poniedziałek, 29 sierpnia 2016

Cylinder Recordings. Portugal a improvisar com Gonçalo Almeida como exemplo – dois quartetos e um trio


Dzisiejsza opowieść o niektórych dokonaniach artystycznych netlabelu Cylinder Recordings zwie się po naszemu Portugalia improwizująca na przykładzie Gonçalo Almeidy – dwa kwartety i jedno trio, choć…. rzecz definitywnie dzieje się w Holandii!

Składa się bowiem tak, że Gonçalo Almeida, portugalski z krwi i kości kontrabasista, od czasu pewnego mieszka i muzykuje głównie w Rotterdamie. Nie jest to bynajmniej zjawisko szczególnie oryginalne, albowiem wszyscy w tym gronie wiemy, iż życie muzyka improwizującego nie jest łatwe i pcha go w najróżniejsze zakątki świata. Innymi słowy płynie tam, gdzie go chcą (posłuchać lub/i wydać). Zresztą rzeczony Cylinder Recordings ma wymiar głównie internetowy, zatem miejsce fizycznego powstania nagrania, tudzież adres, z którego płynie do nas zwarta paczka plików muzycznych, są w sumie danymi zupełnie zbędnymi.

Z nazwiskiem Gonçalo Almeidy zetknęli się już zapewne entuzjaści muzyki improwizowanej, którzy często zaglądają do katalogu portugalskiego Clean Feed Records. Myślę tu o ciekawych krążkach formacji LAMA (z Susaną Santos Silvą), czy płycie Vibrate In Sympathy tria z kluczowym udziałem kontrabasisty.

Sam Almeida od blisko dwóch lat zarządza Cylindrem i jako muzyk uczestniczył w nagraniu wszystkich pozycji dyskograficznych wytwórni *). Było ich jak dotąd czternaście, a my pochylimy się teraz nad trzema z nich.





Pierwszą niech będzie… najnowsze dzieło cylindrowe, czyli z wielu względów frapujący kwartet Buku (Cylinder Recordings, CRO 014, 2016) – Susana Santos Silva na trąbce, Jasper Stadhouders na gitarze, Gonçalo Almeida na kontrabasie i Gustavo Costa na perkusji. Pięćdziesięciominutowa rejestracja w trzynastu odcinkach muzycznych wyprodukowana została… w Porto, zatem tytuł naszej dzisiejszej opowieści nie jest jednak nieprecyzyjny. Susanę poznaliśmy już na Trybunie, zatem myślę, że 37-letnia Portugalka nie wymaga specjalnej introdukcji (urodzona w Porto, dużą część roku spędza oczywiście w … Holandii). Jasper zaś, to młody, jurny i konsekwentnie niepokorny gitarzysta z prądem, stamtąd właśnie, który ma już w swoim portfolio dysk wydany w Polsce, przez Not Two (Cactus Truck Seizures Palace, z Johnem Dikemanem na saksofonach). Czwarty do brydża w tym zestawie, to wywodzący się ze sceny …trashmetalowej Gustavo, którego udane bębnienie dane mi było usłyszeć po raz pierwszy.

Agresywna, ale czysta jak łza, trąbka Susany i rozwichrzona, nieco hippisowska gitara na lekkim speadzie Jaspera, ewidentnie napędzają ten szalony kwartet. Dynamika, ekspresja, zwięzłość wypowiedzi, chwilami rubaszna dosłowność, to główne charakterystyki tej muzycznej opowieści. Trajektorie kolektywnych improwizacji trąbki i gitary próbuje okiełznać sekcja rytmiczna. Gonçalo atakuje ostrym tembrem swego instrumentu, o delikatnie zabrudzonym soundzie. Gustavo też nie odpuszcza, choć jak na drummera z metalową przeszłością, potrafi zaskoczyć kolorystką brzmienia i różnorodnością środków wyrazu. Buku - krótkie, zwarte tematy (najdłuższy z trudem przekracza 6 minut), szybkie urywane frazy trąbki, w ścisłej korelacji z gitarowymi pasjansami o zaskakujących puentach. Gęsto, bardzo kolektywnie (dominują fragmenty grane przez wszystkich muzyków jednocześnie) i zdecydowanie na temat. Trzynaście dowodów na nieśmiertelność muzycznej anarchii. Co rusz pyskówki, pikantne zwarcia i nieoczywiste dysonanse. By zdążyć przed zachodem czegokolwiek, z odcieniem rockowej bezczelności i niedopytywania o przyczynę zjawiska. Jeśli dotrwamy do spokojniejszej nuty, też jest ona masywna i bezdyskusyjnie karkołomna. Muzyka poniekąd piękna, zdecydowanie na sposób niedelikatny. Frenetyczna, doskonała podróż w nieznane!

Po tej wyczerpującej energetycznie wyprawie, zasłużyliśmy na odrobinę… odpoczynku, wszakże rozumianego przez pryzmat fascynacji free improv. Czas na trio niskich częstotliwości! Oczywiście Gonçalo Almeida na kontrabasie, a w koncertowej rejestracji wspomagają go doskonale nam znani i niejednokrotnie lubiani – Wilbert De Joode, także na kontrabasie i Fred Lonberg-Holm na wiolonczeli. Nagranie z marca 2012r. dociera do naszych uszu dzięki wydawnictwu Live At ZAAL 100 (Cylinder Recordings, CRO 007, 2015).




