerwu improwizacji, wszak to ona jest głównym narzędziem pracy obu Francuzów.

W trzecim utworze proponują swoją autorską impresję, która wydaje się być kolejnym monkowskim evergreenem. Ciekawie brzmią w piątej odsłonie, gdy talerze zaczynają rezonować, a gitara śpiewa swobodnymi flażoletami. W interpretacji jednej z najlepszych melodii Monka Trinkle Tinkle artyści stosują przewrotne metrum i świadomie uciekają od oryginalnej konstrukcji rytmicznej. W końcowych piosenkach gitarzysta koncentruje się na eksponowaniu tematu (czego na ogół nie czynił w pierwszej części płyty), perkusista zaś swawoli na całego. Ot, taki taniec wyzwolonych bikiniarzy!

 


I/O: Carlos Santos & Ulrich Mitzlaff  Studies on Colour Field Modulation (Creative Sources, CD 2021)

Czas na obiecaną Portugalię! Studio w podlizbońskim Algés - Orquestra de Câmara Portuguesa (OCP), wrzesień ubiegłego roku, a w nim dwóch muzyków: Carlos Santos – elektronika i obiekty oraz Ulrich Mitzlaff – violonczello (połączenie skrzypiec i wiolonczeli) i obiekty. Panowie improwizują w dwóch częściach, a całość trwa niewiele ponad 35 minut.

Swoją jakże błyskotliwą przygodę elektroakustyczną muzycy rozpoczynają w mgławicy szumów i szmerów. Opowieść z jednej strony pachnie niemal field recordingiem, z drugiej zaś jest zapewne efektem działań elektroniki i być może live processingu. Po niedługiej chwili domyślamy się, iż część dźwięków dociera do nas wprost z gryfu strunowca. Pojawiają się akcenty percussion i dźwięki smyczka, który ociera się o struny. Tworząca tło elektroniczna poświata zdaje się brzmieć w tym momencie nad wyraz akustycznie. Miztlaff raz za razem wrzuca do strumienia narracji nowe elementy, a praca Santosa sprawia, iż słyszymy dwa, a nawet trzy wątki narracji generowane przez instrument strunowy, pozostające na różnym etapie elektroakustycznego rozwoju. Z czasem rośnie też ilość drobnych, pure elektronicznych dźwięków. Artyści bardzo udanie zarządzają tu dramaturgią. Ich opowieść wspina się na drobne wzniesienia, czasami pogrąża się w melancholijnych dolinach, ale nigdy nie nudzi. Opowieść budują zarówno drobne, szarpane frazy pizzicato, jak i długie, barwne drony multiplikowanego arco, brzmiące niczym chłodny ambient. Na koniec mamy jeszcze samplowane ludzkie glosy i post-barokowe frazy strunowca, płynące w onirycznej aurze elektroniki.

Druga improwizacja w swej początkowej fazie wydaje się być nad wyraz filigranowa. Kreują ją smyczek, który delikatnie pociera o struny i być może także o pudło rezonansowe oraz niemal imitacyjne dźwięki elektroniki. Całość przypomina spacer po zamglonym lesie, tuż przed świtem. Po pewnym czasie frazom strunowca udaje się wydostać na powierzchnię elektronicznej narracji. Uroczo piłowane struny zaczynają swoją pieśń pożegnalną. Oto mroczna post-elektronika dobywana wprost z pajęczastego strunowca, który zdaje się mieć nieskończoną ilość macek. Na finał rzeczona elektronika lepi się w intrygujący dron, a violoncello kreśli smugi cienia.

 


Il Sogno  Graduation (Gotta Let It Out and Auand Records, CD/2LP 2021)

Na standardowej płycie kompaktowej, wedle osiągnięć współczesnej techniki, mieści się mniej więcej 79 minut i 57 sekund muzyki. Trio Il Sogno zdaje się, że pomieściło na swojej nowej płycie niemal dokładnie tyle dźwięków. W każdym razie mamy na niej piętnaście impro kompozycji utrzymanych w duchu łagodnej psychodelii i całkiem bystrego fussion jazzu. Poznajmy muzyków: Emanuele Maniscalco – wurlitzer, syntezator, Tomo Jacobson – kontrabas oraz Oliver Laumann – perkusja, instrumenty perkusyjne. Nagranie z października 2019 roku, zarejestrowane we włoskiej Brescii i jej Teatrze Wielkim.

Graduation jest po prawdzie nagraniem niebywale długim, ale wiele wskazuje na to, iż przyjęta przez muzyków koncepcja stylistyczna broni się tu od pierwszego dźwięku do owej osiemdziesiątej minuty. W każdym razie pomyślunku i kreatywności nikomu nie brakowało w trakcie tej żmudnej, chwilami wyczerpującej podróży. Już początek kreśli nam ramy wydarzenia – kontrabasowy smyczek, który po introdukcji zamienia się w żywe, srebrzyste pizzicato, cały arsenał środków pianisty, który niemal od startu rysuje tu linię melodyczną, często kreując dwa, a nawet trzy wątki narracyjne, wreszcie perkusja, która robi to, co do niej należy, czyli dba o właściwy kierunek podróży. Muzycy pośród tysiąca pomysłów i melodii, jakie przewijają się przez całe nagranie, raz za razem wrzucają do tygla narracji pałkę dynamitu, siejąc niepokój, szyjąc improwizacje dalece nerwowym ściegiem. Śmiało uciekają wtedy w psychodelię, tudzież frazy pełne tajemniczości, stawiające dramaturgiczne znaki zapytania. Tak dzieje się choćby w utworze drugim i zwłaszcza piątym, który jest długą, ponad dziesięciominutową, poszarpaną i jakże stylową, niemal stuprocentową improwizacją. Dużo kreatywnej nerwowości odnajdujemy także w utworze czternastym.

