Nie dalej, jak w ostatni wtorek zachwycaliśmy się płytą
Magdy Mayas Ritual Mechanics,
stanowiącą jedną z dziesięciu wiosennych nowości The Relative Pitch Records.
Zgodnie z poczynioną wówczas obietnicą dziś sięgamy po pozostałe dziewięć
nowych albumów nowojorskiego labelu.
Wygląda na to, iż niektórym albumom poświecimy sporo słów,
innym definitywnie mniej. Także chronologia naszego overview nie będzie biec wedle dat publikacji, ale raczej ilości gwiazdek,
jakie moglibyśmy przydzielić płytom, gdybyśmy taki niecny proceder uprawiali.
Trzeba wszakże przyznać, iż ten wiosenny, relatywny
wysyp świeżynek jest w ujęciu ogólnym bardziej niż udany. A Waszą szczególną
uwagę pragniemy zwrócić na pierwsze trzy krążki w zestawie!
Pośród omawianych nowości aż sześć, to albumy solowe (od
długiego już czasu edytorskie idee fixe
wydawnictwa), trzy pozostałe, to zgrabne duety. Jeśli chodzi o tytuły wykonawcze
otrzymujemy garść świetnie nam znanych i bezsprzecznie lubianych artystów, a także
– jak zawsze - sporą porcję nowych nazwisk do zapamiętania. So, welcome to the world of Relative Pitch!
Yedo Gibson Conic Tube
Namouche Studios,
Lizbona, luty 2023: Yedo Gibson – saksofon sopranowy (1, 4, 5, 8), saksofon
altowy (2, 6) oraz saksofon tenorowy (3, 7). Osiem improwizacji, 44 minuty.
Brazylijski saksofonista nie wymaga w tym miejscu
jakiejkolwiek introdukcji. Znamy niemal wszystkie jego nagrania (z których
spora część ukazała się, jakże spontanicznie, w Polsce), uwielbiamy jego
temperamentny styl gry na instrumentach dętych, ale … nigdy jeszcze nie
mieliśmy okazji obcować z Gibsonem w wersji solo. Taka samotna ekspozycja była
już zapowiadana przez muzyka od lat - wreszcie stała się faktem. To wspaniała
wiadomość dla świata muzyki kreatywnej!
Yedo w połowie nagrań korzysta z saksofonu sopranowego, w
obliczu którego zdaje się być nie tylko melodyjnym story-tellerem, ale nade wszystko eksploratorem tzw. technik rozszerzonych,
pośród których tą najciekawszą jest dmuchanie w tubę instrumentu, nie zaś w
jego ustnik oraz wydobywanie dodatkowo wielu gardłowych dźwięków. W pierwszym utworze
jego sopran potrafi brzmieć niemal syntetycznie, równie delikatnie, jak piskliwie.
W części czwartej tańczy i śpiewa, w piątej przypomina owadzi rój w locie wnoszącym,
wreszcie w ostatniej części muzyk niejako reasumuje sopranowy rozdział i cały
album. Wieńczy go prawdziwie niedźwiedziowatym pomrukiem, pełnym rozkołysanej melodii.
A nim to nastąpi, prezentuje rozbudowaną sekwencję możliwości brzmieniowych,
jakie daje ten mały instrument dęty - wzdycha niczym leniwiec na skraju
puszczy, mlaska jak kot, furkocze jak stado gołębi. Na saksofonie altowym Gibson,
to artysta kultywujący wielką spuściznę jazzu - z jednej strony blisko mu do
Alberta Aylera, z drugiej jeszcze bliżej do Charliego Parkera. Jego instrument
ewidentnie swinguje, płynie soczystą melodią i intrygująco zbliża się do granic
fire music. Z kolei na saksofonie tenorowym
Brazylijczyk staje się prawdziwie free jazzowym zwierzem, który nie odpuszcza choćby
na sekundę. Buduje mocne, dronowe pasaże, rży jak koń, śpiewa gęstym, jakże soczystym
tembrem, wkładając w to mnóstwo emocji. Potrafi wprawić się w ekstatyczny, polirytmiczny
taniec, a na koniec puścić do nas oko. Wszak saksofon, to tylko metalowa tuba,
która rezonuje!
Samara Lubelski & Marcia Bassett Indexical/Rhizome
Indexical, Santa
Cruz, Kalifornia, sierpień 2020 (utwór 1), Rhizome,
DC, grudzień 2022 (2): Samara Lubelski – skrzypce oraz Marcia Basssett –
gitara. Dwie improwizacje, 43 minuty.