Choć obiecywałem odpoczynek, improwizacja trzech odpowiedzialnych muzyków ma bardzo gęsty, intensywny charakter. Na ogół tempo nadaje jeden z nich, delikatnie sugerując także rytm muzycznego przebiegu wydarzeń. W tym czasie dwaj pozostali rzeźbią smykami na gryfach swych akustycznych instrumentów. Bywa jednak w trakcie koncertu, że cała trójka jedynie szarpie wielkimi paluchami upocone do granic możliwości struny. Trzy niepełne kwadranse bez nanosekundy zbędnej nudy i momentów zawahania. Upalona filharmonia na skraju załamania nerwowego (a miało być wypoczynkowo…). Docieramy także do momentu, gdy trzy smyki intensywnością dźwiękowego przekazu dewastują nasz spokój i zapraszają na huczne obchody dnia konstruktywnego niepokoju ducha. Czupurne, nieznośne, urokliwie piękne!

No i trzecie spotkanie – Descanco Del Dopo Popo (Cylinder Recordings, CRO 013, 2016), firmowane przez kwartet o dźwięcznej nazwie Tetterapadequ. W składzie belgijscy Włosi – Daniele Martini (tenor) i Giovani di Domenico (piano), belgijski Portugalczyk Joăo Lobo (perkusja) i nasz … holenderski Portugalczyk Gonçalo Almeida (kontrabas). Przy okazji, omawiane wydawnictwo to już trzeci krążek kwartetu o nazwie, która jest parafrazą nazwy haaskiego klubu jazzowego The Patter Quartet. Tym razem mamy przed sobą epkę, trwającą niespełna 25 minut (choć bodaj jako jedyna w CR, dostępna jest w formacie CD,  trzycalowego dodajmy).




Rozedrgany tembr kontrabasu i piana, niczym łydki dziewicy przed pierwszą nocą, niekoniecznie z ukochanym, zaczynają tę krótką przygodę. Almeida trzyma kontekst, jak tonący brzytwy. Rośnie niepokój, dając szansę na szczyptę przyzwoitości i choćby fragment… udanej improwizacji. Zaduma jednak nasila się, czyniąc nagranie godne jedynie... monachijskiego ECM. Wytrwali doczekają się na szczęście odrobiny konstruktywnej preparacji na fortepianie – spokojnej jak Bałtyk w trakcie upalnej końcówki lata, ale jakkolwiek wartościowej. Potem Almeida, ze smykiem w ręku, zapisuje się na lekcje muzycznej wstrzemięźliwości do Manfreda Eichera… A my możemy spokojnie przejść do puenty tej recenzji.

Młodość na europejskiej scenie muzyki improwizowanej szaleje bez ustanku (The Youth Are Getting Restless!) **), ale jak się okazuje, miewa też przystanki niedoskonałości, dając tym samym szansę naszym ulubionym weteranom free improv na kolejną genialną płytę. Descanco Del Dopo Popo do tego stanu rzeczy zaiste wyjątkowo daleko. Płyta trwa dwadzieścia kilka minut, na szczęście ani chwili dłużej.


*) Wszystkie płyty z katalogu Cylinder Recordings są dostępne w streamingu na stronie bandcamp.com

**) Odsyłam do postu na Trybunie o takim właśnie tytule.


wtorek, 23 sierpnia 2016

Courvoisier, Feldman, Mori, Parker – spektakularny kwartet w poszukiwaniu elektroakustycznego fermentu


W pierwszym odruchu recenzenta zagonionego w kozi róg obfitością nowości wydawniczych okresu letniego, planowałem omówić płytę Miller’s Tale w ramach comiesięcznej zbiorówki świeżych krążków, czyli uczynić to na szybko i bez głębszej analizy materiału muzycznego. W mgnieniu oka zdałem sobie jednak sprawę, iż potraktowanie tego wydawnictwa bez należytej uwagi i paru epitetów konstytuujących jego wyjątkowość, będzie błędem karygodnym.

Tak się bowiem składa, iż inspirowana twórczością Artura Millera (w obszarze tytułowania odcinków muzycznych) improwizacja czworga wybitnych muzyków, poczyniona w nowojorskim studiu Oktaven Audio in Yonkers, na przełomie lata i jesieni roku ubiegłego, jest jednym z ważniejszych tegorocznych wydarzeń muzycznych po obu stronach Wielkiej Wody, nie tylko w obrębie hermetycznej sceny free improvisation.

Historia spotkania tejże czwórki jest następująca. Nie dalej jak dwa lata temu, Evan Parker rezydował w klubach nowojorskich tydzień z okładem i grywał w przeróżnych składach swoje ulubione, pokrętne free improv. Na dzień lub dwa zaprosił wówczas do wspólnego muzykowania szwajcarską z krwi, nowojorską z miejsca zamieszkania, pianistkę Sylvie Courvoisier (z którą rok wcześniej nagrał tamże uroczy krążek w duecie Either Or And), jej muzycznego (i chyba nie tylko) partnera, skrzypka Marka Feldmana, a także elektroniczną divę tamtejszej sceny Ikue Mori. Muzykowanie tak przypadło wszystkim do gustu, iż umówili się za rok na kolejny muzyczny meeting.




Tym sposobem dotarliśmy na osi czasu do 21 września roku ubiegłego. Nazwa studia została już wskazana w drugim akapicie tego tekstu. W jego akustycznie idealnych warunkach melduje się czterech wyjątkowych gości. Parker w wielkiej formie, choć już na karku ósmy krzyżyk. Courvoisier, pianistka szczególna, bo w dobie nadprodukcji dźwięków na scenie free, lubi być oszczędna w środki wyrazu i zdecydowanie nie toleruje hałasu. Feldman, też postać wyjątkowa, świetnie poruszający się już od trzech z górą dekad po obrzeżach muzyki improwizowanej, zwłaszcza tej o konotacjach kameralistycznych, onegdaj ważna postać na kilku downtownowych krążkach Johna Zorna, czy Dave Douglasa. Wreszcie Mori – szalona Japonka, od czterech dekad dewastująca estetykę nowojorskiego undergroundu pokrętną elektroniką, czerpiąc inspirację z dawnych avant-rockowych doświadczeń  sceny no wave (pamiętacie kapelę DNA z Arto Lindsayem na rozwichrowanej gitarze i pewną skośnooką perkusistkę, która inaczej rozumiała rolę rytmu w zespole?).