Il Sogno lubi też zaskakiwać niemal biesiadną melodyką, nie boi się struktur rytmicznych idealnie nadających się do tańca i śpiewania. W takiej estetyce pozostaje trzecia piosenka, a zwłaszcza niemal wodewilowe zakończenie, lekkie jak puch pod spódnicą korpulentnej baletnicy. Wszakże chlebem powszednim tej edycji tria jest fussion jazz. W tej stylistyce utrzymana jest większość kompozycji, w tych ramach świetnie pracują wszelkie klawiatury, jakich używa pianista, a sekcja kontrabasu i bystrej perkusji płynie strumieniem pełnym wyłącznie udanych fraz. Tu za przykłady mogą posłużyć kompozycje numer cztery, sześć, siedem, czy dziewięć. Podoba nam się także kompozycja dziesiąta, która smakuje dark ambientem. Z kolei jedenastka świetnie zmieściłaby się na soundtracku do serialu wszechczasów, czyli lynchowego Twin Peaks.

 


wtorek, 14 września 2021

Matthias Müller, Ricardo Tejero & Vasco Trilla in Implositions!


Magia powtarzających się cyfr ma być może szczególną rację bytu w przypadku rzeczy tak ulotnej, jak muzyka swobodnie improwizowana. Nagranie, nad którym głęboko się dziś pochylamy powstało w dniu, którego data składała się wyłącznie z dwójek i zer (20.02.2020), gdy u progu pokrętnej rzeczywistości stała światowa zaraza. Dziś, gdy słuchamy go na kompaktowym krążku, tudzież w formacie plików elektronicznych, nie ma to już takiego znaczenia, ale magia – jakkolwiek rozumiana – z pewnością z tymi dźwiękami została na dłużej.

Niemiecki puzonista Matthias Müller za moment kończy 50 lat i na początku października zagra na Spontanicznym Festiwalu w Poznaniu. Saksofonista Ricardo Tejero w naszym kraju jeszcze nie muzykował, ale dźwięki jego instrumentu znane są choćby z płyty wydanej w pewnym krajowym, a jakże iberyjskim labelu. Perkusjonalista Vasco Trilla na Spontanicznym Festiwalu grywał tysiące razy, aczkolwiek nie zagra w tym roku. Jego dorobek płytowy u polskich wydawców niedługo dobije do dwudziestu tytułów. Najnowsza płyta wspomnianej wyżej trójki improwizatorów (pierwsze spotkanie w takim zestawie personalnym) trafia do nas jednak dzięki wydawcy amerykańskiemu.

 


Nagranie zaczyna się w mrocznym klimacie nieokreślonych z imienia dźwięków. Szeleszczące perkusjonalia, szumiące, długie frazy puzonu i saksofonu tworzą powłokę dźwięków, na bazie której może powstać narracja właściwa, ale wcale nie musi. Wentyle tańczą, dysze oddychają, dźwięki zestawu drummerskiego rezonują same z sobą i wszystkim wokół. Flow leniwie, ale systematycznie pęcznieje, ale też czerstwieje. Muzycy bawią się swoim dźwiękami, robią wiele, byśmy mieli problem z dokładnym wskazaniem źródła ich pochodzenia. Wszystko dzieje się tu bez pośpiechu, a wiele zachowań nosi znamiona dalece kontrolowanych. Artyści wolą budować dronowe i ambientowe struktury dźwiękowe niż szukać dramaturgicznych wzniesień, czy nadmiernie eskalować dźwięk swojego instrumentu. W środkowej fazie pierwszej improwizacji intuitywna komunikacja pomiędzy dęciakami sprawia, iż płyną one niemal jednorodnym strumieniem fonii, który trwa niczym stevensowskie sustained piece. Trilla buduje w tle chmurę ambientu, która nabiera mocy, jak szare niebo tuż przed burzą. Uruchamia swoje ulubione przedmioty plastikowe i metalowe, które tańczą na coraz gorętszym werblu. Puzon i saksofon zaczynają skrzeczeć, a narracja zaczyna piąć się na wzniesienie, poganiana coraz intensywniejszymi frazami budowanymi przez perkusjonalia. Zakończenie tej historii smakuje niemal industrialnie – najpierw muzycy sięgają ściany dźwięków, potem gasną rezonującymi oddechami dętych i metalowymi obcierkami perkusji.

Druga część na starcie przypomina rytuał wolnej inicjacji. Perkusjonalne dzwonki, dęte pomruki, talerze w ciszy oczekiwania. Koncepcja budowania narracji zdaje się być podobna do tej, która wykreowała pierwszą improwizację. Flow gęstnieje i zaczyna przypominam stado czmieli w locie godowym. Trzy strugi mroku i meta hałasu! Trilla na moment milknie, po czym wraca ze swoim latającym robactwem i rozpoczyna proces unoszenia się ku górze. Tejero i Müller stroszą pióra, prychając na siebie wzajemnie. Opowieść po osiągnieciu drobnego szczytu spada w dół rezonującej przestrzeni, w świat chill-outowych dronów, która sieją jednak duży niepokój i nie dają prostych odpowiedzi na trudne pytania.

Ostatnią improwizację otwierają syczące tuby puzonu i saksofonu. Perkusjonalia snują mały rezonans drżącym werblem. Drony czerstwego ambientu rodzą się teraz jakby samoczynnie, bez udziału sprawczego samych muzyków. Instrumenty zostały wprawione w ruch drgający i być może same kreują ową pokrętną rzeczywistość foniczną. Garście mechaniki użytkowej – piski, pojękiwania, narzekania, rezonujące tło, pomruki wygłodniałych brzuchomówców. Opowieść na moment zdaje się stać na rozdrożu. Pomocną dłoń wyciąga teraz Trilla i kreśli zmysłowy deep drumming, który zdaje się tyczyć szlak dalszej improwizacji. Najpierw post-industrialne zaśpiewy, potem zejście do jaskini short-cuts. Plejada preparowanych dźwięków płynie teraz na rytmicznej strukturze budowanej przez repetujący puzon. Improwizacja gaśnie w strugach rezonującego ambientu dętych westchnień i błyszczących talerzy.

