wtorek, 4 listopada 2025

Sophie Agnel & Mark Sanders play Antlia!


Zapraszamy na pierwsze tegoroczne spotkanie z londyńskim Shrike Records. Okoliczności przyrody wskazują na Sansom Studios, gdzie ponoć zgromadzona jest także publiczność. W roli podmiotów wykonawczych odnajdujemy francuską pianistkę Sophie Agnel i brytyjskiego perkusistę Marka Sandersa.

Artystów znamy doskonale, nasze uszy wchłonęły tysiące wspaniałych albumów z ich udziałem, choć po prawdzie w duecie improwizują chyba po raz pierwszy. Efekt jest oczywiście wyśmienity, a ponieważ nagranie trwa niespełna czterdzieści minut, postarajmy się nie uronić z niego choćby sekundy.

 


Inauguracja spotkania lepi się z drobnych fraz, które z miejsca wchodzą w soczyste interakcje. Pojedyncze uderzenia w klawisze, jednoczesny szelest inside piano i perkusyjna rozgrzewka nastawiona na filigranowe sytuacje. Rodzaj kameralnego suspensu, nasycony sporą porcją emocji i pierwszych preparowanych fonii. Akcja zazębia się, formując potok perkusyjnych zdarzeń, zarówno ze strony drummera, jak i pianistki. Muzycy są skorzy zawiązywać bardziej linearną narrację, ale wcale nie są w tym dziele nadmiernie zdeterminowani. Szukają rytmu, ale spoglądają w niebo, łapią wiatr w żagle, ale lubią trwonić czas na niezobowiązujące dywagacje. Puentą pierwszej odsłony albumu jest feeria subtelnych percussions z obu stron.

Początek drugiej części jest dość nerwowy, choć akcja zdaje się dziać w bezpośredniej bliskości ciszy. Subtelne szorowania powierzchni płaskich, drżących stron i rezonującego pudła fortepianu. Z mroku zaniechania Sophie wychodzi za pomocą klawiatury, na której szuka zagubionych melodii. Mark koncertuje się na zalążkach rytmu. Utwór ma całkiem zaskakujący, dramaturgiczny peak, a zwieńczeniem jest znów pokaz perkusjonalny. Kolejna opowieść rodzi się w mroku szmerów i subtelnych obcierek. Coś rezonuje, coś skwierczy, a z samego dna piana zdaje się dochodzić jakaś tajemnicza wokaliza. Na etapie finalizacji narracja nasączona jest smutną melodyką.

Czwarta opowieść płynie z samego dna, ale ma rozdygotany rytm. Głuche odgłosy perkusji i swąd czarnych klawiszy. Narracja dość szybko wpada jednak wprost w otchłań delikatnych preparacji. Nim utwór skona muzycy zdążą jeszcze wyjść na powierzchnię. Ich nastrój staje się teraz odrobinę nostalgiczny. Końcową improwizację szyją akcjami perkusyjnymi, w tle których mości się jakiś tajemniczy, elektroakustyczny przydźwięk. Znów emocji oddaje tu rozchwiany rytm, który najpierw zagęszcza improwizację , a potem intrygująco rozrzedza. Na ostatniej prostej muzycy wspinają się na drobny szczyt, a potem dogorywają przy melodyjnych dźwiękach klawiatury i kłębach perkusyjnego kurzu.


Sophie Agnel and Mark Sanders Antlia (Shrike Records, CD 2025). Sophie Agnel – fortepian oraz Mark Sanders – perkusja, instrumenty perkusyjne. Nagrane w Sansom Studios, Birmingham, kwiecień 2025. Pięć improwizacji, 39 minut.



niedziela, 2 listopada 2025

John Butcher, Florian Stoffner i Chris Corsano w ramach 78.edycji Spontaneous Live Series


(informacja prasowa)

 

Wedle wszelkich znaków na niebie, ziemi i w piekle cykl koncertowy Spontaneous Live Series, odbywający się pod patronatem Trybuny Muzyki Spontanicznej i poznańskiego Dragon Social Club od siedmiu lat, przechodzi wraz z końcem tego roku do historii. I jak to bywa w takich sytuacjach, ostatnie wydarzenia wydają się być szczególnie wartościowe.

Po wspaniałym koncercie legendarnego kwartetu The Electrics, jak miał miejsce kilka dni temu, w najbliższy czwartek 6 listopada do Poznania zawitają John Butcher, Florian Stoffner i Chris Corsano!

 


Z pełną odpowiedzialnością za każde słowo zapraszamy na koncert niezwykły. Na scenie Małego Domu Kultury rzeczonego Dragon Social Club pojawi się trzech wybitnych improwizatorów, z których żaden nie wymaga jakichkolwiek rekomendacji. Brytyjski saksofonista wraca do Poznania po roku, szwajcarski gitarzysta po dwóch, a amerykański drummer po tak długim czasie, że nikt do końca nie pamięta, kiedy grał w Poznaniu poprzednio.