Owoców całodniowych zmagań muzyków możemy doświadczyć dzięki krążkowi wydanemu niedawno przez szwajcarski Intakt Records (w jego katalogu m.in. kilka wspólnych pozycji Sylvie i Marka), opatrzonemu wspomnianym już tytułem Miller’s Tale/ Opowieść Millera (chodzi o Artura, dramatopisarza, nie zaś skandalistę Henry’ego), a podpisanemu przez czterech muzyków imieniem i nazwiskiem, w kolejności alfabetycznej. Na godzinę improwizacyjnej uczty składają się cztery fragmenty grane przez kwartet, a także pięć nieco bardziej zwartych czasowo duetów (w ich trakcie Parkera i Mori słyszymy trzykrotnie, zaś Courvoisier i Feldmana dwukrotnie).

Tyle fakty, czas zatem na wrażenia… Sylvie, Mark i Evan - trzy akustyczne perły obleczone delikatną, chwilami ledwie sugerowaną, cykająco-syczącą pajęczyną elektronicznych dźwięków z wirtualnej przestrzeni, generowanej przez Ikue. Te ostatnie, iskrzące się niczym małe gwiazdeczki spadające z nieba obfitości, onirycznie, kobieco i zalotnie uzasadniają i racjonalizują pomysły fortepianu, skrzypiec i saksofonu. Dzięki temu obraz całości nabiera nieoczywistego, elektroakustycznego wymiaru i prowadzi nas w świat bardzo konkretnego i dalece przyjemnego doświadczenia muzycznego.

Fortepian wybrzmiewa akordami, choć nie brakuje tu drobnych i zawsze uzasadnionych przebiegiem wydarzeń preparacji. Świetnie korelują się one w wymiarze akustycznym z rozsądnie dozowaną elektroniką. Nie brakuje ciekawych dysonansów perkusyjnych, tworzonych ad hoc na przecięciu się trajektorii tych dwóch źródeł dźwięku. Brzmienie skrzypiec jest niemal barokowe, choć gdy jest taka potrzeba, jest w stanie poderwać umarłego do lotu (np. ostry początek całego nagrania). Tenor i sopran czuwają skupione, wrażliwe na pojedynczy dźwięk współtowarzyszy podróży, w trakcie całej sesji nagraniowej. Ich dźwięki wplatają się w pasaże fortepianu niczym macki pająka, mając także do pomocy pląsy skrzypiec, które wciąż poszukują dodatkowej przestrzeni dla samorealizacji.




Cztery fragmenty improwizacji kwartetowych stawiają nas do pionu czystym, krystalicznym wręcz brzmieniem. Kameralistyczne i skupione improwizacje, nawet w trakcie czteroosobowej ekspozycji, potrafią zamieniać się w duetowe wymiany uprzejmości. Czas jest jakby zawieszony pod studyjnym sufitem, a żadna okoliczność nie wprawia muzyków w dyskomfort. Nikt tu nikogo nie pogania, a jakakolwiek reakcja na pomysł kolegi, czy koleżanki nie jest realizowana w pośpiechu, bezrefleksyjnie.

Duety, po blisko czterdziestominutowej części  kwartetowej, stanowią jej istotne dopełnienie,  naturalny ciąg dalszy grupowej improwizacji. Najpierw Feldman uroczo skowycze w oparach kablowych pląsów Mori. Potem Parker, w trzech częściach z każdym z członków kwartetu – po kolei, ze skrzypkiem, pianistką i elektroniczką - nieskromnie jeden na jeden, intrygująco zaprasza do akustycznych refleksji nad istotą kooperacji, w okolicznościach jakże oczekiwanej przez wszystkich wzajemnej empatii. Na finał dwie Panie, po raz kolejny w trakcie tej sesji, udowadniają, iż bardzo im po drodze w żmudnym procesie duetowej, dźwiękowej konwersacji. Piękne zwieńczenie kapryśnej godziny szczerości czworga muzycznych kochanków.

Urocza epopeja wolnej improwizacji, bez jakichkolwiek jazzowych, nieznośnych naleciałości. Być może jedna z bardziej intrygujących pozycji wydawniczych roku 2016.


czwartek, 18 sierpnia 2016

Jazz Em Agosto … Lisboa 2016!


Jak już dni parę temu doniosłem, Trybuna miała okazję uczestniczyć w dwóch wydarzeniach tegorocznego festiwalu jazzowego w Lizbonie. Jazz w Sierpniu to impreza o wieloletniej tradycji (bodaj 36 edycja!), która ciekawie wpisuje się w koloryt niezwykłego miejsca, jakim jest stolica Portugalii.

Organizacja festiwalu w okresie wakacji ma oczywiście powód wyłącznie merkantylny (Lizbona pęka w szwach od turystów). Jak mawiają miejscowi muzycy, w trakcie roku szkolnego miasto obfituje w interesujące koncerty, także free improv, ale jakoś … nikt na nie nie przychodzi.




Festiwal zlokalizowany jest z dala od urokliwej, starej części miasta. Nieopodal Placu Hiszpańskiego (pięć stacji metra od centralnego Praca de Commercia) mieści się siedziba Fundacji i Muzeum Calouste Gulbenkiana. Ów Ormianin w pierwszej połowie XX wieku dorobił się fortuny na handlu turecko-portugalskim i był łaskaw założyć fundację, która do dziś wspiera wiele inicjatyw kulturalnych Lizbony, w tym szczególnie interesujący nas festiwal.