 

Implositions (Orbit577 Records, CD 2021). Matthias Müller - puzon, Ricardo Tejero - saksofon, Vasco Trilla – instrumenty perkusyjne. Nagrane 20 lutego ubiegłego roku, Golden Apple Studios, Barcelona. Trzy improwizacje, czas trwania - 41:30.



 

piątek, 10 września 2021

Are You Spontaneous? 5. Spontaneous Music Festival 2021 - kick off at October 1st!


“Spontaneous representing a challenge because life seems to dictate that you are not supposed to be spontaneous … to be that honest

John Stevens, współzałożyciel i główny twórca Spontaneous Music Ensemble

 

Czy jesteście spontaniczni? Czy jesteśmy spontaniczni? To pytanie, jakie zadają nam i sobie organizatorzy piątej edycji Festiwalu Muzyki Spontanicznej, jaki odbędzie się w poznańskim Dragon Social Club od 1 do 3 października 2021 roku.

Na wyżej postawione pytanie będą szukali odpowiedzi także muzycy zaproszeni na Festiwal. Tych razem będzie ich piętnastu, przybędą z różnych zakątów Europy i Polski, wyposażeni w najprzeróżniejsze atrybuty - tysiące wad i setki tysięcy zalet. Jako ludzie, jak muzycy, jako współtowarzysze trzydniowej, improwizowanej podróży po bezdrożach muzyki szalonej, jedynej w swoim rodzaju, muzyki, która ze wszystkich sztuk świata być może ma najmniejszy problem z twierdzącą odpowiedzią na pytanie zadane w tytule tegorocznej edycji Festiwalu.



Poznańska impreza po raz kolejny nie proponuje nam znanych nazwisk, wciąż bowiem szuka powiewu młodości, posmaku nieokreśloności, odrobiny wspomnianego już szaleństwa, wszystkiego, co nowe i zaskakujące. W tym roku szczególnie stawia na społeczny charakter relacji na muzycznej scenie Dragona. Zatem nade wszystko składy ad hoc, czyli pierwsze spotkania muzyków i specjalne projekty festiwalowe, które mają dokładnie taki sam cel – budować nowe relacje międzyludzkie, szukać synergii wynikającej ze spotkania muzyków, który choć nie znają się zbyt dobrze, mają na tyle otwarte głowy i są na tyle kreatywni, iż efekt takiego spotkania może wyłącznie zachwycać. 

Trybuna Muzyki Spontanicznej i Dragon Social Club, główni prowodyrzy kolejnego spontanicznego incydentu festiwalowego, w pierwszej kolejności zapraszają nas na dwa duże projekty muzyczne, przygotowane specjalnie na potrzeby tego wydarzenia. Pierwszy z nich poprowadzi (a może lepiej powiedzieć - zainspiruje do działania i sam weźmie w nim udział jako instrumentalista) portugalski wiolonczelista Guilherme Rodrigues. Ten pomysł będzie próbą przetransferowania berlińskiego projektu Red List Ensemble na ziemię poznańską. Wieloosobowy ansambl złożony będzie ze wszystkich muzyków, jacy obecni będą pierwszego dnia festiwalu i swoim koncertem tenże dzień zakończy. Dodajmy, iż portugalski wiolonczelista będzie obecny na scenie Dragona przez wszystkie dni festiwalowe.

Z kolei drugi dzień festiwalowy zwieńczy koncert specjalnego projektu poznańskiego pianisty Witolda Oleszaka. Muzyk na tę okoliczność przygotowuje notację graficzną, wedle przykazań której improwizować będą pozostali muzycy, a której szczegóły owiane są na razie tajemnicą. Tu również skład orkiestry zostanie skompilowany z muzyków, którzy tego dnia będą obecni na scenie Dragona. W tym wypadku być może będzie to skład nawet kilkunastoosobowy.

Ostatni dzień festiwalowy także będzie miał swoją dramaturgiczną kulminację. To jubileuszowy koncert formacji Superimpose, którą tworzą muzycy berlińscy – puzonista Matthias Muller i perkusista Christian Marien. Artyści świętują w tym roku 15-lecie działalności, a ich specjalny poznański koncert uświetnią swoją obecnością także Witold Oleszak i portugalski gitarzysta Marcelo Dos Reis.

To właśnie rzeczony Portugalczyk będzie kolejną atrakcją festiwalowej trzydniówki. Zagra każdego dnia, zarówno w składach ad hoc, wspomnianych wyżej orkiestrach, jak i wystąpi solo, prezentując swój nowy, dość awangardowy, jak na kanony muzyki spontanicznej (albowiem po części komponowany) projekt Glaciar. Dodajmy, iż to wydarzenie otworzy cały Festiwal.

W trakcie drugiego dnia festiwalu zagra francuskie trio TOC, które tworzą – Jeremy Ternoy (piano elektryczne), Ivann Cruz (gitara) i Peter Orins (perkusja). Francuzi kochają psychodelię, dobrego rocka, ale nade wszystko uwielbiają improwizować. Ich występ z pewnością będzie najgłośniejszym momentem imprezy.

Grono gości zagranicznych uzupełni, w trakcie ostatniego dnia festiwalu, meksykański perkusista i wibrafonista Emilio Gordoa. Jedno z najgorętszych nazwisk młodej europejskiej sceny improwizowanej, muzyk rezydujący na stałe w Berlinie, zaprezentuje się w dwóch składach ad hoc.