Jako trio muzykują już kilka lat i mają w dorobku dwa albumy – pierwszy nagrany w Szwajcarii, drugi w Niemczech. Teraz, w ten dokładnie dzień w Dragonie, nagrywać będą swój trzeci album. Nie można tego faktu przegapić!

Dodajmy, iż dzień później to wspaniałe trio uświetni kolejną edycję łódzkiego Festiwalu Musica Privata.

 

Spontaneous Live Series, Vol. 78

Dragon Social Club, Poznań, 6 listopada 2025, godz. 20.00

Florian Stoffner, gitara

John Butcher, saksofon sopranowy/tenorowy

Chris Corsano, perkusja.

Bilety dostępne przed koncertem – gotówka albo blik.

 

„Quiet Is The New Loud”, to album Kings of Convenience z 2001 roku, który odzwierciedlał muzyczną wrażliwość przynajmniej części ówczesnego pokolenia. Stanowi on również motto tria Johna Butchera, Chrisa Corsano i Floriana Stoffnera. Ich muzyka różni się od hałaśliwego, mocnego free jazzu tym, że powstrzymują się od głośnego grania na instrumentach. W rzeczywistości jest to muzyka do skupionego słuchania, a nie do podskakiwania, czy nawet headbangingu. Chodzi tu raczej o precyzyjną muzykalność, krystalicznie czyste wtrącenia i delikatną kontemplację, ale także, oczywiście, o eksplorację i projektowanie dźwięku. To tworzy tektoniczne światy dźwięków, które na siebie napierają. Na ich koncertach momentami czujesz się, jakbyś stał w maszynowni z wolierą pełną egzotycznych ptaków w centrum. Butcher, Corsano i Stoffner nie potrzebują nadmiernej głośności ani solówek, które kuszą owacją na stojąco, aby dostarczyć swój przekaz. Ich przesłanie jest napisane eleganckimi małymi literami i rzadko używanymi czcionkami akustycznymi.

 

Cytat prasowy:

„To pieśń o porzuconych, zdezelowanych maszynach, powoli wracających do życia. Chór zaniedbanych robotów walczących o naprawę”. Chris Robertson – Point of Departure

https://now-ezz-thetics.bandcamp.com/album/braids

https://relativepitchrecords.bandcamp.com/album/the-glass-changes-shape

 



piątek, 31 października 2025

The October’ Round-up: Monkious! Proscia & Bagnasco! Esfera! Formica! Masubuchi! Gärdin & Weissenfels! Baljuw! Gnaw! Monaural Poetry! Molok Mun!


Październikowa zbiorówka świeżych recenzji znów pod znakiem rollercosterowej zmienności gatunkowej i estetycznej. Jedenaście nowych albumów, jak zawsze z całego świata! Czytajcie, słuchajcie, cieszcie się i … kupujcie!

Zaczniemy z Monkiem na sercu, po portugalsku z drobną domieszką holenderską, potem blok nagrań z niepowtarzalnej Argentyny, zaskakujący, minimalistyczny wątek japoński pod sztandarem brytyjskim, szwedzkie, post-jazzowe interludium, dwie mroczne, gęste, post-ambientowe produkcje z Belgii, wreszcie podwójny finał w barwach krajowych - perkusyjny w wersji na tysiąc procent analogowej i elektroakustyczny, który przeleżał się w szufladzie całą dekadę.

Welcome!

 


The Monkious No Straight With Chaser (JACC, CD 2025)

Salão Brazil, Coimbra, Portugalia, styczeń 2023: Philipp Ernsting – perkusja, Gonçalo Almeida – kontrabas oraz Marcelo dos Reis – gitara elektryczna. Sześć kompozycji Theloniousa Monka, 49 minut.

Te trójkę znakomitych improwizatorów cenimy nad wyraz. Dodajmy, iż w takim składzie nigdy jeszcze razem nie grali. Na swobodnie improwizowane spotkanie (tako rzecze albumowe credits) umówili się w rodzinnej dla gitarzysty Coimbrze. Postanowili wszakże swojemu występowi nadać pewne narracyjne ramy, szkielet, tudzież schemat działań i w tym celu … wybrali sześć krwistych evergreenów samego Monka. Tytuły świetnie rozpoznawalne, wspaniałe, łamane melodie legendarnego pianisty, dużo zabawy i nade wszystko wirtuozerskiego kunsztu. Dobrze słucha się tego koncertu, choć niżej podpisany czeka, aż ta trójka muzyków spotka się ponownie i zaimprowizuje bez jakiegokolwiek szkieletu narracyjnego.