Koncerty festiwalowe odbywają się zarówno w sali koncertowej wewnątrz budynku głównego Fundacji/Muzeum (te popołudniowe), jak i w malowniczym Amfiteatrze (te wieczorne), położnym w pobliskim parku, gęsto zadrzewionym i zaopatrzonym w oczko wodne. Okoliczności przyrody zatem smakowite, a jedyny dyskomfort stanowi bliskość lotniska, na którym w trakcie weekendu samolot ląduje co pięć minut i siłą rzeczy hałas skutecznie komponuje się z improwizacjami muzyków.

Impreza tegoroczna trwała dziesięć dni (na ogół dwa koncerty dziennie), obok koncertów nie brakowało pokazów filmowych (m.in. jazzowe dokumenty znane nam z katalogu Rouge Art Records), a także… pogadanek o muzyce improwizowanej w wykonaniu Davida Toopa i … Evana Parkera (szkoda, że program festiwalu nie przewidywał ich koncertowego ekscesu).

Na koncertach, poza dużą reprezentacją muzyków francuskich, portugalskich i włoskich, których personalia na razie nie mówią nam zbyt wiele, nie zabrakło świetne znanych nam muzyków sceny free jazz/ free improv – Tima Berne’a, Marca Ribota, Paala Nilssena-Love, Petera Evansa czy Franka Gratkowskiego.

Szczęśliwie miałem okazję uczestniczyć w dwóch wieczornych koncertach. Na początek Snakeoil Tima Berne’a, podstawowa obecnie aktywność muzyczna doskonałego alcisty z Nowego Yorku.




Pisząc na początku lipca o Snakeoil, przy okazji ich ostatniej limitowanej płyty koncertowej Anguis Oleum, nie spocząłem w pozycji na kolanach i delikatnie utyskiwałem nad pewnymi niedoskonałościami tej formacji (głównie w zakresie ekspresji przekazu muzycznego). Na lizbońskim koncercie miałem doskonałą okazję, by te drobne ambiwalencje odszczekać. Co zresztą czynię obecnie z dużą przyjemnością. Koncert był bowiem doskonały, o czym decydował każdy z muzyków, a także fakt, iż w stosunku do w/w płyty koncertowej Snakeiol ponownie zaprezentował się w składzie pięcioosobowym (takimż był na ostatniej studyjnej płycie You’ve Been Watching Me). A zatem, obok lidera, twórcy materiału muzycznego, Tima Berne’a na alcie, zagrali – Oscar Noriega na klarnecie i klarnecie basowym, Matt Mitchell na fortepianie, Ches Smith na perkusji i wibrafonie oraz ten piąty – Ryan Ferreira na gitarze elektrycznej. Kwintet zagrał cztery rozbudowane kompozycje, typowe zresztą dla wszystkich formacji Berne’a, czyli zawierające sporo nutek na pulpitach, nawet długie pasaże grane unisono, wszakże pozwalające każdemu z muzyków na tak dużą swobodę w doborze sił i środków, iż całość w trakcie utworu przeistaczała się we wrzący tygiel bardzo dynamicznych i absolutnie wolnych improwizacji. Gitara Ferreiry wprowadziła do tej muzyki, jako jedyny element nieakustyczny, bardzo ciekawy dysonans brzmieniowy. Muzyk nie grał akordami, nie improwizował w sposób jazzowy, a jedynie generował plamy dźwiękowe, niekiedy o bardzo … psychodelicznym posmaku. Akustyczny kwartet bez instrumentu basowego zyskał dzięki temu fantastyczny background.




Pozostali Panowie też odciskali na muzyce tego zdecydowanie demokratycznego tworu swoje silnie piętno. Noriega zaczął lekko speszony, ale z każdą minutą nabierał wigoru i szczególnie na zwykłym klarnecie pięknie dopowiadał frazy Berne’a i ekwilibrystycznie improwizował. Pianista Mitchell miał pomysł na każdy fragment występu, a także doskonale improwizował w duecie z perkusistą i wibrafonistą Smithem. A tenże ostatni był chyba królem polowania. Fantastyczny muzyk! W wielu momentach to on, a nie alcista napędzał całą machinę, a w momentach dramaturgicznie uzasadnionych trzymał w ryzach kolegów. No i Berne, zawsze taki sam, precyzyjny, skupiony, dający pograć kolegom, niczym czuły demiurg czuwający na prawidłowym przebiegiem wydarzenia. Wyśmienity koncert zakończony skromnym bisem w nieco spokojniejszej tonacji.

Cztery dni później dotarłem na koncert kwartetu francuskiego skrzypka Theo Ceccaldiego Petite Moutarde (znamy tego muzyka choćby ze wspólnych płyt z portugalskim trębaczem Luisem Vicente – patrz: roczne podsumowanie 2015 na Trybunie). Grającego także na altówce i odpowiedzialnego za kompozycję Theo, w kwartecie wspierali – Alexandra Grimal na saksofononie tenorowym, sopranowym i sopranino, także udzielająca się wokalnie, Ivan Gelugne na kontrabasie i Florian Satche na perkusji. Dodatkowo dwóch kolegów obsługiwało stronę wizualną koncertu, poprzez prezentację fragmentów surrealistycznych filmów z lat 20. ubiegłego stulecia, autorstwa Rene Claira, Marcela Duchampa i Mana Raya.

Sama muzyka – od razu zaznaczę – nie porwała mnie. Oczywiście Ceccaldi grał wyśmienicie, pięknie improwizował, a jego instrumenty brzmiały czysto i zaborczo jednocześnie, natomiast nie ekscytowała sama koncepcja tego kwartetu. Sekcja grała bardzo jazzowo, czasami prostym groove’m, co w kontekście jednak delikatnych instrumentów smyczkowych nie koniecznie udanie konweniowało. A saksofonistka, swoim niezbyt rozbudowanym arsenałem artystycznych środków wyrazu, niestety niewiele mogła wnieść do obrazu całości. Zdecydowanie ciekawiej było, gdy Alexandra używała głosu, ciekawie improwizując i wplatając w to .. dźwięki saksofonu.