Zaprezentowany wyżej, jakże intrygujący zestaw muzyków zagranicznych uzupełnią na festiwalowych deskach Dragona muzycy polscy - reprezentanci i reprezentantki szeroko rozumianej sceny eksperymentalnej oraz improwizowanej, młoda fala muzyków awangardowych z bogatym już dorobkiem artystycznym oraz uznaniem na lokalnej i zagranicznej scenie. Obok wspominanego Witolda Oleszaka zagrają: Paulina Owczarek (saksofony), Anna Jędrzejewska (fortepian), Małgorzata Zagajewska (wokal), Wojtek Kurek (perkusja), Michał Giżycki (saksofon i klarnet basowy) oraz Paweł Doskocz (gitara). Muzycy zaprezentują się zarówno w składach ad hoc, jak i będą ważnymi uczestnikami dużych projektów orkiestrowych.

 

Piątek 01.10.

19.00 Marcelo Dos Reis – solo performance

20.00 Copy Of Pianodrum

21.00 Guilherme Rodrigues’ Red List Ensemble – spontaneous edition


Sobota 02.10.

18.00 Ad Hoc Quartet

19.00 Ad Hoc Quartet

20.00 TOC

21.00 Witold Oleszak’ Graphic Music For Chamber Orchestra


Niedziela 03.10.

18.00 Ad Hoc Trio

19.00 Ad Hoc Trio

20.00 Ad Hoc Trio

21.00 The Superimpose’ Birthday Party


Link do filmu promocyjnego:

https://youtu.be/mMF25jYo1fA

Spontaneous Music Festival: https://www.facebook.com/spontaneousmusicfestival/

Wydarzenie: https://www.facebook.com/events/250719357053535/?ref=newsfeed

Dragon Social Club: https://www.facebook.com/KLUB.DRAGON.POZNAN/

 

Patroni medialni: Jazzarium.pl, Polish-Jazz

 

Bilety do nabycia na:

https://www.kupbilecik.pl/

Karnet 140 zł - https://tiny.pl/9t15j

Bilet na dzień I 50 zł - https://tiny.pl/9t15j

Bilet na dzień II 60 zł - https://tiny.pl/9tnml

Bilet na dzień III 60 zł - TBA

 

wtorek, 7 września 2021

José Lencastre in Quartet and Duo! Also short memories from Jazz Am Agosto!


Dokonania portugalskiego saksofonisty José Lencastre’a śledzimy na łamach Trybuny na bieżąco. Cenimy jego pracowitość, skrupulatność i konsekwencję w budowaniu artystycznego wizerunku oraz ten rodzaj skromności, która sprawia, iż każdorazowe spotkanie z jego muzyką niesie sporo radości, ale nigdy nie grozi dźwiękowym przesytem.

Powodem do dzisiejszego spotkania z muzyką Lencastre’a są oczywiście jego nowe płyty, ale także pewne sympatyczne spotkanie koncertowe, jakie miało miejsce w trakcie tegorocznej edycji lizbońskiego Festiwalu Jazz Am Agosto.

Wspomniane nowe płyty, to kolejna pozycja w dyskografii flagowego okrętu saksofonisty – Nau Quartet, a także duetowe nagranie z perkusistą João Sousą. Oba nagrania jak zwykle zanurzone w jazzie, ale stawiające na improwizację, jako główną i najważniejszą metodę pracy.

Najpierw wszakże przywołajmy owo spotkanie koncertowe. Główna scena najważniejszego festiwalu jazzowego w Portugalii, sobotni wieczór i komplet publiczności (oczywiście wedle norm covidowych), czyż dla muzyka pokroju Lencastre’a – artysty już ze sporym dorobkiem artystycznym, ale ciągle zaliczanego do grona improwizującej młodzieży - może wydarzyć się coś bardziej nobilitującego? Saksofonista zaprezentował się w kwartecie Anthropic Neglect, który debiutował płytowo w roku bieżącym krążkiem dla Clean Feed Records (fakt ów nie umknął naszym recenzenckim mackom!), a którego skład uzupełniają równie nam znani muzycy z tamtej części świata - Jorge Nuno na gitarze elektrycznej, Felipe Zenícola na gitarze basowej, wreszcie João Valinho na perkusji. Kwartet zagrał efektowną, gęstą improwizację, w relacji do nagrania studyjnego - bardziej ekspresyjną i chwilami mniej mroczną. Warto przy tej okazji zwrócić uwagę, iż nasz dzisiejszy bohater grał nie tylko na saksofonie altowym (dotąd znamy tylko takie jego ujawnienia), ale także na saksofonie tenorowym. Bystry, improwizujący dęciak w towarzystwie psychodelizującej gitary, doprawdy fantastycznej pracy basisty i jakże kompetentnego drummingu pozostawił w pamięci Pana Redaktora wyłącznie miłe wspomnienia. Kolektywna, usiana niespodziankami dramaturgicznymi, improwizowana opowieść, to coś, co cenimy sobie w sposób szczególny! Równie intrygująca była też późnowieczorna pogawędka z muzykami, już po zakończeniu spektaklu. Po prawdzie – umówiliśmy się na koncert w Polsce, w bliżej nieokreślonej przyszłości post-covidowej.




José Lencastre Nau Quartet + Pedro Carneiro  Thoughts Are Things (Phonogram Unit, CD 2021)

Najnowsze nagranie Nau Quartet zarejestrowano na początku marca bieżącego roku, w portugalskim Algés, w miejscu zwanym OCP - Orquestra de Câmara Portuguesa. Stali członkowie formacji: José Lencastre – saksofon sopranowy i tenorowy, Hernâni Faustino – kontrabas, Rodrigo Pinheiro – fortepian i João Lencastre – perkusja oraz w charakterze gościa, Pedro Carneiro – marimba. Cztery improwizacje trwają łącznie 49 minut z sekundami.

