piątek, 5 grudnia 2025

The Barcelona’ fresh four: Jiuweihu! Mammalian Interactive Digressions! Orangina! Smells Funny!


Muzyka improwizowana z Barcelony zawsze posiada stempel wysokiej jakości. Stali Czytelnicy tych łamów wiedzą o tym doskonale przynajmniej od dekady, bo tyle lat stuknie Trybunie już w kolejnym miesiącu.

Zatem bez zbędnej introdukcji przystępujemy do szczegółowej analizy czterech nowości wydawniczych ze stolicy Katalonii. Nie zabraknie okrętu flagowego, czyli Discordian Records, będą też nagrania muzyków świetnie nam znanych, tu akurat edytujących pod innymi sztandarami.

Jak to często bywa w przypadku muzyki z tamtej części świata, czeka nas spory rozstrzał stylistyczny. Zaczniemy kameralnie, ale bardzo dronowo, na dwa niezbyt konwencjonalne smyczki, potem czeka na nas czerstwa, gęsta i hałaśliwa narracja na saksofon, syntezator modularny i rzężącą wysokim prądem gitarę, zaraz po niej pokaźna porcja soczystego jazzu z kompozycjami, a na zakończenie coś na poły skomponowanego, na poły improwizowanego - znane utwory przełożone na pięć dęciaków, perkusję i osnowę elektroniki. Będzie się działo!

 


Vasco Trilla & Àlex Reviriego Jiuweihu (Bandcamp’ self-released, DL 2025)

Czas i miejsce akcji nieznane: Vasco Trilla – werbel i talerze oraz Àlex Reviriego – kontrabas. Trzy utwory, 44 minuty.

Tych Panów znamy z miliona płyt, to prawdziwe ikony sceny Barcelony. Być może nie wszyscy pamiętają, iż czasami muzykują także w duecie. To ich drugie ujawnienie, znów nastawione na niezmierzone w czasie i przestrzeni techniki rozszerzone, ponownie bazujące na pewnym koncepcie, innymi słowy improwizacji definitywnie predefiniowanej. Każdy z artystów operuje tu smyczkiem, choć nominalnie jeden pracuje na skromnym zestawie percussion, drugi dzierży w dłoniach wielki kontrabas.

Opowieść na starcie przypomina delikatny powiew porannej bryzy. Powierzchnie płaskie targane smyczkami piszczą, nucąc zapomniane melodie. To medytacja ukonstytuowana cierpliwością i konsekwencją. Ma swoje niemal post-industrialne spiętrzenie, ma krótki moment, gdy kontrabasista minimalistycznie frazuje techniką pizzicato. Rozkołysana opowieść przypomina zagubiony okręt, które niesie w nieznane coraz silniejszy wiatr. W drugiej odsłonie instrumenty silniej rezonują - jeden strumień fonii ryje bruzdy w ziemi, drugi wznosi się ku niebu. Z czasem z mulistego dna wyłania się pokancerowana melodyka i płynie z tajemniczym posmakiem post-baroku. Na starcie trzeciej części smyczek kontrabasu wyje wprost z głębokiej krypty, z kolei talerze rezonują na jeszcze większej wysokości. Dźwięki zdają się teraz kołysać nad wielką przepaścią. Znów ratunkiem wydaje się pokrętna melodia, który nie przypomina jednak śpiewu, to wciąż wielkie cierpienie, ostatecznie skwitowane minimalistycznymi frazami kontrabasisty.

 


Luis Erades/ Andrea Bazzicalupo/ El Pricto Mammalian Interactive Digressions (Discordian Records, DL 2025)

The Golden Apple Studios, Barcelona, październik 2024: Luis Erades – saksofon altowy, Andrea Bazzicalupo – gitara elektryczna oraz El Pricto – syntezator modularny. Trzy improwizacje, 53 minuty.

W przeciwieństwie do duetu powyżej, medytacja, to ostatni epitet, jakim moglibyśmy podsumować nagranie tego tria. Słuchaczy dbających o stan swoich narządów słuchu uspokajamy jednak, iż anonsowana w preambule tekstu intensywna, niekiedy noise’owa improwizacja miewa tu intrygujące chwile ukojenia, wystudzenia, potrafi osiągnąć stadium zaskakującej filigranowości.

W trakcie pierwszej odsłony muzycy stawiają nas pod ścianą i mierzą z broni gładkolufowej – pozatykana tuba saksofonu groźnie rzęzi, gitara zgrzyta zębami i zionie ogniem, a syntezator wbija szpile nie tylko w kręgosłup. Soczyste plastry hałasu poprzedzielane są tu ochłapami ciszy, delikatnie nasączonymi post-psychodelicznymi dywagacjami. Druga improwizacja trwa ponad dwadzieścia minut i zdaje się mieć więcej niż tysiąc twarzy. Subtelna elektronika i post-akustyczne strumienie ambientu otwierają pieczarę, z której wyłania się post-industrialne monstrum. Na etapie rozwinięcia muzycy okazują się jednak intrygująco roztargnieni, skorzy do akcji minimalistycznych, niekiedy brzmią wręcz onirycznie, a ich oddechy pełne są szumiącej elektroniki. Do konsekwentnej walki ze złem powracają w drugiej połowie utworu, a najgroźniejszym zwierzem tego stada okazuje się ostatecznie saksofonista. Trzecia improwizacja zaczyna się trzęsieniem ziemi, a potem jest jeszcze ciekawiej. Mała wojna światów uformowana zostaje w elektroniczny i elektryczny free jazz. Zaraz potem następuje faza dronowa i kilka dźwięków z gitary, które przypominają ... gitarę. Jeszcze tylko faza lewitacji i rozkołysania, a po niej wielki finał z fajerwerkami z dna piekła aż do kopuły topornego nieba. Cisza po wybrzmieniu ostatniego dźwięku wydaje się dość groźna.