Muzycy w trakcie całego koncertu poruszają się z kocią zręcznością. Ich opowieści są lekkie, zabarwione humorem, niekiedy błyskotliwe. Wszystko zdają się tu czynić z mistrzowską precyzją. Temat (czytaj: pretekst do improwizacji) podaje najczęściej gitarzysta. Epistrophy ma dobre tempo, jakie daje sekcja rytmu i gitarowe ukołysanie. Evidence, po uroczym basowym wstępie, przypomina pokraczny, ale jakże uroczy taniec, nasączony zgrzebnym bluesem i zawadiackimi okrzykami. Bermsha Swing podany jest z latynoską zwiewnością i nonszalancją. Z kolei wieńczący album Blue Monk zdobi wyśmienita, preparowana introdukcja, kreowana przez każdego z improwizatorów. Drive jest brawurowy, a po oklaskach muzycy wracają i improwizują … stuprocentowego Monka. Good job!

 


Martín Proscia & Luciano Bagnasco Trayectorias Temporales (Neue Numeral, DL 2025)

La Huerta Estudio, Argentyna, marzec 2025: Martín Proscia – saksofon barytonowy (1, 2, 5, 6), sopranowy (3, 4, 6) oraz Luciano Bagnasco – amplifikowana gitara akustyczna. Sześć improwizacji, 42 minuty.

Argentyńska muzyka improwizowana trzyma poziom! Spotkanie intrygująco brzmiącej gitary (nie sposób uwierzyć, iż taki efekt foniczny może dawać akustyk podłączony pod wzmacniacz!) i niebanalnych saksofonów, to więcej niż udane nagranie. Losy Bagnasco śledźmy od zawsze, tu wysoka jakość nie jest jakimkolwiek zaskoczeniem. Z jego partnerem spotykamy się bodaj po raz pierwszy i bez zbędnej zwłoki zapisujemy jego dane w kajecie wiecznej pamięci.

Album ma ciekawą dramaturgię. Pierwsze trzy i piąta improwizacja, to miniatury, łącznie trwają osiem minut. Improwizacja czwarta, to minut kilkanaście, a album wieńczy opowieść, która sięga dwudziestu minut. W ofercie miniatur mamy dwie krwiste, noise’owe eksplozje i tyleż post-ballad, która stawiają na niemal czystą akustykę. Najwięcej radości dają wszakże długie improwizacje. Ta pierwsza jest leniwa, mroczna, na poły dronowa. Nie brakuje w niej brudnych, emocjonalnych fraz, ale też detalicznych subtelności. Na koniec czeka nas prawdziwa epopeja pełna zwrotów akcji, tysiąca brzmień i narracyjnych niespodzianek. Od dubowych odgłosów i mantrycznego zaklinania węży, przez sopranowe śpiewy, aż po barytonowe protest-songi. Od równie mrocznej, jak onirycznej medytacji, po tumany kurzu i szmeru. Finał zaś tonie w post-psychodelicznym ambiencie.

 


Fabio Piñas/ Lucas Albarracín/ Matías Formica Esfera (dForma Discos, DL 2025)

Tecson Estudio, Argentyna, kwiecień 2025: Fabio R. Piñas – perkusja, instrumenty perkusyjne, Lucas Albarracín - horn, flugelhorn oraz Matías Formica – saksofon barytonowy, klarnet basowy, flet basowy. Dziewięć utworów, 44 minuty.

Tym razem nagranie argentyńskie w nieco bardziej kameralnym klimacie, po części zapewne  skomponowane. Drewniak i blaszak stają tu w szranki wyważonej, niekiedy dość wystudzonej narracji, którą nakręca nade wszystko bardzo aktywny i na ogół bardzo kreatywny drummer.

Skupiona, w pełni kontrolowana pieśń otwarcia nie obiecuje zbyt wiele, szczęśliwe na dalszym etapie nagrania muzyka tria broni się bez większego trudu. Dodajmy, że szczególnie udanie w utworach parzystych, każdorazowo introdukowanych przez perkusistę, któremu nie brakuje adekwatnych dramaturgicznie środków wyrazu. W odsłonie drugiej króluje ciekawa melodyka, w czwartej, pod intrygującym dyktatem saksofonu barytonowego, soczyste, post-jazzowe emocje, z kolei w szóstej jakość płynie znów ze strony saksofonisty, a dokładnie jego rezonującej tuby. Dobrze temu ostatniemu utworowi robi także rytm i odpowiednia dynamika perkusji. W części ósmej, po talerzowym otwarciu i porcji preparowanych fraz dętych, opowieść nabiera wiatru w żagle i syci się zmyślną melodyką barytonu i horna.