Oczywiście, gdy do tej chwilami interesującej muzyki dodamy wyśmienity pokaz czarnobiałej groteski francuskiego kina sprzed stu lat, cały projekt dość dobrze się bronił, ale dla mnie za wiele w nim było wyrachowania i … ilustracyjności, co niechybnie zarzucał obraz, dynamicznie zmieniający się za plecami czworga muzyków. W każdym razie płyty z materiałem Petite Moutarde nie kupiłem (w przeciwieństwie do kilku innych, dostępnych krążków, głównie doskonale nam znanej portugalskiej stajni Clean Feed – w bardzo zresztą promocyjnych cenach, nawet biorąc pod uwagę zwariowany kurs EURO, który po części zrujnował mnie finansowo w aspekcie całego dwutygodniowego pobytu w Lizbonie i jej uroczych, plażowych okolicach).

Koncert po godzinie dotarł do swego końca i w kontekście umiarkowanej euforii wśród publiczności zgromadzonej w Amfiteatrze, nie doczekał się bisu.

Na koniec drobna refleksja Alberta Cirery, który był na koncercie formacji Pulverize The Sound, gdzie trębacza Petera Evansa wspomagali – Tim Dahl na elektrycznym basie i Mike Pride na bębnach. Koncert w ocenie Alberta był doskonały i dalece odkrywczy. Koniecznie mamy sięgnąć na płytę, jak ta się ukaże. Zapisane w kajecie!


Ps. Dołączam do relacji zdjęcia zrobione moim telefonem – wyszły beznadziejnie, ale uznajmy, że są na tyle ekspresyjne, że … warto je tu załączyć. Nadto są jedynym namacalnym dowodem na to, że byłem wtedy w Lizbonie J.




poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Gratkowski, Konvoj Ensemble, Santos Silva, Leandre, MMM Quartet, Sonic Communion, The Sync, Trzaska, Ochs, KTHXBYE, Made To Break, West Hill Blast Quartet – Rok 2016 w natarciu, czyli zbiorówki letniej odsłona pierwsza


Trybuna niniejszym obwieszcza swój triumfalny powrót z kolejnych niebywałych wakacji, w jeszcze bardziej niż onegdaj, niebywałej Portugalii. Wakacje, poza tradycyjnie zimnym oceanem i gigantyczną ilością piachu na ekstremalnie rozwichrzonych plażach zachodniego wybrzeża, przyniosły także istotne akcenty muzyczne. Co oczywiste, to one interesują nas w tym miejscu najbardziej – a zatem frapujące spotkanie ze wschodzącą gwiazdą europejskiego free improv, Katalończykiem i lizbończykiem w jednej osobie – Albertem Cirerą, które niebawem zaskutkuje większym materiałem o nim właśnie, a także obecność na dwóch koncertach lizbońskiego festiwalu Jazz Em Agosto (Tim Berne, Theo Ceccaldi), o czym także doniosę w stosownym dramaturgicznie momencie.

Teraz wszakże czas na comiesięczną zbiorówkę świeżych recenzji z jeszcze świeższych wydawnictw płytowych. Mamy do zebrania cały lipiec i pół sierpnia, a że znów trafia się nam długi weekend, to tym chętniej zajmiemy się malowaniem na zielono (high!), żółto (middle!) i czerwono (low!) dwunastu płyt datowanych na rok 2016 (incydentalnie także 2015), jakie trafiły pod mą strzechę przez sześć wakacyjnych tygodni (niektóre chwilę wcześniej).


Achim Kaufmann/ Frank Gratkowski/ Wilbert De Joode  Oblengths  (Leo Records, 2016)

Ten krążek awizowałem już kilka tygodni temu, gdy blisko siedemnaście tysięcy znaków (ze spacjami) poświęciłem na zgrzebne omówienie istotniejszych dokonań artystycznych niemieckiego saksofonisty i klarnecisty Franka Gratkowskiego.




Wspólnie z Achimem Kaufmannem (piano) i Wilbertem De Joode (kontrabas) tworzy on od prawie piętnastu lat working band, który właśnie ujawnił światu piąte fonograficzne świadectwo wyjątkowości swojej muzycznej propozycji. Trio będące kolejnym światowym dowodem na fiasko koncepcji Dereka Baileya, iżby wartościową improwizacją była jedynie ta, tworzona przez muzyków, którzy spotykają się ze sobą po raz pierwszy. Niezwykle plastyczna, kolektywna improwizacji trzech facetów, którzy wspólnie w życiu zrobili już wszystko i jedyne, czym mogą się wzajemnie zaskoczyć, to szalony kolor t-shirta na porannej próbie dźwięku. Godzina uczty dla naszych uszu, podzielona na pięć ładnie zatytułowanych części. Fragmentom utarczek dźwiękowych na pograniczu ciszy, popełnianych z wrażliwością godną proustowskiej narracji, towarzyszą epizody dynamicznych, instrumentalnych kontrataków, czynionych na adekwatnym poziomie głośności. Te drugie pozostają w mniejszości, wszakże w akceptowalnej dla Waszego recenzenta proporcji.

Oblengths to zgrabna, uporządkowana dramaturgicznie opowieść, wydana przez Leo Feigina i interesująco opisana (w liner notes) przez Kevina Whiteheada, z ciekawą metaforą … tenisową. Wolna improwizacja czasami przypomina grę w tenisa bez siatki, warto zatem, by miała choćby drobny stelaż pomysłu na muzykowanie, a także bogaty asortyment środków dla jego realizacji. Tu doświadczamy tego bezapelacyjnie, a całość konceptu bazuje przede wszystkim na idealnej kooperacji i gigantycznym poziomie porozumienia pomiędzy trójką przyjaciół. Rekomendacja jest zatem oczywista – high!!!