 


Albert Cirera & Tres Tambors Orangina (Underpool Records, CD 2025)

Underpool Studio, Barcelona, czerwiec 2025 (?): Albert Cirera – saksofon tenorowy, sopranowy, kompozycje, Marco Mezquida – fortepian, Rhodes, Marko Lohikari – kontrabas oraz Oscar Domènech – perkusja. Dwanaście kompozycja, 54 minuty.

Losy tego artysty śledzimy od kołyski. Znamy wszystkie jego brudne, kompulsywne, free impro eskapady na preparowanym saksofonie tenorowym i sopranowym. Ale pamiętamy także, iż to muzyk zakochany w jazzie, a jego flagowy okręt na tym oceanie zwie się Tres Tambors. Przed nami jego trzecie ujawnienie. Zgrabne, melodyjne, ale ciekawie zmetryzowane tematy, tysiące narracyjnych zdobień i kilka soczystych improwizacji, na ogół w wymiarze kolektywnym. Dla fanów wysokogatunkowego jazzu lektura obowiązkowa!

Po krótkim, dynamicznym otwarciu kwartet zaprasza do krainy jazzowej post-ballady, tkanej na czystym brzmieniu saksofonu sopranowego, równie wyrazistym piano i sekcji rytmu, która szyje łamane metra i sieje intrygę niezależnie od poziomu łagodności zadanego tematu. W piątej odsłonie króluje free jazz (nawet w formule sax & drums), ale puenta jest wystudzona, bardzo kameralna. W siódmej części słyszymy piano Fendera i rozhuśtany saksofon frazujący w dobrym tempie. W kolejnym piękny, improwizowany rozgardiasz, który zostaje skontrapunktowany melodyjnym tematem, ale na koniec utworu tryumfalnie powraca. Z kolei w dziewiątej odsłonie tańczymy w rytmie samby! Po drodze do szczęśliwego finału mamy kilka akcentów kameralnych ze smyczkiem, a także nieśmiałe próby akcji inside piano. Samo zakończenie jest bardzo dynamiczne, bazujące na basowym groove, usiane wyłącznie udanymi interakcjami.

 


Fail Again Ensemble Smells Funny (Discordian Records, DL 2025)

Whole Tone Studio, Barcelona, czerwiec 2025: Mireia Tejero – saksofon altowy, Sergi Rovira – saksofon tenorowy, Lluís Vallès – saksofon barytonowy, Pol Padrós – trąbka, Vicent Pérez – puzon, Jordi Pallarès – perkusja oraz David García – soundpainting. Dziewięć utworów, 32 minuty.

Na koniec krótkiego przeglądu katalońskich nowości dość nietypowy ansambl pod jakże becketowską nazwą. Pięć instrumentów dętych, perkusja, smuga elektroniki, a w repertuarze jazzowe kompozycje, w tym nieśmiertelna Lonely Woman Colemana, klasyk Pink Floyd i utwór Franka Zappy. Muzycy improwizują na etapie zwanym preludium, a potem bawią się samym tematem. Brakuje tu może odrobiny szaleństwa i narracyjnej fantazji, ale sama idea wydaje się godna kontynuacji.

Floydowskie otwarcie obiecuje tu naprawdę wiele – to zmyślnie sprofilowany, dęty wielogłos z dużą dawką nerwowości, podrasowany perkusją, zmiennym tempem i tą szczyptą brawury, jakiej czasami brakuje w dalszej części albumu. Artyści balansują na pograniczu wielu stylistyk, z których jazz, czy nawet free jazz jest tylko jedną z tysięcy możliwości. Nagranie ma swoją artystyczną kulminację na etapie klasyka Colemana. Preludium pełne jest gwałtowności, ciekawych, dętych interakcji, z kolei sama ekspozycja tematu, to niemal pogrzebowa ballada, którą niespodziewanie podrywa do lotu galopująca perkusja. W kolejnym utworze muzycy stepują w punkowym rytmie, a na końcu dzielnie rozprawiają się z tematem Zappy. Wstęp, to dęte dyskusje, najpierw rwanymi frazami, potem głębszymi wydechami. Prezentacja tematu przypomina podlewany dużą ilością szampana 2-stepowy wodewil z masą rzewnych melodii.




wtorek, 2 grudnia 2025

Colin Webster, Mark Holub & Noah Punkt play Neue Hard!


Colin Webster i Mark Holub tworzą free jazzowy duet od lat, a ich dyskografia nie jest bynajmniej zbiorem pustym. Od czasu do czasu ich dalece swobodne muzykowanie realizowane jest także w składach duo+, najczęściej w trio z niemieckim kontrabasistą Noahem Punktem. Bywa, że duet poszerza się do kwartetu, jakby choćby dwa lata temu, na koncercie w poznańskim Dragonie, gdy brytyjskiego saksofonistę i australijskiego perkusistę uzupełniali w ognistym performansie Argentynka Sofia Salvo na saksofonie barytonowym i Niemiec Jan Roder na kontrabasie.