 


Matías Formica Absurdo (Neue Numeral, DL 2025)

Mirífico Estudio, La Plata, Argentyna, październik 2023: Matías Formica – saksofon barytonowy, tenorowy, kompozycje, Jona Schenone – kontrabas oraz Sebastián Stecher – perkusja plus gościnnie: Manu Berardi – saksofon tenorowy (2, 6, 7) oraz Leo Paganini – klarnet basowy (4, 6). Siedem utworów, 53 minuty.

Argentyna, odsłona trzecia i porcja pełnokrwistego jazzu. Podmiotem odpowiedzialnym pewien saksofonista z Buenos Aires, które losy śledzimy na bieżąco i trio temperowanego free jazu, które trzykrotnie rozrasta się do kwartetu, a raz nawet do kwintetu – każdorazowo z dęciakiem w roli dopraszanego. Solidne granie, być może bez specjalnego błysku, ale dla fanów dobrze ukształtowanego jazzu, to lektura obowiązkowa.

Album wypełnia siedem kompozycji z wyraźnie zarysowanym tematem, dużą ilością kolektywnych interakcji i garścią wyrazistych ekspozycji solowych, szczególnie tych granych na barytonie i klarnecie basowym. Wariant w trio sprawdza się w trzecim utworze, który bazuje na nieoczywistej melodyce i ciekawie zdeformowanym metrum. Nagrania w kwartecie nie zawsze niosą ze sobą odpowiednią dawkę emocji i napięcia dramaturgicznego, ale owe niedoskonałości świetnie rekompensuje nagranie w kwintecie, ze świeżym drive’em i urozmaiconą melodyką każdego z trzech dęciaków. Udanie prezentuje się także ostatni utwór grany na powrót w kwartecie. Nuta soczystej kameralistyki, smyczek i intrygująco wystudzone dęte frazy.

 


Takashi Masubuchi, Wakana Ikeda, Tom Soloveitzik & Yoko Ikeda Microcanonical Ensemble (Tombed Vision, CD 2025)

Czas i miejsce nagrania nieznane: Takashi Masubuchi – gitara akustyczna, Wakana Ikeda - harmonica (I), flet (II, III), Tom Soloveitzik – saksofon tenorowy (I, II), sopranowy (III) oraz Yoko Ikeda - skrzypce (I, II), viola da gamba (III). Trzy utwory, 74 minuty.

 


Takashi Masubuchi, Fumi Endo & Yusuke Kawamura Styx (Tombed Vision, CD 2025)

Czas i miejsce nagrania nieznane: Takashi Masubuchi – gitara akustyczna, Fumi Endo – fortepian oraz Yusuke Kawamura – trąbka. Sześć utworów, 48 minut.

Dwa albumy japońskiego gitarzysty Takashi Masubuchiego, to dalece zaskakująca podróż muzyczna. Minimalistyczna, redukcjonistyczna, definitywnie dobrze zaprogramowana, z elementami improwizacji, które trudno precyzyjnie wskazać. W obu nagraniach, szczególnie kwartetowym, niewątpliwy jest także impakt ze strony kompozytorów muzyki współczesnej, takich jak Morton Feldman, czy Jürg Frey. Ale nade wszystko ta pokaźna porcja japońskiej muzyki, to rodzaj medytacyjnej sesji, po której każdy codzienny problem zdaje się stawać błahostką.

Album kwartetowy, to trzy ponad dwudziestominutowe opowieści. Pełne minimalistycznej repetycji, wyczekiwania, obcowania ze wszechobecną ciszą. Gitara na ogół frazuje filigranowymi akordami, pozostałe instrumenty chętniej sięgają po dłuższe frazy. W drugiej opowieści królem balu zdają się być skrzypce, które początkowo budują efektowny dron, a potem nie skąpią drobnych preparacji. W trzeciej części albumu ważna rola przypada szumom, szmerom i innym akustycznych poddźwiękom. Tu narracja na etapie rozwinięcia miewa okazjonalne spiętrzenia i zdecydowanie rzadziej podpiera się interwałami ciszy.

Konwencja dramaturgiczna albumu nagranego w trio jest podobna, ale nasączona większą ilością dźwięków. Cisza nie wydaje się tu jakimkolwiek elementem gry. Gitara pozostaje w roli, jaką wyznaczono jej w kwartecie, piano także zdaje się sytuować na pozycjach minimalistyczno-redukcjonistycznych, z kolei trąbka tętni życiem i kreatywnością na każdym etapie rozwoju narracji. Nie brakuje fraz preparowanych, drobnych, melodyjnych zaśpiewów i ciągłej chęci to wzbudzania interakcji. Sześć opowieści ma tu zróżnicowaną dramaturgię, a szczególnie żywe wydaje się ostatnie tchnienie tego albumu. To niemal wystudzony walczyk.