Konvoj Ensemble  Mira (Konvoj Records, 2016)

Konvoj Records, to skandynawska inicjatywa fonograficznego dokumentowania spotkań kolektywnej improwizacji, w gronie bliższych lub dalszych przyjaciół. Nie dalej jak trzy lata temu, miały miejsce narodziny oficyny, a jej początek stanowił krążek powołanego ad hoc Konvoj Ensemble z ficzersowym udziałem Evana Parkera na saksofonach  i Stena Sandella na fortepianie (grand piano), w wymiarze edytorskim wydany pod tytułem Colors Of: . Skład grupy uzupełnili wówczas  – na saksofonach Lotte Anker i Ola Paulsson (wbrew pozorom – mężczyzna!), na klarnetach Liudas Mockunas, na perkusji Anders Udderskog i wreszcie Jakob Riis, odpowiedzialny za elektronikę i procesowanie w czasie rzeczywistym, również producent nagrania, być może także naczelny ojciec tego dziecięcia swobodnej improwizacji. Nagrania zarejestrowano w Malmoe z udziałem publiczności.




Dziś, po onych trzech latach, KE powraca w niezmienionym składzie (Parker i Sandell już na pełnych prawach członkowskich), w rejestracji studyjnej Mira, składającej się z siedmiu części określonych jako Movement, usystematyzowanych w pięć oddzielnych fragmentów muzycznych, każde z dodatkowym podtytułem.  Dokładna lektura rozbudowanych tytułów wskazuje jednoznacznie, iż muzyka swobodnie improwizowana przez septet w okolicznościach studyjnych, została pierwotnie ustrukturyzowana i rozpisana na role, a szaleńcze zapędy zdolnych i kompetentnych improwizatorów biegły po z góry naznaczonych trajektoriach.

Jeśli debiut KE był spontanicznym incydentem koncertowym, to jego następczyni jawi się już jako produkt dalece bardziej przemyślany i nieco mniej spontaniczny, co wcale nie oznacza, iż mniej ciekawy. Jest wręcz odwrotnie. Wiele fragmentów – zwłaszcza w wykonaniu kwartetu dęciaków – jest dalece smakowitych, pełnych uważnych i szczerych, sonorystycznych dyskusji w podgrupach. Elektronika i real time processing stanowią tu raczej elektroakustyczny ornament, a gra pianisty i perkusisty udanie podkreśla istotne zwroty dramaturgiczne.

Mirę malujemy rzecz jasna na zielono (high!), a Konvoj Ensemble zapisujemy w naszych kajetach, jako przykład dalece interesującej, europejskiej muzyki improwizowanej.


Susana Santos Silva/ Lotte Anker/ Sten Sandell/ Torbjörn Zetterberg/ Jon Fält  Life And Other Transient Storms (Clean Feed Records, 2016)

Zdecydowanie pozostajemy w Skandynawii, a dokładnie - teleportujemy się do nieodległej Finlandii. Na zaproszenie Tampere Jazz Happening, portugalska trębaczka Susana Santos Silva skrzyknęła dalece frapujący kwintet z udziałem znanych z poprzedniej opowieści Anker (sax) i Sandella (piano), swojego życiowego partnera Zetterberga (bas) i mniej mi znanego Falta (perkusja). Rejestracja koncertowa na potrzeby radia lokalnego sfinalizowała się w trakcie blisko 50 minut dość swobodnej improwizacji w różnych tempach, o rozbudowanych charakterystykach brzmieniowych.




Muzyka, niczym opowieść o pogmatwanym życiu codziennym i stałej asymilacji faktu bezwzględnej zmienności wszystkiego wokół nas, toczy się zwinnie po tygrysiemu i drąży skalę niewrażliwości, bez przerw na zbędne doładowania wyczerpujących się akumulatorów, gdyż świat stać na naprawdę wiele, jeśli tylko sobie ten fakt wspólnie uświadomimy.

Choć Panny (Panie?) są tu w mniejszości, muzyka ma podskórnie kobiecy wymiar, co oczywiście wcale nie znaczny, że jest delikatna i przegadana. Wręcz przeciwnie. Konkret free improv, bez cienia wątpliwości zielone, po żabiemu, high! Przy okazji – być może – najlepsza dotąd rejestracja w stosunkowo już bogatym życiu artystycznym Susany Santos Silvy.


Joëlle Léandre 10  Can You Hear Me? (Ayler Records, 2016)

MMM Quartet  Oakland/Lisboa (Rogue Art Records, 2015)

Czas najwyższy na dwie stosunkowo nowe propozycje muzyki improwizowanej z udziałem francuskiej kontrabasistki Joëlle Léandre. Te dwie pozycje są ze mną już od wiosny i nieco się przeleżały w odtwarzaczach. Po prawdzie planowałem większy materiał o Leandre, ale ponieważ się doń nie zabrałem, przy okazji tej zbiorówki kilka refleksji i wrażeń ogólnych o muzyce na nich zawartej.




Dziesiątka, to ansamble Leandre egzystujący już czas jakiś, a poruszający się bardziej po obrzeżach muzyki współczesnej niż dryfujący po oceanie muzyki free. Muzyka jest w dużym stopniu zaaranżowana, a fragmenty improwizowane stanowią raczej interludium, wetknięte pomiędzy zestawy nut zapisanych na pulpitach muzyków. W składzie cztery dęciaki (m.in. Cappozzo), rozbudowana sekcja smyczkowa (m.in. bracia Ceccaldi) i takaż sekcja rytmiczna (z gitarą elektryczną!). W wielu momentach Can You Hear Me? naprawdę frapuje moje narządy słuchu, wszakże proporcje kompozycja/ improwizacja (przewaga tych pierwszych) powodują, iż całość oceniam na middle z lekką podpórką ze strony high.