Przed nami najnowsza płyta Colina i Marka, tym razem w formule tria z przywołanym wyżej Noahem. Swobodna, free jazzowa, ale dobrze kontrolowana jazda. Więcej niż godzina lekcyjna, zatem fanom zadanej estetyki aż trzęsą się uszka. Welcome!

 


Artyści od pierwszego dźwięku wchodzą w kąśliwe interakcje, świetnie się znają, mogą sobie na wszystko pozwolić. Brzmienie tria jest bardzo matowe, na pewno świetnie sprawdza się w odsłuchu bezpośrednio z magnetofonowej kasety. Saksofonista zaczyna drobnymi akcjami silnie nasączonymi dobrym, nieskalanym nudą jazzem. Tempo jest tu namacalne od startu, żywe, dobrze stymulowane zwinnymi akcjami drummera. Kontrolowany free jazz to naturalne środowisko dla tej trójki i zdaje się, że każdy fragment tego nagrania to potwierdza.

Otwarcie drugiej improwizacji osnute jest mrokiem. Pracuje kontrabasowy smyczek, saksofon oddycha zimnym powietrzem, a perkusjonalia błyszczą w ciemności. Akcja tej części albumu wiedzie od rozhuśtanego post-jazzu do jurnego, silnie emocjonalnego, galopującego free z drobnym, dobrze ukształtowanym stoppingiem z rezonującymi talerzami. Trzecia historia trwa tu ledwie kilka minut, ale zapewne nie bez powodu zajmuje centralne miejsce na albumie. Dobra dynamika, efektowny szczyt i bystra finalizacja.

Czwartą odsłonę otwiera ballada naznaczona szumem perkusyjnych szczoteczek. Dużo tu smutnej melodyki, a potem efektownego, nawet brawurowe tempa na etapie rozwinięcia. Finałową część inauguruje samodzielnie perkusista. Akcje jego partnerów są tu dość leniwie, całkiem kameralne. Po kilku pętlach muzycy z dużą gracją przechodzą w tryb taneczny, a saksofonista wykorzystuje ów moment, by zagrać swój najlepszy passus tego wieczoru. Opowieść nabiera rumieńców i zupełnie niepotrzebnie zostaje wyhamowana wprost w gęstą ciszę. Szczęśliwie muzycy dość szybko odzyskują wigor i przechodzą do finalizacji nagrania. Do samego nieba niesie ich znów temperament i odpowiedni poziom intensywności. A że to ich natural vibe, wspominaliśmy kilka zdań wcześniej.

 

Colin Webster, Mark Holub & Noah Punkt Neue Hard (Raw Tonk, kaseta/DL 2025). Colin Webster – saksofon altowy, Mark Holub – perkusja oraz Noah Punkt – kontrabas. Nagrane w Zentralwäscherei, Zurych, Szwajcaria, maj 2023. Pięć improwizacji, 54 minuty.




piątek, 28 listopada 2025

Das B in Love!


Kwartet Das B tworzą artyści, których cenimy niezwykle i nad których nagraniami, niezależnie od konfiguracji osobowej, pochylamy się z należytą starannością. Libańczyk Mazen Kerbaj, Niemka Magda Mayas i dwóch Australijczyków – Tony Buck i Mike Majkowski ujawniają się nam w czteroosobowym składzie bodaj po raz drugi. Tym razem sugerują tytułem, a także zapisem w albumowych credits, iż inspiracją dla nowego nagrania był pomnik jazzu, czyli A Love Supreme Johna Coltrane’a. Cytując ideę w szczegółach: Czerpiąc inspirację ze strukturalnych i dynamicznych elementów klasycznego albumu (…)  Das B całkowicie przeprojektowuje muzykę, a przy okazji skrupulatnie podważa pojęcie hołdu lub śpiewnika.

Miłośników talentów każdego z tych muzyków uspakajamy. Das B nie gra jazzu, nadal bazuje na swobodnej improwizacji (tu zapewne odrobinę predefiniowanej), a tytułowa Love, to być może przejaw ich miłości do oryginału. Jakkolwiek by tego faktu nie interpretować, ten 32-minutowy album wart jest każdej swojej sekundy, każdego zadęcia, szarpnięcia za struny, tudzież uderzenia w powierzchnię płaską. Doskonałe nagranie, co postaramy się za moment udokumentować słowami.

  


Love podzielona została na cztery części, przy czym ta trzecia jest najdłuższa i jako jedyna przekracza dziesięć minut. Na starcie pracuje kontrabasowy smyczek, ale muzyk nie unika także subtelnego szarpania za struny. Perkusista najpierw sprawdza sprężystość talerzy, delikatnie rezonuje, a potem inicjuje wątek rytmiczny, któremu będzie wierny niemal przez całe nagranie. Z trębackich wentyli, tudzież ekstremalnie wyciszonego piana wydobywają się tajemnicze dźwięki, które zdają się tworzyć rodzaj ambientowej powłoki, upstrzonej dętymi frazami, którym bliżej do brzmienia fletu niż trąbki. Całość, niesiona pozornie delikatnym strumieniem, nabiera nerwowości i zaczyna zadawać pytania, nie licząc na jakiekolwiek odpowiedzi. Pod koniec tej części dramatu trąbka frazuje już po swojemu, klecąc mantrę smutku i bólu.