  


Per Gärdin & Simone Weissenfels Tonhalle, Hannover 27 April 2025 (Bandcamp’ self-release, DL 2025)

Tonhalle, Hannover, kwiecień 2025: Per Gärdin – saksofon altowy, sopranowy oraz Simone Weissenfels – fortepian. Cztery utwory, 54 minuty.

Przed nam szwedzk-niemiecki duet, który w momencie wzrostu zgrabnie korzysta z post-jazzowego arsenału, z kolei w momencie dogasania syci się wszystkimi kolorami swobodnej kameralistyki. Ta improwizacja przypomina dobre, wytrawne wino, ale tak jak ono, w zbyt dużych ilościach potrafi doprowadzić do incydentalnych niestrawności.

Tak definitywnie dzieje się w trakcie pierwszej improwizacji, która trwa prawie dwa kwadranse, choć śmiało po pierwszym mogłaby się zakończyć. Jak się okazuje, sztuka budowania napięcia i odpowiedniej dramaturgii nie jest bynajmniej prosta. Zdecydowanie lepiej artysci radzą sobie w drugiej opowieści, która na dystansie dwunastu minut trzyma nas przy głośniku całą swoją mocą. Subtelne inside piano, cichy, dęty post-dźwięk sopranowego, a wszystko obtoczone warstwą akustycznego ambientu. Podobnie muzycy frazują w końcowej opowieści, gdy w ciągu ledwie pięciu minut są w stanie przekazać mnóstwo żywych, jakże prawdziwych emocji. Z kolei w trzeciej części śmiało sięgają po dynamikę, specyficzny taniec i melodię. Tu puenta sadowi się w pobliżu ciszy i jest bardzo wysmakowana.

 


Baljuw Dinsterwenk (Consouling Sounds, CD 2025)

Czas i miejsce nagrania nieznane: Nicolas Van Belle – gitara, elektronika oraz Matthias Dewilde - fender rhodes, elektronika. Siedem utworów, 43 minuty.

Gitara wyposażona w odpowiednią dawkę prądu, zmyślne, plastyczne piano fendera i dużo kreatywnej elektroniki, to atrybuty belgijskiego duetu, z którym na tych łamach spotykamy się po raz pierwszy. I już dziś wiemy z całą pewnością, że nie ostatni. Ich smoliste, pełne mrocznej dramaturgii opowieści, to dalece intrygująca rozgrywka.

Na gitarowych przetwornikach i szorstkich klawiszach piana dzieje się tu dużo dobrego. Introdukcje poszczególnych utworów niosą posmak tajemnicy i sporo brzmieniowych niespodzianek, zaś niemal każdorazową puentę stanowią imponujące rozlewiska wysoko gatunkowego ambientu. Opowieści Belgów bywają zaskakująco filigranowe, ale także mroczne, gęste i niedopowiedziane. Pierwszą odsłonę albumu zdobi dubowa poświata. W drugiej nerw opowiadania szyje ledwie sugerowany rytm. W trzeciej słyszymy krople deszczu, a oniryczna aura skutecznie pochłania mgliste gitarowe i pianistyczne frazy. W czwartej części podobają się basowe pulsacje, w piątej gitarowe flażolety. Szóstą częścią rządzi mroczna elektronika z efektownym pogłosem, a elektroakustyczny finał płyty skrzy się mocą kolejnych atrakcji, w tym ciepłej, intrygującej nostalgii, jaka spowija smyczkowe zakończenie.

 


Gnaw Their Tongues The Genesis of Light (Consouling Sounds, CD/LP 2025)

Nagrane w różnych lokalizacjach, 2008 i 2025: MdeJong – gitara i wszystkie pozostałe dźwięki. Cztery utwory, 38 minut.

To jednoosobowe dzieło powstało dwuetapowo. Lata temu nagrane zostały partie gitary, do których współcześnie dograno całą resztę – bogaty kalejdoskop dźwięków elektronicznych i pochodnych. Smak gitar zdaje się tu nawiązywać do ciężkich, rockowych brzmień, z kolei materiał współczesny pachnie wielogatunkowo i bez słowa wątpliwości udanie uzupełnia, kontrapunktuje, tudzież dowartościowuje gitarowy core sprzed lat. Efekt całości budzi respekt, zwłaszcza, że wyprodukowany został przez jednego artystę.