Inny wymiar ma muzyka kwartetu MMM (to druga już edycja tego składu). Rzeklibyśmy, że Panią Leandre wspomagają tu tuzy … awangardy w dosłownym znaczeniu tego nic nieznaczącego pojęcia. Fred Frith (elektryczna gitara) dobiegł tu ze strony rockowej, Alvin Curran (piano, syntezatory, sampling etc.) ze strony muzyki współczesnej, zaś Urs Leimgruber (saxes) z niewyczerpywalnych zasobów europejskiego free improvisation. Płyta nagrana na lizbońskim Jazz Em Agosto dwa lata temu, składa się z pięciu opowieści o tytułach przywołujących rejony/terytoria/dzielnice Oakland i Lizbony. Zatem, być może warto  - tuż po wakacjach w okolicach tej drugiej - podywagować nad wyższością Alfamy nad Bairo Alto, ale ja sam chyba nie zdałbym się na jednoznaczny osąd. Podobnie jest z muzyką kwartetu MMM. Intryguje, wciąga skutecznie do zabawy w intelektualne łamigłówki. Chwilami zachwyca, by zaraz potem zadziwić w niekoniecznie pozytywnym sensie. Z przekory, z zamiłowania do rzeczy nieoczywistych, daję MMM kolor zielony (high!), ale … żeby nie było, że nie ostrzegałem.


Jean-Luc Cappozzo/ Douglas R. Ewart/ Joëlle Léandre/ Bernard Santacruz/ Michael Zerang  Sonic Communion (The Bridge Sessions, 2015)

The Sync (Sylvaine Hélary, Fred Lonberg-Holm, Eve Risser, Mike Reed)  The Sync (The Bridge Sessions, 2016)

Pozostańmy jeszcze na kilka chwil przy Leandre, tudzież także przy Cappozzo. Przed nami dwa dalece interesujące krążki nowego wydawnictwa The Bridge Sessions. Most w tytule odrobinę metaforyczny, ale istotnie trafny, gdyż ta francuska (?) inicjatywa koncentruje się – jak domniemuję z tychże dwóch incydentów – na łączeniu estetyki francuskiego free improv z jego amerykańską odpowiedniczką.




Pierwszy z dysków to ciekawe spotkanie rzeczonych Joëlle Leandre (kontrabas) i Jean-Luca Cappozzo (trąbka, flugelhorn) z kumplami zza wielkiej wody, Michaelem Zerangiem (perkusja), Bernardem Santacruz (kontrabas) i ewidentnie tu kluczowym Douglasem R. Ewartem (dęciaki, obiekty brzmieniowe). Chcąc nie chcąc, z takiej układanki powstał nam absolutnie intrygujący kwintet na dwa dęciaki, dwa kontrabasy i zmyślny zestaw perkusyjny. Przez niespełna godzinę Panowie i Pani snują nam czerstwą, ale jakże konkretną opowieść, chwilami metaforyczną, o wielokulturowych punktach odniesienia. Mentalnie dominują tu wszakże Amerykanie, a zwłaszcza plemienny estetycznie Ewart, który drobnymi preparacjami oraz oryginalnym instrumentarium dmuchanym, wprawia całą machinerię w delikatny trans i nie pozwala, by nastrój zadumy i pokrętnej ciekawości, cóż przyniesie kolejna chwila muzykowania, opuścił choćby na moment, zarówno muzyków, jak i słuchaczy. Bardzo trafny tytuł wydawnictwa, zatem High bez zbędnej dyskusji.




Formacja The Sync, to szósty katalogowy numer mostowego labelu. Tym razem zderza się w nim kobiecy, całkiem francuski temperament flecistki (Sylwia, także amplifikacje i głos) i pianistki (Ewa, także preparacje) z żelazną, iście amerykańską konsekwencją i odpowiedzialnością za czyny, wiolonczelisty (Fryderyk, także amplifikacje) i perkusisty (Michał). Trzy wytrawne dania o różnym poziomie intensywności procesu improwizacji i głośności dobywanej z instrumentów. Osobiście wolę, jak para na parę, kwilą na pograniczu ciszy (fantastyczny początek) niż zatracają się w galopadzie sprzężeń i nadmiernych amplifikacji (tak w okolicach połowy drugiego fragmentu), ale całość kupuję bez krzty głębszej zadumy, bo to świetna muzyka jest i tyle dyskusji w tym temacie! High!

Sesje Mostowe do uważnego śledzenia, od dziś do odwołania.


Mikołaj Trzaska  Delta Tree (Kilogram Records, 2016)

Lubiony muzyk krajowy Waszego recenzenta, Trzaska po ojcu, z imienia Mikołaj, wstąpił w tym roku w stan błogosławionej 50-i  i zapewne nie tylko z tej okazji zaprezentował światu, w wydaniu krajowym i zagranicznym, swą pierwszą solową płytę. Rzecz stała się możliwa dzięki jego uroczemu wydawnictwu Kilogram Records, a i także, zapobiegliwości i trosce koleżanki małżonki Oli.

Delta Tree przynosi szesnaście miniatur na trzy ulubione dęciaki Mikołaja, czyli alt (10 incydentów), baryton (jeden) i klarnet basowy (pięć).




Kilka wieków temu, pisząc kolejną recenzję płyty Lestera Bowie w pozycji na kolanach, lojalnie ostrzegałem, iż poziom mojego entuzjazmu dla dokonań muzyka jest tak duży, iż generuje ryzyko całkowitej utraty obiektywizmu.