Drugą odsłonę inicjuje repetująca struna kontrabasu, trąbka nuci coś pokrętnie melodyjnego, a piano płynie wprost z bardzo matowo i nisko brzmiącej klawiatury. Ze strony drummera zostaje bez zbędnej zwłoki zawiązany wątek rytmiczny. Narracja bazuje teraz na przewrotnym dysonansie. Akcja perkusisty nosi znamiona dość dynamicznej, frazy pozostałych muzyków płyną dużo spokojniejszymi strumieniami. W międzyczasie słyszymy także dźwięki inside piano.

Trzecia opowieść dokłada do wizerunki Miłości kolejne nowe tajemnice. Słyszymy rytmiczne uderzenia, które być może pochodzą wprost z fortepianowych strun, być może są jednak dziełem czarnoksiężnika z trąbką. Kontrabas drży, a potem nie bez udziału smyczka rytmicznie dygocze. Docierają do nas frazy z klawiatury piana, a perkusista, jakże by inaczej, aranżuje kolejny motyw rytmiczny. Jakby się spieszył, jakby czekał na niego ostatni tego wieczoru pociąg do domu. W drugiej fazie utworu już wiemy, że początkowe akcje percussion pochodziły od gruźlika trębacza. Gdy wybija ósma minuta najdłuższej opowieści, narracja gaśnie wprost na gryfie kontrabasu. Muzyk przez kolejne trzy minuty delikatnie szarpie za strunę i smaga ją minimalistycznie smyczkiem.

Końcowa narracja zdaje się stać w miejscu, kłębiąc się w sobie. Pozbawiona jest typowego dla poprzednich części rytmu. Trąbka kipi tajemniczą psychodelią, talerze, werbel i tomy drżą z zimna, od strony piana dochodzi jakiś tajemniczy śpiew, a smyczek kontrabasu rysuje niekończące się pętle. Mroczny rytuał Miłości dokonuje się na naszych oczach i w naszych uszach.

 

Das B Love (Thanatosis, CD/LP 2025). Mazen Kerbaj – trąbka, Magda Mayas – piano, Mike Majkowski – kontrabas oraz Tony Buck – perkusja. Nagrane w Brief Sand Studios, Berlin, październik 2022. Cztery utwory, 32 minuty.

 


wtorek, 25 listopada 2025

The Portuguese taste makes the world go round: Amado! Vicente! dos Reis! Almeida! Costa! Lencastre! Svayam! Ontstopper Kollektief!


Listopadowa zbiorówka recenzji zdominowana została tym razem przez artystów portugalskich. Przed nami osiem świeżych (lub prawie świeżych) albumów z wielobarwną muzyką improwizowaną, w których kluczową rolę ogrywają przedstawiciele zachodniej części Półwyspu Iberyjskiego.

Nie zabraknie w zestawie legend gatunku z całego świata, a także naszych przyjaciół z Katalonii. Kilka nagrań zarejestrowano poza Portugalią, a wydawcą jednej z płyt jest austriacka oficyna. Ale, tak czy inaczej, listopadowym zestawem świeżynek rządzą Portugalczycy. Podkreślmy także, iż na Trybunie debiutuje nowy portugalski label Tutmonda, prowadzony przez perkusistę (de facto multiinstrumentalistę) João Svayama, który onegdaj używał także nazwiska Sousa.

So, Welcome to heaven and hell of Portuguese improvised music!

 


Rodrigo Amado, Alexander von Schlippenbach, Ingebrigt Håker Flaten & Gerry Hemingway Further Beyond (Trost Records, CD 2025)

Bimhuis, Amsterdam, kwiecień 2023: Rodrigo Amado – saksofon tenorowy, Alexander Von Schlippenbach – fortepian, Ingebrigt Håker Flaten – kontrabas oraz Gerry Hemingway – perkusja, głos. Trzy utwory, 52 minuty.

Naszą portugalską przygodę zaczynamy od kwartetu The Bridge powołanego do życia przez Rodrigo Amado kilka lat temu. Jego pierwsza płyta została nagrana w Warszawie, ta obecna, pół roku później w Amsterdamie. Stylistyczny anturaż formacji złożonej z czterech wybitnych instrumentalistów oznacza tu zarówno krwisty, emocjonalny free jazz, jak i definitywnie swingujące spacery po obrzeżach szeroko rozumianego idiomu gatunku.