Na album składają się cztery utwory, wszystkie mniej więcej dziesięciominutowe. Początek buduje masywny, mroczny dron brzmień syntetycznych. Gitara wchodzi do gry po pewnym czasie i doom metalowym walcem miażdży wszystko, co napotyka na swojej drodze. Efekt grozy wzbudzają demoniczne wokalizy, a puentą jest ściana dźwięku. Drugi utwór rozpoczyna się spokojną chmurą dark ambientu. Mglista, oniryczna aura kona jednak pod naciskiem gitarowego strumienia. Tempo jest leniwe, definitywnie nieuchronne. Kolejna odsłona albumu jeszcze bardziej spowalnia. Pozornie martwa ballada z efektami percussion czeka aż zmiażdży ją kolejna gitarowa fala. Efekt całości multiplikuje mroczny background, usłany demonicznym krzykiem. Finałowa ekspozycja od startu pełna jest hałasu - gitara rzęzi, a ambientowe tło wypełniają rezonujące talerze. Tu puentą jest efektowny noise & scream. Warto z tymi dźwiękami pozostać na dłużej.

 


Miłosz Pękala (Vladislav Noise)/ Hubert Zemler Poem6 (Monaural Poetry, LP 2025)

Czas i miejsce nagrania nieznane: Miłosz Pękala - wibrafon, gongs sixen, frame drums, tubular bells, tabla, talerz (strona A), Hubert Zemler - werbel, bass drum, shrutibox (strona B). Dwa utwory, 22 minuty.

Monaural Poetry to cykl wydawniczy Patryka Zakrockiego, który zdaje się być uroczo staroświecki – analogowa rejestracja, zawsze na żywo bez post-produkcji, tylko nośnik winylowy (wycinany ręcznie) i zakaz jakichkolwiek elektronicznych publikacji. Why not!

Część szósta cyklu, to dwie kilkunastominutowe improwizacje utrzymane w szeroko pojmowanej estetyce living percussion. Na stronie pierwszej Pękala, na drugiej Zemler - obaj w ekspozycjach solowych. Pierwsza, dalece oniryczna podróż ma posmak ethno, bazuje na wielodźwięku, wpada w intrygujący, taneczny rytm. A zdobi ją piękna, medytacyjna puenta. Drugą ekspozycję budują dwa wątki – skromny, werblowy drumming i dron generowany ze shrutibox. Z czasem narracja staje się bardziej perkusyjna, nabiera odrobiny polirytmii. Gdy dron wraca, zdaje się stawiać duży znak zapytania i przepoczwarzać opowieść w nieokreśloną, konającą flautę.

 


Molok Mun L'orientation (Antenna Non Grata, CD 2025)

Studio domowe, Toruń, 2015: Rafał Kołacki, Dariusz Wojtaś, Dariusz Brzostek - elektronika, gongi, talerze, flety, instrumenty perkusyjne, dulcimer, taśmy, field recordings, Marek „Latarnik” Pędziwiatr - piano, syntezator, instrument perkusyjny oraz Anais Fourrier – głos, instrumenty perkusyjne. Siedem utworów, 48 minut.

W dobrej zbiorówce recenzji z muzyką improwizowaną nie może zabraknąć albumu w tym kontekście nieoczywistego. Zapraszamy na intrygujący trip po bezdrożach muzyki opętanej rytmem, po części tanecznej, nasiąkniętej folklorem świata, z naciskiem na Bliski Wschód i Afrykę, dodatkowo doposażonym literacko w słowa Jana Potockiego podawane nobliwym głosem pewnej francuskiej artystka. To muzyka, która koi nerwy, ale zadaje też pytania nasączone tajemniczą retoryką.

Pierwszy utwór ma tu prawie kwadrans i precyzyjnie nakreśla ramy estetyczne albumu. Obsesyjny rytm, afrykańska linia basu i ciepły, acz wilgotny z emocji, syntetyczny background, w którym dzieje się sporo zagadkowych rzeczy. W drugim utworze odnotowujemy więcej akcentów nieakustycznych i głos, który rozpoczyna długą, wielowątkową opowieść Potockiego. W kolejnych częściach rytm incydentalnie chowa się za syntezatorową melodyką, tudzież mrocznymi inskrypcjami, ale gdy powraca czujemy się z nim bardzo dobrze, zwłaszcza, iż kojarzy się z bliskowschodnimi eksploracjami nieodżałowanego Muslimgauze’a. Szczególnie taneczny wydaje się odcinek szósty, doprawiony szczyptą pikantnego fletu. Z kolei finałowa opowieść ujmująco zastyga frazami piana, odgłosami uciekającego ptactwa i pożegnalnymi słowami Potockiego.

 

 

wtorek, 28 października 2025

Daniel Thompson in Violet and Duo!


Artystyczne losy brytyjskiego gitarzysty Daniela Thompsona są doskonale znane stałym bywalcom tych łamów. Próżno jest bowiem szukać nagrania tego muzyka, które nie zostało w tym miejscu opatrzone stosownym, na ogół pełnym zachwytów komentarzem.