Gdy myślę o Mikołaju i jego muzyce, winienem wydać z siebie ostrzeżenie o podobnym charakterze. Na Delcie podoba mi się wszystko, rajcuje każdy dźwięk, intryguje każda nuta nostalgii i zadumy tryskająca z rur Mikołaja, zniewala oczywista uroda tej muzyki.

Bardzo zatem na zielono i mocno w kierunku high! I do następnych urodzin, Mikołaj!!!


Jones Jones (Larry Ochs, Mark Dresser, Vladimir Tarasov)  The Moscow Improvisations (Not Two Records, 2016)

Moskiewskie spotkanie na szczycie, podsumowujące niewątpliwe katastrofy wywołane przez lata zimnowojenne. Odznaczeni za męstwo i waleczność na polu boju, synowie wuja Sama – Ochs, wspaniały saksofonowy artylerzysta i Dresser, kompetentny saper, kontrabasista kontra Tarasov, postsowiecki werblista, obwieszony medalami za czyny swoje i niekiedy cudze.




W blichtrze wielkogabarytowej stolicy mocarstwa, cała trójka jakieś siedem lat temu popełnia koncert, który dziś trafia do nas dzięki operatywności polskiego labelu z Krakowa. Niechże zatem my, niczym zimnowojenna ofiara, zaczerpnijmy choć drobne przyjemności z kaprysów historii.

Nowak, Nowak, to propozycja, która zapewne znajdzie wielu orędowników i plenipotentów, ale ja osobiście delikatnie pomarudzę, gdyż od muzyków tego kalibru (myślę zwłaszcza o przybyszach z zachodniej półkuli) oczekiwałbym więcej. Tarasov w roli gospodarza stara się być uprzejmy i często zaprasza gości do intensywniejszej gry, jednak jego drumming odbieram w wielu momentach jako mało stymulujący. Ochs zdaje się być nieco speszony moskiewskim przesytem gościnności, Dresser zaś niby szuka zaczepki, ale w sumie sprawia wrażenie faceta, który przyszedł się tu najeść, a potem zdążyć na ostatnie metro. Zatem, tylko poprawnie, tylko middle, no może w trakcie trzeciego fragmentu, w pobliżu mogłoby się delikatnie zazielenić (…high).


KTHXBYE  Details (Raw Tonk Records, 2016)

Uwaga! Tajny szyfrogram na stronie Trybuny! Cóż może kryć się za tajemniczym KTHXBYE???

Szczegóły (Details) są następujące: na saksofonie Colin Webster, na gitarze elektrycznej Stian Larsen, zaś na perkusji Brage Tromoenen. Trójka młodych facetów bliżej nieokreślonej proweniencji (gitarzysta ma skośne oczy!), z dużym zapałem postanowiła pohałasować. Rzecz dzieje się w Londynie, co może sugerować anglosaski rodowód tenorzysty, choć z wyglądu raczej przypomina jurnego Skandynawa. Służby wywiadowcze Trybuny ustaliły jedynie, iż jest on londyńskim rezydentem. Innych Szczegółów brak.




Całość rejestracji ma długość winylową, zatem śmiało mogę zachęcić was do zmarnowania tych drobnych 40 minut na odsłuch pomysłu na muzykę w wykonaniu KTHXBYE. Nie jest on ani szczególnie odkrywczy, ani nie spowoduje specjalnego mrowienia w okolicach kręgosłupa, ale w sumie, czemu nie… Podobają mi się urywane frazy tenoru, perkusista ciekawie obrabia rytmicznie materiał kolegów. Może jedynie gitarzysta pozostaje jeszcze na etapie rockowego szarpidruta, choć z niewątpliwym zacięciem do hałasowania. Jakkolwiek cała przyszłość przed nim. Niech będzie middle z lekką podpórką high!


Made To Break  Before The Code: Live (Audiographic Records, 2016)

Niespełna dwa lata temu miałem okazję być na swoim ostatnim koncercie Kena Vandermarka. Rzecz działa się w poznańskim Dragonie, w ramach epigonalnego festiwalu Nowy Wiek Awangardy.

Kena widziałem na żywo jakieś trzy tysiące razy. W ubiegłej dekadzie napisałem około siedemnastu tysięcy entuzjastycznych recenzji jego płyt (wszystkie dostępne w archiwach Trybuny!). Ale dwa lata temu powiedziałem: basta!




Made To Break to koncepcja Vandermarka połączenia drive’owego grania na saksofonie, przy wtórze basu elektrycznego i dynamicznej perkusji, z… analogową, kablową elektroniką.

Domyślacie się, że koncert tejże koncepcji dwa lata temu kompletnie mi się nie podobał. Teraz jakiś szaleniec postawił ten słaby koncert nudnej i wtórnej formacji … wydać na płycie.

Nie zaskoczę was krwistym low, nieprawdaż?


West Hill Blast Quartet  Live At Brighton Alternative Jazz Festival 2015 (Foolproof Projects, 2016)

W sumie tytuł formacji mówi nam wszystko o tej muzyce. A słowo blast zdaje się być w tym miejscu bardziej kluczowe niż… personalizujący całość kwartet. Ale fakt, bezdyskusjnie  to właśnie czterech ludzi odpowiada za pół godziny freejazzowego hałasu, poczynionego w ubiegłym roku w Brighton, przy wtórze oklasków garstki szaleńców, a zamieszczonego na krążku wydawcy o intrygującej nazwie Foolproof Project.




Panowie i Pani zabrali ze sobą na ów gig trzy tony instrumentów (tak przynajmniej wynika z opisu płyty). Nie wiem wszakże, ile z nich ostatecznie użyli. Nie wiem…. bo prawie nic na tej płycie nie słychać. Kasetowa, monofoniczna jakość nagrania odbiera mi jakiekolwiek chęci, by coś Wam o West Hill Blast Quartet opowiedzieć.

Pozostańmy zatem przy tym braku informacji i zakreślmy sążniste low!