Koncert składa się z dwóch wielominutowych improwizacji i kilkuminutowego encore. Kolektywne, swingujące otwarcie jest tu pretekstem do free jazzowego spiętrzenia, a potem rozwinięcia odrobinę mniej kompulsywnego, często sprowadzającego się do efektownej, niekiedy post-bluesowej ekspozycji tria bez instrumentu dętego. Tym, który ani na moment nie schodzi ze sceny jest tu bowiem starszy o pokolenie od pozostałych legendarny pianista. Druga improwizacja trwa prawie dwa kwadranse. Inicjuje ją i finalizuje balladowy duet piana i saksofonu. W tak zwanym międzyczasie mocne zmiany daje jak zawsze doskonały w formule mięsistego free jazzu tenorzysta, dużo dokłada równie dynamiczny pianista, nieco mniej, skoncentrowani na akompaniamencie kontrabasista i perkusista. Ta ostatnia dwójka najsilniej odciska swoje piętno w spokojniejszym interludium, gdy ten pierwszy sięga po smyczek, a drugi kleci drobną wokalizę. Koncertowy bis ponownie przypomina, jak silnie muzyka The Bridge osadzona jest w swingującej tradycji – od melodyjnego, łagodnego otwarcia, przez drobne spiętrzenie, po duetowe zakończenie znów od Alexa i Rodrigo.

 


Luís Vicente, John Dikeman, William Parker & Hamid Drake No Kings! (JACC Records, CD 2025)

Bimhuis, Amsterdam, lipiec 2022: Luís Vicente – trąbka, bamboo flute, bells, John Dikeman – saksofon tenorowy, William Parker – kontrabas, gimbri, gralla, wooden flutes oraz Hamid Drake – perkusja, instrumenty perkusyjne, głos. Jeden utwór, 68 minut.

To kolejna ze spektakularnych grup, jakie zawiązano na scenie free jazz/ free impro w ostatnich latach. Vicente w towarzystwie trzech Amerykanów pojawia się po raz drugi w wymiarze fonograficznym i proponuje koncert ze słynnego klubu Bimhuis, który wypalony został na kompaktowym dysku w jednym traku, choć de facto składa się z seta zasadniczego i prawie dziesięciominutowego encore. Na froncie dętym nagranie skrzy się mocą free jazu, pachnie melodyjnym Aylerem i nade wszystko bazuje na świetnej kooperacji trębacza i saksofonisty. Mniej entuzjazmu budzi gra amerykańskich legend gatunku, które zdają się powtarzać klisze, jakie znamy z wielu ich płyt.

Kameralny początek koncertu podany jest zmysłowym unisono, ale na etapie rozwinięcia nagranie zdominowane jest przez zrównoważony emocjonalnie, soczysty free jazz, z Dikemanem, który daje kwartetowi najwięcej ognia. Na szczególną uwagę zasługują dwa fragmenty - ten w okolicach 25 minuty i finałowy, tuż po 50 minucie. Druga część koncertu, to także wielominutowe eskapady z posmakiem ethno, w trakcie których Vicente i Parker sięgają po mniej typowe instrumenty. Opowieść dzieli się wtedy na tria i duety, ale nawet słynny bęben obręczowy Drake’a nie podnosi temperatury nagrania. Wyraźnie brakuje emocji, podobnie jak w trakcie bisu, który w przeważającej części jest balladą graną przez kontrabasistę i trębacza.

 


Luís Vicente Live in Coimbra (Combustão Lenta Records)

Museu Nacional Machado de Castro, Coimbra, październik 2020: Luís Vicente – trąbka. Pięć utworów, 35 minut.

Na dużo więcej ciepłych słów zasługuje lizboński trębacz z powodu nowej (też drugiej) płyty solowej. Pozostawiony samotnie w dużej przestrzeni koncertowej z naturalnym pogłosem, wyposażony jedynie w trąbkę i niepodważalną umiejętność budowania dramaturgii. Ta ostatnia przywara trzyma nas przy tym spektaklu bez chwili wytchnienia.

Trąbka Luisa oddycha, wypuszcza suche powietrze, drży i bulgocze, czasami śpiewa smutno zawodząc tęsknym tembrem saudade. Innym razem skowycze i prycha, albo nabiera zaskakująco etnicznego brzmienia, przypominając … góralskie piszczałki. W trzeciej części flow trębacza płynie szerokim strumieniem akustycznego ambientu, jakby pogłos stawał się tu drugim, jakże naturalnymi instrumentem. Klimat robi się na moment odrobinę oniryczny, ale po chwili jest już bardziej zabawnie, bo Vicente intonuje hymn ku chwale. Nim koncert wejdzie w fazę finałową muzyk kreuje jeszcze chmurę efektownych szumów. Ostatnia pieśń ma definitywnie pożegnalny, rzewny charakter, ale też drży pełną skalą pojedynczej frazy.

 


Luís Vicente & Vasco Trilla Ghost Strata (Cipsela Records, CD 2025)

Underpool Studio, Esplugues de LLobregat, Barcelona, maj 2023: Luis Vicente – trąbka, and Vasco Trilla – instrumenty perkusyjne. Pięć utworów, 41 minut.

To bodaj trzecie spotkanie tych muzyków w duetowym formacie udokumentowane na płycie. I znów znacząco inne od poprzednich. Szczególnie ze strony Trilli, który swój estetyczny idiom no drumming percussion wynosi tu na kolejny poziom artystycznego wtajemniczenia. Buduje nie tylko wielowymiarowe, dronowe ekspozycje, ale zasila je bliżej nieokreślonymi, elektroakustycznymi plamami dźwiękowymi, które brzmią niczym analogowy amplifikator. Swoje, szczególnie w zakresie technik rozszerzonych, dokłada tu pozostający w wyśmienitej formie trębacz. Nie da się ukryć, że Ghost Strata, to album wyśmienity.