Thompson gościł na ostatniej edycji Spontanicznego Festiwalu, czym sprawił ogromną radość niżej podpisanemu, a także licznej, dragonowej publiczności. Potwierdził przy okazji wszelkie walory swoich improwizowanych narracji, o których donosiliśmy w tysiącu recenzji jego albumów.

Dziś czas na dwie tegoroczne świeżynki, które trafiły do odtwarzaczy redakcji tuż po październikowej wizycie muzyka w Poznaniu. Najpierw zapraszamy na nagranie solowe, potem na duet z Johnem Edwardsem. Same smakołyki!

  


Violet

Nagranie solowe składa się z pięciu rozbudowanych (kilku lub kilkunastominutowych) improwizacji i … ośmiosekundowej kody, rodzaju nieakustycznego żartu wprost ze studia nagraniowego. W trakcie gemu otwarcia muzyk koncentruje się na umiarkowanie dynamicznym skakaniu do strunach i rozsiewaniu sucho brzmiących, ale bardzo dźwięcznych akordów. Potem wchodzi w stadium kontemplowanego minimalu, ale wraca do akcji, wpada nawet w swobodny pół galop. Druga improwizacja, to prawdziwa epopeja minimalizmu. Gitarowy Becket, symfonia dźwięków zagranych i tych, których muzyk unika, budując niezwykłą dramaturgię spektaklu zaniechania i wyczekiwania. Gitarzysta rozmawia z ciszą, śle filigranowe flażolety, jakby stąpał gołą stopą na wysuszonej trawie.

Dla odmiany trzecia improwizacja jest krótka, ostra, zadziorna, niczym pozbawiony tekstu punkowy protest-song. Na etapie rozwinięcia muzyka zdaje się rozkładać tę pieśń na czynniki pierwsze. Czwarta improwizacja jest tą najdłuższą na albumie. Leniwy, medytacyjny, minimalistyczny początek z oddechem ciszy na plecach. Ledwie głaskane struny, znów plejada mikro flażoletów. Z czasem artysta zaczyna jednak energicznie szarpać za struny, szukać zagubionych melodii i czerstwego echa. Powtarza frazy i buduje pokrętną dynamikę. Preparuje, chwilami schodzi do pojedynczego obtarcia, ale zaraz potem eksploduje i rezonuje intensywną polerką. Piąta improwizacja w fazie wzbudzania przypomina martwą balladę. Muzyk skupiony jest na pojedynczych frazach, dotyka każdą strunę po kolei. Medytuje, spogląda w ciemność, ale w tej tajemniczej aurze zdaje się odnajdywać nowe porcje energii. Plącze się w zeznaniach, cedzi frazy zarówno na wdechu, jak i wydechu, wreszcie powraca do prymarnego minimalizmu. No, a potem rzeczone osiem sekund, rodzaj pulsującego post-dźwięku.

  


Where the Butterflies Go

Duet z legendą brytyjskiego kontrabasu, to Thompson w nieco innej pozie artystycznej. Muzyk temperamentny, daleki od minimalizmu, wojownik, który chętnie wchodzi w dynamiczne zwarcia i intrygujące, niekiedy szalone interakcje. No, ale z Edwardsem trudno sobie wyobrazić inną wymianę uprzejmości. Tu naczelną zasadą jest permanentna zmiana.

Trzy długie improwizacje (ta druga ponad dwudziestominutowa) i trzyminutowe resume, to zawartość tej strunowej potyczki. Początek grany jest w rytmie. Bas płynie wysoko, gitara wręcz przeciwnie, oba strumienie fonii są wszakże bardzo blisko siebie posadowione. Potem na gryfie kontrabasu pojawia się smyczek, który nurkuje, z kolei gitara wznosi się pod nieboskłon. Opowieść faluje jak wzburzony ocean, bywa nawet taneczna. Początek drugiej odsłony, to imitacyjne szorowania strun na nisko ugiętych kolanach. Najpierw intensywne, potem dużo spokojniejsze. Przez moment artyści zbliżają się do ciszy, a improwizacja jeszcze zyskuje na urodzie. Pojawiają się preparacje, ale także post-bluesowy oddech na przemian z rockowym temperamentem. Na koniec tej części płyty muzycy wpadają w oniryczny rezonans. Struny ich instrumentów niemal śpiewają.