Opowieść zaczyna swój żywot kolektywnym strumieniem dość łagodnych dźwięków. Saksofon pachnie zdrowym, swobodnym jazzem i sukcesywnie stymuluje flow, dodając mu dynamiki. Każdy z muzyków znaczy tu teren jakością, zarówno warsztatową, jak i kreacyjną. Dodanie do stałego składu kwartetowego marimby bynajmniej nie łagodzi brzmienia formacji, raczej stwarza dodatkową przestrzeń dla swobodnych improwizacji. Tempo pierwszej części zdaje się płynąć wartką sinusoidą – muzycy równie skutecznie stymulują emocje, jak i je studzą. Sporo zadziornych płynie z tuby saksofonu, jakby główny bohater tej historii sugerował, iż typowa dla niego dźwiękowa wstrzemięźliwość tu akurat nie ma racji bytu. I to właśnie dialog dęciaka z kontrabasowym smyczkiem zwinnie puentuję tę część nagrania. Kolejna zaczyna się z poziomu ciszy. Muzycy bawią się w urocze silent games, ze szczególnym naciskiem na wymianę poglądów na linii piano-marimba, które posadowione są na przeciwległych flankach przestrzeni dźwiękowej. Wciąż w roli głównego demiurga improwizacji pozostaje saksofon. Samo wszakże tempo rozwija się niezwykle leniwie. Kilka bardziej wyrazistych fraz z tuby ciągnie kwintet na drobne wzniesienie, które syci się klimatem main-streamowego Coltrane’a.

Wprowadzenie do trzeciej improwizacji spoczywa na barkach smyczka i saksofonu. W tle snują się mgławice piana i marimby. Kolejna swobodna, po portugalsku dalece nieśpieszna podróż w nieznane. Oś narracji zdaje się skupiać na dialogach fortepianu i saksofonu, delikatnie komentowanych przez kontrabas. Tym razem dynamika płynie ze strony piana i perkusji. Na moment saksofon milknie, a improwizacja nabiera cool-jazzowego posmaku. Powrót dęciaka nie stymuluje emocji, ale po chwili przekształca opowieść w zgrabne trio, bogacone delikatnymi frazami marimby. Bardziej żwawe tempo rodzi się w momencie powrotu piana. Po małym szczycie historia kończy się dźwiękami smyczka. Ostatnia opowieść tej jakże stylowej płyty stawia na łagodne frazy, minimalistyczne zachowania i nieeskalowanie nadmiernych emocji. Chwilami znów haczy o cool-jazzowe nastroje, a jeśli szuka dynamiki, to najczęściej znajduje ją pod kołami maszyny perkusyjnej. Muzycy pozostają tu wierni minimalizmowi, budują opowieść głównie krótkimi frazami. Ów dramaturgicznie poukładany lazy open jazz definitywnie szuka jednak ciszy. Sam proces gaszenia improwizacji trwa dość długo, jakby podkreślając artystyczną nieśpieszność muzyków i ich dużą cierpliwość narracyjną.

 


João Sousa & José Lencastre  Free Speech (self-bandcamp, DL 2021)

Kolejne nagranie z marca 2021, tym razem powstałe w Estudantina de São Domingos de Rana. Duet w składzie: João Sousa – perkusja i flet oraz José Lencastre – saksofon tenorowy i altowy, proponuje nam osiem improwizacji, dość silnie ustrukturyzowanych, trwających łącznie dwa kwadranse i kilkanaście sekund.

Duet Portugalczyków zdaje się być całkiem ciekawy, choćby z uwagi na fakt, iż dwukrotnie (w pierwszym i piątym utworze) proponuje nam dwa saksofony i perkusję! Istnieje zatem podejrzenie, iż jeden z nich został przez Lencastre’a dograny na etapie post-produkcji. Z kolei w utworze siódmym słyszymy saksofon i flet, ale tym razem bystre credits podpowiada nam, iż na cieńszym dęciaku gra Sousa, który w tym dokładnie momencie skutecznie porzuca grę na swym bazowym instrumencie. Na płycie mamy sześć rozbudowanych, ale poniekąd skomponowanych improwizacji oraz dwa niespełna minutowe interludia, które wydają się być post-rockową repetycją rytmu i saksofonowej melodii.

Album rozpoczyna właśnie owe duetowe trio. Dwa saksofony ogrywają rytm budowany przez perkusję, niczym klasycy amerykańskiego m-base. Narracja do tańca i śpiewania daje się lubić, mimo swojej narracyjnej powtarzalności. Z kolei drugi utwór jest specyficznie skonstruowany. Perkusja i saksofon naprzemiennie grają solowe frazy, aż do momentu, gdy zaczną wspólnie budować leniwego post-bluesa. Estetyka meta bluesowa prześwieca także trzeciej improwizacji. Post-rockowy, repetytywny drumming i saksofon, który trzyma się formuły open jazzu znów pozwalają nam nieco potupać nogą i zanucić frazę. Najciekawiej zdaje się dziać w piątej części. Znów słyszymy dwa saksofony, które przez pewien czas improwizują bez perkusji. Wejście drummera bynajmniej nie eskaluje tu emocji. Muzyka sączy się z tego rondla dość leniwie, nie bez udanych przekomarzań z ciszą. O ile szósta część nie wnosi nic nowego do formuły duetu, wręcz delikatnie przynudza, o tyle część siódma, ów duet fletu i saksofonu, także zapisujemy po stronie plusów tej niedługiej płyty. Dwa dęciaki prowadza spokojną grę, trochę się do siebie mizdrzą, trochę podśpiewują. Nie gubią wszakże rytmu, a całość ich ekspozycji pachnie przez moment rytualnym folkiem. Gdyby tylko dodać odrobinę więcej ognia we frazach obu instrumentów. Ta ostatnia uwaga tyczyć się może Free Speach, jako całości.

 

 

piątek, 3 września 2021

Reviriego! Faustino! Ward! Bagnasco! Massaria! Samolovov! The collection of solo improvisations as anti-pandemic weapon!


Solowe nagrania być może są najważniejszym wyróżnikiem czasów pandemii w obszarze szeroko rozumianej muzyki improwizowanej. Oczywiście tuż obok horrendalnej nadprodukcji muzyki, ale o tym zjawisku opowiadamy na tych łamach niemal codziennie.