Już na starcie Trilla włącza ów generator fonicznych zaskoczeń, budując tłustą flautę, na której mości się wysoko zawieszona trąbka Vicente. Ten pierwszy jest dominatorem, ten drugi pozostaje w stylowej defensywie pięknych preparacji. Druga odsłona jest spokojniejsza, odrobinę oniryczna, z paletą rezonujących fraz, podsycona wszakże pewną rytmiką, za którą odpowiada każdy z muzyków. W trzeciej części trębackie wentyle hałasują, a na werblu do akcji wkracza armia wibrujących przedmiotów niekoniecznie muzycznego pochodzenia. Vasco jest tu wielką orkiestrą, Luis samozwańczym wichrzycielem. Czwarta improwizacja to kolejne nowe elementy i nikt już nie wie, kto teraz odpowiada za dany dźwięk. Dronowa ekspozycja nabiera post-industrialnego posmaku, ale jednocześnie wydaje się etniczna, frywolna, niesiona wysokim brzmieniem czegoś na kształt piszczałki. Finałowa opowieść, to akustyczny dark ambient, który przekształca się w kompulsywny dygot. Znów narracja jest bardzo głośna i jednocześnie ulotna, jakże daleka od tradycyjnego świata dźwięków.

 


Marcelo dos Reis & Gonçalo Almeida Sideralis (Cipsela Records, CD 2025)

Semente Atelier, Coimbra, marzec 2025: Gonçalo Almeida – kontrabas oraz Marcelo dos Reis - nylon string guitar. Cztery utwory, 44 minuty.

Kilka tygodni temu słuchaliśmy tych artystów improwizujących w trio do evergreenów Monka. Płyta nam się podobała, ale zatęskniliśmy do ich spotkania w formule swobodnie improwizowanej. No to mamy! Kontrabas i gitara akustyczna, cztery rozbudowane improwizacje (dwie pierwsze kilkunastominutowe) i moc jedynie udanych wrażeń.

Spokojnie szarpane struny, delikatne echo, drżące rozkołysanie z dźwiękami subtelnie preparowanymi, to atrybuty otwarcia. To rodzaj kameralnej medytacji, która tylko okazjonalnie nabiera mięsistości. Pierwsza improwizacja zwieńczona zostaje jakże udaną próbą wzajemnej imitacji. Druga historia, to pajęczyna subtelnych interakcji, szytych drobnymi frazami. Muzycy znów dobrze dawkują tempo i emocje. Szczególnie udanie w momencie, gdy Almeida sięga po nisko zawieszony smyczek, a dos Reis szybciej przebiera palcami po nylonowych strunach. W trzeciej improwizacji muzycy zdają się pozostawać na dnie pudeł rezonansowych swoich instrumentów. Flow bogacony jest dużą ilością akcentów perkusjonalnych, ale chyba odrobinę zbyt wystudzony. Tę ambiwalencję z gracją rekompensuje ostatnia opowieść szyta niemal klasycznymi metodami. Gitara przypomina nam, że jest niejako stworzona do estetyki flamenco, a kontrabasowy smyczek sytuuje się całkiem blisko sztuki post-barokowej.

 


Hugo Costa, Clara Lai, Alex Reviriego & Vasco Trilla Yellow Belle (Self-released, CD 2025)

Underpool Studio, Esplugues de LLobregat, Barcelona, grudzień 2024: Hugo Costa – saksofon altowy, Clara Lai – fortepian, Àlex Reviriego – kontrabas oraz Vasco Trilla – perkusja, instrumenty perkusyjne. Sześć utworów, 42 minuty.

Czas na iberyjską supergrupę! Portugalczyk z Rotterdamu i troje zacnych obywateli katalońskich tworzy tu mieszankę definitywnie wybuchową. Nagranie nie epatuje jednak typową dla free jazzu czerstwością, nie eksponuje emocji, nad którymi nie sposób zapanować. Wręcz przeciwnie, improwizacje kwartetu koncentrują się raczej na kameralnych interakcjach, a muzycy świetnie czują się z nosem przy instrumencie, doskonale balansują między czystymi, wyrazistymi frazami, a tymi jakże głęboko i pięknie preparowanymi.

Pierwsza improwizacja jest umiarkowanie dynamiczna i bazuje na open jazzowych rozwiązaniach. W podobnym klimacie utrzymana jest także czwarta opowieść. Ale już pod koniec pierwszej, a także w trakcie drugiej, wielominutowej narracji muzycy nabierają chamber taste i cedzą nam raz za razem piękne, preparowane dźwięki - zarówno inside piano, jak i te smyczkowe, a tym bardziej perkusjonalne. Sam saksofonista zdaje się tu stać na straży bardziej jazzowego porządku. W trzeciej części albumu dominują subtelne drony, w piątej z kolei muzycy z drobnych, rwanych fraz tworzą intrygującą, zwinną i zaskakująco dynamiczną opowieść. Finałowa improwizacja zbudowana jest na pewnym dysonansie. Gdy pianistka i drummer grają czystymi frazami, w tubie altu i na gryfie kontrabasu dzieją się preparowane wspaniałości. Na końcowej prostej kontrabasowe pizzicato, podsycane melodią altu, doprowadza nagranie do szczęśliwego zakończenia.