Początek trzeciej części dzieje się w głębokiej krypcie. Wszystko skrzypi i szeleści. Potem niespodzianka – małe zawody, kto szybciej i bieglej szarpie za struny. Tempo rośnie, hałas wzmaga się. Ale i tu czeka nas niespodziewany zwrot akcji – muzycy popadają w minimalistyczną medytację, a potem, na ostatniej prostej wspinają się na drobne wzniesienie. Finałową improwizacje otwiera pasmo drżenia. Szemrzące struny zadają  pytania, dla których odpowiedzią jest zaskakujący wzrost intensywności. Definitywnie moc jest z nimi do ostatniego dźwięku.

 

Daniel Thompson Violet (Empty Birdcage, CD 2025). Daniel Thompson – gitara akustyczna. Nagrane w Stamford Brook, Londyn, listopad 2024. Sześć improwizacji, 44 minuty.

John Edwards & Daniel Thompson Where the Butterflies Go (Earshots, CD 2025). John Edwards – kontrabas oraz Daniel Thompson – gitara akustyczna. Nagrane w Stamford Brook, Londyn, wrzesień 2024. Cztery improwizacje, 43 minuty.

 

 

piątek, 24 października 2025

Herzog, Muche & Nillesen play Anasýnthesi!


Kontrabasista Constantin Herzog, puzonista Matthias Muche oraz perkusista Etienne Nillesen muzykują wspólnie od kilku lat. Jeśli zawartość ich bandcampowej strony nie kłamie opublikowali właśnie szósty album. Bywało, iż jako trio tytułowali się TON lub T.ON. Tym razem okładkę płyty (a raczej jego grzbiet i inlay) zdobią jedynie nazwiska samych muzyków. Wydawcą jest pewien szwedzki label, którego front covery, to każdorazowo ciemnoszara plama nieokreślonego, ale zawsze groźnego mroku.

Muzycy prezentują na albumie nazwanym Anasýnthesi jedną rozbudowaną ekspozycję, którą zwą śmiało kompozycją, choć to raczej efekt dobrze ustrukturyzowanego procesu improwizacji. Budowanego z mozołem, świetnie udramatyzowanego i zdającego się nie marnować choćby sekundy na zbędne akcje, tudzież niepotrzebne dźwięki. Wyśmienite nagranie, podobnie zresztą jak wszystkie poprzednie dokonania tego tria. Jeśli to wasz pierwszy kontakt z nimi, tym większa winna być radość z odsłuchu.

 


Leniwą, minimalistyczną, skupioną akcję zawiązuje wysoko posadzony dron kontrabasowego smyczka, równomierny szmer przedmiotów na werblu i matowe, post-melodyjne westchnienia puzonu. Całość zdaje się być molowa, oniryczna, niemal egzystencjalna w swojej skłonności do zadawania pytań, na które nie ma odpowiedzi. Delikatnie pulsuje, zmienia barwy, schodzi niżej na kolanach (brawa dla smyczka), nabiera nieco kameralnego suspensu. To strwożony śpiew rezonujących, metalicznych przedmiotów i dętej, blaszanej tuby. Po pięciu minutach następuje subtelna zmiana klimatu. Smyczek znów wspina się ku górze, puzon zaczyna głębiej oddychać i wpadać w imitujące frazy interlokutora. Na werblu ciągle coś chrobocze, syczy i szeleści. Opowieść ma formułę dronową, ale jej faktura zdaje się zmieniać permanentnie. Po kolejnych kilku minutach każdy uczestnik tej gry śpiewa, czyniąc to zarówno na wdechu, jak i na wydechu. Wszystko lepi się do siebie i stanowi jedno muzyczne ciało. 

Po upływie kwadransa nieistniejącą scenę opanowuje kompulsywna cisza. Z mgły niedopowiedzenia wyłania się pierwszy dźwięk z werbla, który niespodziewanie tonie w ciszy. Po kolejnych kilku westchnieniach swoją opowieść rozpoczynają smyczek i puzon. Filigranowa, rozhuśtana opowieść toczy się przy wtórze szeleszczącej ciszy. Jest równie mroczna, jak oniryczna, znów z masą znaków zapytania i szczyptą definitywnie kameralnej zadumy. Po dwudziestej minucie muzycy i ich spłoszone instrumenty jakby nabierali wiatru w żagle. To teraz symfonia śpiewu zawieszonego tuż pod nieboskłonem, która zastyga w porannej mgle, ale potem nabiera lękliwej intensywności. Jeszcze tylko zejście do głębokiej krypty, a potem imponująca, drżąca finalizacja. Cisza po ostatnim dźwięku wydaje się wyjątkowo niepokojąca.


Herzog/ Muche/ Nillesen Anasýnthesi (Thanatosis, CD 2025). Constantin Herzog – kontrabas, Matthias Muche – puzon oraz Etienne Nillesen – snare drums. Nagrane w Tersteegenkirche, Kolonia, Niemcy, październik 2024. Jedna kompozycja, 33 minuty.