Wielu muzyków w trakcie lockdownu, tudzież w okresach międzylokdałnowych, podjęło próby zmierzenia się z samotną, jakże wyczerpującą emocjonalnie improwizacją graną do lustra. W gronie muzyków, których lubimy lub o których często piszemy, próby te na ogół kończyły się powodzeniem, a niektóre przypadki pokazały nawet, iż potencjał kreatywności skończonej grupy improwizatorów jest dalece większy niż dotychczas podejrzewaliśmy. Oczywiście znamy też przykłady negatywne, ale te dostrzegamy na ogół w muzyce bliższej jazzowi, tudzież łagodnemu free jazzowi. Innym słowy – w najlepszej kategorii świata, czyli muzyce swobodnie improwizowanej, tak zwanych wtop było relatywnie najmniej.

Zatem z pełnym spokojem zapraszamy na nie pierwszą na tych łamach kolekcję recenzji płyt z solowymi improwizacjami, czasami przyobleczonymi w ramy kompozycji, czy też koncepcji artystycznej. Sześć smakowitych płyt, oczywiście bardzo różnych, choć w sumie bardzo sobie bliskich – dwa kontrabasy, trzy gitary elektryczne, a na koniec perkusja, ale wystawiona na szwank szalejących, prawie syberyjskich żywiołów natury.

Zaczniemy na ostro, nie pierwszą jakże challangową ekspozycją Àlexa Reviriego. Muzyk ten zdaje się przeciągać granice możliwości tzw. rozszerzonych technik gry na kontrabasie daleko poza widnokrąg międzyplanetarny. W dalszej kolejności, definitywnie dla kontrastu, silnie stąpający po ziemi solowy występ Hernaniego Faustino, który skutecznie przywróci nas do świata żywych. Autorem kolejnej płyty będzie Alex Ward, który zrobi dla nas krótki przegląd podgatunków muzyki … rockowej, używając do tego gitary z prądem. Kolejni dwaj gitarzyści solowi, także elektryczni, to Luciano Bagnasco i Andrea Massaria. Oba albumy tak samo do siebie podobne, jak zupełnie od siebie różne. Ach, ta nasza kochana free improv! Na finał Konstantin Samolovov, który wystawi swe członki oraz pewne elementy zestawu perkusyjnego na działanie silnego wiatru. Gwarantujemy duże emocje i całą masę niesamowitych dźwięków.

 


Àlex Reviriego  Raben (Tripticks Tapes, Kaseta 2021)

Druga solowa płyta katalońskiego kontrabasisty nagrana została zimą 2019 roku w miejscu zwanym V20, zapewne w ślicznej Barcelonie. Muzyk wystawia nasze uszy na ujmująco trudne dźwięki preparowanego kontrabasu w dziewięciu odcinkach, które trwają mniej więcej 41 minut.

Reviriego nie idzie w swej artystycznej drodze na skróty i wielka mu za to chwała. Jego solowe eksploracje czasami rzeczywiście nadwyrężają nasze receptory słuchu, ale też nie sposób się od nich uwolnić. Dodatkowo poziom kreatywności muzyka sprawia, iż trwająca niemal trzy kwadranse kanonada zrównoważonego acoustic noise nie nudzi choćby przez ułamek sekundy. Bezwzględnie zatem warto Katalończykowi te kilka chwili wieczności poświecić z należytą uwagą.

Na początku muzyk prawdopodobnie pociera smyczkiem o pudło rezonansowe kontrabasu. Szuka rezonansu i pierwszego dźwięku. Zaraz potem buduje nisko zawieszony dron, który jednocześnie drży i pulsuje, po czym szuka meta hałasu i bez trudu go odnajduje. W kolejnej części mamy wrażenie, że pudło rezonansowe oddycha, a skrzypienie smyczka po czasie wydawać się zaczyna ptasim skowytem. W czwartej opowieści muzyk gra czystym, post-barokowym tembrem, ale jakby zmodyfikowanym genetycznie. Po paru chwilach bawi się w rytmiczne, całkiem dynamiczne szorowanie strun, a flow improwizacji zdaje się nabierać wymiaru niemal elektroakustycznego. Szczególnie piękny wydaje się odcinek szósty, gdy muzyk zapuszcza się w rejony dark ambientowej ekspozycji. Jego strunowiec brzmi tu niczym zdezelowana melodica. Po chwili rży jednak niczym głodny niedźwiedź. Siódma historia trwa niewiele ponad minutę i jest pasmem nieokreślonego z imienia skowytu strun. Część przedostatnia, to pracująca, ale zepsuta szlifierka. Bardzo brudny sound sięgający głębokiej piwnicy. Na finał Alex przywraca nas do świata żywych. Gra czystym tembrem post-barok z każdą sekundą coraz mocniej uginając kolana.

 


Hernâni Faustino  Twelve Bass Tunes (Phonogram Unit, CD 2021)

Zgodnie z wcześniejszym anonsem improwizowana podroż kolejnego kontrabasisty, Portugalczyka Hernaniego Faustino, definitywnie przywróci nas do świata właściwie słyszących! Bardziej tradycyjna w formie i treści, ale nawet o włos niemniej frapująca! Dwanaście improwizacji, trwających niespełna 40 minut, powstało w najsłynniejszym studiu nagraniowym Lizbony, Namouche, w styczniu ubiegłego roku.

Muzyk stosuje na swojej pierwszej solowej płycie (lepiej późno niż wcale!) wszelkie dostępne sposoby gry na dużym instrumencie strunowym, ale nie przesadza z nadmiernymi preparacjami i absolutnie nie ma zamiaru dokonywać jakiejkolwiek rewolucji w tym zakresie. Na ogół stosuje technikę pizzicato, którą incydentalnie łączy w jednej improwizacji z techniką arco (jak choćby w części dziewiątej). Grywa spokojnie, grywa też nerwowo, czasami delikatnie pląsa, z rzadka galopuje. Czuć w tej grze rasowego jazzowego kontrabasistę, ale chwilami muzyk skory jest także pokazać nam swój rockowy, w jego przypadku jakże korzenny, sznyt emocjonalny (choćby w utworze trzecim). A wszystkie dostępne metody gry stosuje w utworze otwarcia, który zdaje się być małym przeglądem jego artystycznego portfolio.