 


João Svayam, José Lencastre & Francisco Morato Inner Mountains (Tutmonda, DL 2024)

Czas i miejsce nagrania nieznane: João Svayam - perkusja, djembe, romanina tilinca, José Lencastre – saksofon tenorowy i altowy oraz Francisco Morato – bas elektryczny. Osiem utworów, 42 minuty.

João Svayam jest stałym drummerem tria Uivo Zebra, które znamy z krajowych bocianich płyt, lubującym się w improwizacjach nasączonych post-jazzowym fussion i nutą soczystej psychodelii. Nie inaczej jest w przypadku tego tria. Tu wątek jazzowy saksofonisty jest smakowicie skorelowany z oryginalnie frazującym basistą elektrycznym i wielowymiarowym perkusistą wspomaganym szczyptą tajemniczych, nie do końca akustycznych dźwięków. A całość brzmi intrygująco matowo, jakby nagrania powstały we wczesnych latach 70. ubiegłego stulecia.

Pierwszy utwór ma ujmująco żwawe tempo, a bazuje na szorstkiej linii melodycznej saksofonu i silnie z nim pożenionego basu. Szczególnie udane jest zakończenie, gdy na mantrycznym rytmie rysuje się obła plama mrocznego ambientu. Drugi utwór także ma dobrze zarysowaną bazę rytmiczną, opartą na silnie sfuzzowanym basie. Zewsząd sączy się soczysta psychodelia, dopełniona tajemniczą, nieakustyczną pożogą. W kolejnej części obok ambientowego intro pojawia się głos z tekstem. Tu basista jest raczej gościem, ale to chyba on odpowiada za syntetycznie brzmiącą kodę. Czwartą opowieść zdobi introdukcja saksofonu, piątą flety i rytualne percussion, z kolei szóstą klasycznie frazujące duo sax & drums. W siódmej części na moment zaglądamy do Afryki, by zwieńczyć album duetową ekspozycją basu pełnego brzmieniowych drobiazgów i stłumionego, ale melodyjnego saksofonu.

 


Ontstopper Kollektief Unblocking (Tutmonda, DL 2025)

Czas i miejsce nagrania nieznane: Adam Jasieniuk – saksofon altowy, Arian Sandrayi – skrzypce, Daan Vanreybrouck – banjo, Finn Goegebeur – gitara elektryczna, piano, Francisco Morato – kompozycja, dyrygentura, Ilona Vertriest – głos, José Brandão – piano, klarnet, kompozycja, dyrygentura, Leander Vertriest - piano, snare drum, saksofon sopranowy i altowy, Loïs Pluymers – saksofon altowy, Simon Cuypers – saksofon tenorowy oraz Vadim Bakker - didgeridoo, instrumenty perkusyjne. Osiem utworów, 70 minut.

Na koniec portugalskiej zbiorówki pozostawiamy prawdziwą perełkę. Album powstał w istotnej kooperacji z artystami z Belgii, ale w wymiarze sprawczym jest nade wszystko dziełem dwóch Portugalczyków, którzy dzierżą miano kompozytorów i dyrygentów orkiestry złożonej w sumie z jedenastu muzyków. W warstwie instrumentalnej okazjonalnie mamy tu aż sześć dęciaków, niekiedy potrójne piano, kilka strunowców, rozbudowane perkusjonalia (ale nie perkusje) i kobiecy głos. Emocji doświadczamy tu mnóstwo, jakości także, a rozstrzał stylistyczny i gatunkowy bywa imponujący. Osiem utworów ma bardzo zróżnicowaną długość trwania – od niespełna trzyminutowego epizodu do kilkunastominutowych, epickich narracji. Bardzo rekomendujemy!

Otwarcie śmiało możemy uznać za całkiem ogniste, incydentalnie free jazzowe. W drugiej części narracja bazuje na połamanym rytmie, który pachnie na kilometr Braxtonem i jego wspaniała koncepcją Ghost Trance Music. W następnych trzech odsłonach dużo do powiedzenia mają pianiści. Bywają klasycznie usposobieni, bywają też natarczywi na free jazzowy sposób, ale w każdym przypadku inspirują resztę orkiestry do wzmożonych aktywności. W tej części albumu nie brakuje melodii, ale także mroku i klimatu godnego ścieżki dźwiękowej do Rosemary’s Baby. Szósta i siódma odsłona, to anonsowane epickie dramaty. Pierwszy z nich ma nerwowe, nieco histeryczne otwarcie, a potem przeobraża się w kolejny wieczorek taneczny pod auspicjami Braxtona. Nie brakuje kolektywnego gwizdania i teatralnych didaskalii. Z kolei siódma historia kreuje wielowymiarowy rytm, który generuje chyba każdy z muzyków, niezależnie od tego, jaki instrument dzierży w dłoniach, czy ustach. Wreszcie finałowa opowieść, która rozpoczyna swe życie w tumanie kurzu i szmeru, a kończy w aurze onirycznej flauty umierających melodii. Dodajmy, iż w trakcie dwóch ostatnich części tego intrygującego albumu dużo do powiedzenia ma mrocznie frazujące didgeridoo.



piątek, 21 listopada 2025

Camila Nebbia, Gonçalo Almeida & Sylvain Darrifourcq are the Hypomaniacs!