Definitywnie najciekawiej dzieje się w improwizacjach, w których muzyk pracuje wytrwale smyczkiem. W części czwartej jego smyczek zgrzyta zębami, pracuje w trybie minimalistycznym, ale nie unika też skowyczących, pięknych zaśpiewów – zmysłowy post-barok w postaci klinicznej! W części szóstej smyczek delikatnie frazuje i czeka na echo, które uroczo komentuje zagrane przez artystę dźwięki. Improwizacja pachnie średniowieczem, stylową muzyką dawną. W części siódmej smyczek skacze po strunach i buduje całkiem perkusjonalną ekspozycję. Wreszcie finałowa, dwunasta improwizacja – piękny deep bowed bass, którego dźwięk dociera do nas z głębokiej krypty. Ecstatic slow motion dance to the end!

 


Alex Ward  The Trade (Café Oto, DL 2021)

Pierwsze dwa miesiące covidowego lockdownu, to czas wykluwania się koncepcji tego albumu, zaś sam akt rejestracji nagrania miał miejsce 28 maja ubiegłego roku. Alex Ward, jeden z naszych brytyjskich faworytów, tym razem bez klarnetu, wyłącznie na gitarze elektrycznej, proponuje nam trzy improwizacje, które trwają łącznie 43 minuty.

Ward przystępuje do dzieła z dużą energią i mocą sił witalnych, jakże niecharakterystycznych dla epoki lockdownu. Szyje nam zgrabnym, gęstym ściegiem post-rockowe, improwizowane opowieści. Przez moment sprawia nawet wrażenie, jakby nakładał na siebie ścieżkę gitary i basówki. Rysuje zadziorne frazy, stosuje dramaturgiczne przełomy i łamańce godne najlepszych wzorów amerykańskich bandów hc-punk z przełomu lat 80. i 90. ubiegłego stulecia. Zmiana goni tu zmianę - tempa od umiarkowanych do niemal speed metalowych. Muzyk proponuje nam coś na kształt przeglądu rockowych gatunków, jakby pisał elementarz zagrywek dla adeptów sztuki gitarowej. Wszystko oczywiście czyni z mistrzowską klasą i techniką użytkową godną pozazdroszczenia przez wielu improwizujących gitarzystów. W połowie pierwszej improwizacji delikatnie zwalnia tempo, szuka psychodelii, dokleja nawet frazy pozbawione prądu. Raz za razem sprawia wrażenie, jakby przypominał sobie nowe wątki ze swojego bogatego dzieciństwa rockowego. Na finał tej części wpada w rozmazany ambient.

Część druga, najdłuższa zdaje się przenosić nas do krainy zachowań bardziej minimalistycznych, ale szukających też niemal post-bluesowych korzeni. Dopiero w połowie ponad 20-minutowej improwizacji Ward powraca do rockowej dynamiki, sięga nawet po post-metalowe grepsy. Pod koniec zwalnia i na kilka chwil wpada w post-gitarowy, oniryczny flow pełen tajemniczych fraz. Część ostatnia, dla odmiany najkrótsza, stawia na brudniejsze brzmienie, ale znów szuka rockowych, niemal klasycznych punktów odniesienia. Opowieść ma balladowe inklinacje, ale w jej środku tli się nerw niepokoju. Z czasem nabiera tempa, ale niespodziewanie rozpływa się w pogłosie. Na sam koniec mamy ochotę zapalić światełko lub uruchomić latarkę w telefonie, jak na prawdziwym rockowym koncercie gwiazd.

 


Luciano Bagnasco  Transitorio Permanente (Discordian Records, DL 2021)

Czas na kolejną improwizującą gitarę elektryczną! Tym razem spotkanie z Argentyńczykiem na ziemi hiszpańskiej (dokładnie w Badajoz, w kwietniu bieżącego roku). Luciano Bagnasco (to nasze pierwsze spotkanie!) i pięć swobodnych improwizacji (około 35 minut), które zdają się czerpać inspiracje z naprawdę wielu muzycznych gatunków, nie tylko z muzyki rockowej, jak to miało miejsce w przypadku wcześniej omawianego albumu.

Płyta bliżej nam nieznanego gitarzysty, nie dość, że przynosi całe mnóstwo intrygujących dźwięków, pomysłów narracyjnych i unaocznia niezliczone pokłady kreatywności artysty, to jest jeszcze nad wyraz ciekawie skonstruowana. Pierwsze cztery niezbyt rozbudowane improwizacje umiejętnie podprowadzają nas pod finałowy, trwający blisko kwadrans utwór, który zdaje się konsumować wszelkie komplementy, jakimi winniśmy obdarzyć tę skromną improwizację solową na gitarę elektryczną.

Pierwsze dźwięki sprawiają wrażenie, jakby muzyk znalazł się w głębokiej studni. Produkuje post-gitarowe preparacje, zniekształca dźwięki, jego instrument zgrzyta i piszczy, ale w tym tyglu ciekawostek artysta znajduje też miejsce dla podskórnego rytmu i szczypty melodii. W drugiej części wychodzi na powierzchnię i frazuje bardzo rockowo, ale brzmienie jego instrumentu wydaje się być bardzo syntetyczne. W kolejnej części wraca do owej studni, a wiele wygenerowanych tu dźwięków przypomina zmyślne nagrania terenowe. Są bogobojne lamenty, szczypta melancholii, a na koniec dynamiczne, gitarowe zapętlenia. W czwartej części muzyk bawi się dubową przestrzenią i wychodzi mu to doskonale - garść ambientu i cała plejada gitarowych przesterów. Wreszcie zapowiadany finał! Słyszymy dźwięki piana (?), zgrzyt metalowych przedmiotów. Muzyk preparuje struny, ale jakiego instrumentu? Oniryczny taniec po nieznanych terytoriach pięknieje z każdą sekundą tej improwizacji. Gitarowe przetworniki i cała masa tajemniczych czynności muzyka sprawiają, iż na koniec czujemy się jak na mrocznym koncercie post-techno, gdy bicie naszego serca zlewa się z uderzeniami maszyny. Muzyk nie stroni od hałaśliwych fraz, wciąż dodaje nowe elementy. Na końcu wpada w zmysłową repetycję i niebanalną sekwencję gitarowych spiętrzeń.