Wspaniała muzyka improwizowana powstaje w każdym zakątku świata, a tym bardziej Europy. Bez zbędnej zwłoki przenosimy się do greckich Thessalonik, na późnozimowy, tudzież wczesnowiosenny Defkaz Take 2 Festival.

Na scenie gotowa do gry jest już trójka naszych dobrych znajomych – argentyńska saksofonistka Camila Nebbia, portugalski kontrabasista Gonçalo Almeida i francuski perkusista Sylvain Darrifourcq. Za dokumentację fonograficzną tego spotkania odpowiada grecki label Defkaz, który przy okazji jest organizatorem całego zdarzenia (tak przynajmniej sugeruje nazwa festiwalu). Zgrzebny nośnik winylowy, ubrany w jakże adekwatny tytuł Hypomaniac, dostarcza nam prawie pięćdziesięciominutową improwizację pociętą na cztery odcinki. So, Welcome! Fire walks with them!

 


Artyści rozpoczynają koncert w klimatach definitywnie free jazzowych. Brzmią masywnie (kontrabas jest tu silnie amplifikowany), mają głębokie zadęcie i nieskończony wachlarz perkusyjnych możliwości. W podobnym nastroju kończą ten szalony koncert napotykając na porcję definitywnie zasłużonych oklasków. Ale to co dzieje się w tak zwanym międzyczasie, mniej więcej od dziesiątej minuty pierwszej, prawie dwudziestominutowej odsłony, do początkowych chwil ostatniej, to już ekstremalna, post-industrialna, dronowa i gęsta od fonii ekspozycja. To dla niej warto się w tym nagraniu zatracić bez reszty. Bez dwóch zdań, Hypomaniac to pewniak na liście najlepszych albumów bieżącego roku!

Gęste, kolektywne otwarcie koncertu ma swoje tempo, dość stabilną dramaturgię, a w jego trakcie muzycy zdają się nabierać stosownej muskulatury. Kontrabas brzmi jak psychodeliczna basówka, perkusja stawia stemple jakości na każdym kroku, a free jazzowy saksofon dopełnia dzieła soczystej, linearnej opowieści. Mniej więcej w okolicach dziesiątej minuty flow nie traci masywności, ale jakby stawał w miejscu. Frazy są szarpane, tłuste, sprzęgające się wzajemnie, samostymulujące, coraz głośniejsze. Saksofon, bas i perkusja zaczynają zlewać się do jednego koryta zastygającej lawy. Każda pętla narracji, każdy dźwięk wydają się teraz coraz bardziej bolesne. Nasilający się, kompulsywny hałas ma tysiące twarzy - wszystko rezonuje, pulsuje, drży, a saksofonowa tuba jęczy umierającą post-melodią. Całość przybiera szaty definitywnie psychodelicznej medytacji, której zakończeniem może być tylko śmierć pod ścianą dźwięku.

W trakcie drugiej części muzycy tylko nieznacznie zdejmują nogę z generatora hałasu. W tubie rezonuje nieco więcej fraz przypominających brzmieniem saksofon. W tle zaczyna pulsować drobny beat, którego źródło pochodzenia trudno precyzyjnie wskazać. Poza podmuchami saksofonu cała reszta fonicznego spektrum dociera do nas z nieokreślonej czasoprzestrzeni. Trudno wskazać, za które dźwięki odpowiada kontrabasista, za które machina perkusyjna. W kolejnej części koncertu kontrabas staje się generatorem psychodelicznych zdarzeń typowych raczej dla noise gitary. Saksofon czyni swoje, mając skutecznie zablokowany wylot tuby, z kolei na akcesoriach perkusyjnych powstają kolejne chmury szumów, szmerów i drobnych ekspozycji, które łapią ochłapy rytmu. Dodajmy, iż wciąż bije jakiś podskórny, tajemniczy beat. Pod koniec tego fragmentu koncertu gęsta narracja ulegać zaczyna systematycznemu rozwarstwianiu. Staje się odrobinę mniej masywna, nawet trochę oniryczna. Ciągle wszystko zgrzyta i drży, ale obłok nadziei zaczyna wyzierać z samego dna improwizacji.

Nagle urwana narracja odradza się pod jurysdykcją czwartego tracku. Sygnał powrotu do free jazzowej estetyki daje saksofonistka. Perkusista skupia się na poszukiwaniu zalążków bardziej linearnej narracji, a gryf kontrabasu skrzypi jak pudło otwieranej po latach trumny w głębokiej krypcie. Z tej magmy zdarzeń w końcu wyłania się flow, który przypomina to, co działo się w pierwszych minutach koncertu. Muzycy wchodzą na prostą wznoszącą, wyposażeni w szorstką melodię, masywny drive kontrabasu i perkusję ustawioną w trybie półgalopu. Finał koncertu, to kolejna ściana, tym razem burzliwych oklasków.

 

Camila Nebbia, Gonçalo Almeida, Sylvain Darrifourcq Hypomaniac (Defkaz Records, LP/DL 2025). Camila Nebbia – saksofon tenorowy, Gonçalo Almeida – kontrabas oraz Sylvain Darrifourcq – perkusja. Nagrane w trakcie Defkaz Take 2 Festival, Thessaloniki, Grecja, marzec 2025. Cztery improwizacje, 48 minut.