 


Andrea Massaria  New Needs Need New Techniques (Leo Records, CD 2021)

Kolejna gitarowa improwizacja solowa - znów dużo prądu pomiędzy strunami, wytrwała praca na gitarowych przetwornikach i całe garście inspiracji płynące z eksploracji malarstwa awangardowego (m.in. Jacksona Pollocka). W roli głównej Andrea Massaria, którego w drugiej improwizacji wspiera głosowo Francesco Forges, który wygłasza coś w rodzaju manifestu artystycznego. Ponieważ jego glos pętli się i multiplikuje, cały przekaz werbalny bierzemy w spory nawias autoironii. Włoski muzyk proponuje nam dziewięć improwizacji, które trwają łącznie 44 i pół minuty.

Pierwsza opowieść od samego początku wydaje się być dość gęsta, usiana dźwiękami incydentalnie hałaśliwymi, płynącymi wszakże jakby zza teatralnej kurtyny. Gitarowe przetworniki generują dużo tajemniczych fraz, a całość przypomina farbę, która leje się na płótna samego Pollocka. W drugiej części pojawia się wspomniany już głos, a gitara brzmi tym razem bardzo sucho, z czasem nabierając nieco ambientowej struktury. Zaraz potem instrument Włocha sięga po brzmienia syntezatorowe. Na tak zbudowanej bazie muzyk zaczyna frazować na jazzowo, trochę nieśmiało, ale stylowo. W czwartej improwizacji powraca nasz ulubiony Pollock, a muzyka znów skrzy się elektroakustycznymi drobiazgami, których zadaniem jest mącić nasz wewnętrzny spokój. Natomiast inkrustacje gitarowymi frazami w estetyce fussion jazzu niekoniecznie zdobią pozostałą część opowieści.

Kolejne dwie improwizacje zdecydowanie stawiamy po stronie plusów albumu.  Głosy z sampli i dużo niemal plądrofonicznych zjawisk, które z czasem nabierają dynamiki, nie stroniąc od dobrego hałasu gitarowego. Zaraz potem muzyk zaprasza nas do mrocznej krainy syntezatorów i szorstkiego ambientu. Dodaje do tego kilka fraz, które brzmią bardzo basowo. Siódma część zdaje się kontynuować te dobre praktyki, ale muzyk nadaje im nieco frywolności i taneczności, co wydaje się osłabiać mroczny efekt całości. W ósmej improwizacji pojawia się dubowe echo, obłoki ciszy i post-gitarowa syntetyka. Finałowa opowieść znów czerpie ze stylistyki ambientowej, dobrze czuje się w mrocznym klimacie, ale sięga też po rockowe i jazzowe grepsy, na moment pachnąc stylistyką Pata Metheny’ego. Szczęśliwie sam finał skrzy się bystrym, efektownie monotonnym dronem.

 


Konstantin Samolovov  Routes and Stops (self-bandcamp, DL/ CD 2021)

Ostatnią dziś solową ekspozycję nie powinniśmy zaliczać do muzyki swobodnie improwizowanej, jest bowiem definitywnie pewnym artystycznym konceptem. Rosyjski perkusista zaprasza nas na podróż po świecie, tworząc opowieść, którą śmiało moglibyśmy uznać na pewną metaforę rzeczywistości covidowego lockdownu. Nagrania powstały w latach 2017-2019 (a zatem przed zarazą!), w różnych miejscach, ze znaczącym wykorzystaniem dźwięków otoczenia, zarejestrowanych wewnątrz samochodu, w lesie, a także, zgodnie z opisem, na planecie Ziemia, w okolicznościach dalece miejskich. Dodajmy, iż dźwięki field recordings muzyk konfrontuje z brzmieniem zastawu perkusyjnego, smyczka, dźwięcznymi obiektami, a także odgłosami radia. Całość podzielona na trzy części trwa 43 i pół minuty.

Pierwsza opowieść trwa blisko 20 minut i tworzą ją dwa strumienie dźwiękowe – silnie wiejący wiatr (prawie wichura!) i dźwięki perkusji nagrane jakby w środku, w zamkniętym pomieszczeniu, w metaforycznie pojmowanej klatce. Z jednej strony żywy ambient hulającego wiatru, z drugiej elektroakustyka perkusji i obiektów zamknięta w głuchej przestrzeni. Same dźwięki preparowanej perkusji pojawiają się dopiero w drugiej połowie nagrania.

Druga, krótka opowieść, to w zasadzie zlepek kilkusekundowych sampli, alegoryzujących hałas życia miejskiego – maszyny budowalne, ludzkie rozmowy, beat techno etc. Z kolei ostatnia, znów długa część, to jakby repryza części pierwszej. Sam wiatr zdaje się wiać już dużo spokojniej, muzyk zaś konsekwentnie snuje swoją elektroakustyczną opowieść post-perkusyjną. Znów w drugiej połowie utworu narracja staje się bardziej interesująca, dzięki temu, iż muzyk przechodzi do fazy preparowania instrumentu i serwuje nam większą porcję żywych dźwięków. Cała płyta intrygująca pod względem koncepcyjnym, nieco wszakże monotonna, pozbawiana odpowiedniej dramaturgii pod względem czysto muzycznym.