Skrzypce i gitara podłączone pod prąd elektryczny wysokiej
mocy, pogłos budujący przestrzeń, która nie ma początku, ani końca, wreszcie artystki
o niewyczerpalnych zasobach kreatywności, snujące gęste smugi dark ambientu i
soczystej psychodelii ubrane w szaty wyrafinowanej improwizacji. Uwielbiamy
takie sytuacje sceniczne!
Pierwsza improwizacja trwa tu prawie dwa kwadranse, a rodzi
się z dwóch smukłych, niemal stojących plam ambientu. Ów krzyk, niczym wycie syren
alarmowych z czasem przekształca się w dwie strugi płynnej, psychodelizującej
narracji. Skrzypce frazują post-akordowo i pną się ku górze, gitara pęcznieje
poziomo mrokiem ambientu. Gdy improwizacja nabiera intensywności i skulonej
dynamiki, całość brzmi niczym filmowy zapach
napalmu o poranku. Niezależnie od stadium rozwoju opowieści, artystki zawsze
mają oparcie w chmurze dark ambientu. Skrzypaczka dygocze wtedy ze strachu, a
gitarzystka niczym nietoperz zdaje się kołować nad swoją ofiarą. Momenty spowolnień
są tu jedynie okazją do łapania oddechu przed powrotem na szlak bezkresnej podróży.
Z czasem gitara nabiera post-rockowej powłoki, z kolei skrzypce stają na
palcach, krzyczą strugą błękitnego ambientu i zdają się być niebezpiecznie melodyjne.
Druga odsłona albumu trwa piętnaście minut z sekundami i formuje się z podobnych,
ale nie takich samych elementów. Gitara od startu wydaje się być bardziej nasączona
rockiem, czasami wręcz charczy, z kolei skrzypce trzymają się konwencji wysokiego
ambientu. W fazie środkowej obie strugi złych mocy na moment stają się niemal bliźniaczo
podobne i nad wyraz hałaśliwe. Potem już wszystko zaczyna piąć się ku czarnemu
niebu. Owo diabelskie rozkołysanie w okolicach dwunastej minuty zaczyna przygasać.
Skrzypaczka i gitarzystka schodzą teraz do niemal pojedynczych fraz. Instrument
tej pierwszej skomle, tej drugiej pulsuje delikatnością.
Zosha Warpeha Silver Dawn
Spillway Sound,
Nowy Jork (?), czerwiec 2023: Zosha Warpeha - hardanger d'amore & głos. Trzynaście improwizacji/ kompozycji,
44 minuty.
Czas na płytę niezwykłą w dzisiejszym zestawie. Oto
artystka, której dane personalne mogą świadczyć o pochodzeniu z dowolnego
zakątka wszechświata (w tym wypadku z amerykańskiej Minnesoty), na pięciostrunowym
instrumencie z epoki, w trzynastu niezbyt długich utworach (trwających od dwóch
do sześciu minut), doposażonych okazjonalnie w medytujący głos i elementy
tańca, którego z oczywistych względów nie widać. Uroda tej płyty jest
niespotykana w dosłownym znaczeniu tego pokrętnego określenia. Można się w to
nagranie zapaść bez reszty i nie znaleźć drogi powrotnej. Brawo Zosha!
Muzyka Warpehy (odmieniamy po słowiańsku, czy może po
nordycku?) pełna jest delikatności, ale też emocjonalnej głębi. Bywa
minimalistyczna, ale potrafi zgęstnieć i nabrać zaskakującej intensywności. Mnóstwo
w niej melodii, ale smutnej, bardzo tęsknej. Wszystko pachnie tu z jednej strony
post-barokiem, z drugiej niemal folkową tanecznością. W utworze trzecim brzmienie
instrumentu wydaje się być zabrudzone, pełne szmerów i szelestów, na które nakłada
się mrucząca wokaliza o tajemniczym, celtyckim (?) zaśpiewie. Szósta opowieść zdaje
się unosić w powietrzu - artystka śle nam filigranowe, szarpane frazy, a zaraz
potem mikro melodie grane arco. Zarówno
ta, jak i kolejna odsłona albumu wydają się wyjątkowo smutne, z kolei w ósmej
instrument Zoshy brzmi niczym bałałajka, której dźwięki odbijają się od
spokojnego lustra wody. W drugiej fazie albumu zaczynają pobrzmiewać echa
muzyki dawnej, niosąc dodatkowe porcje niczym niezmąconego piękna strunowej
narracji. Tak dzieje się w siódmej, jedenastej i trzynastej opowieści. Ta ostatnia,
nie dość, że wieńczy ów wspaniały album, to zdaje się konsumować całą kruchość Srebrnego Świtu – sprawia wrażenie dziecięcej
kołysanki, nuconej z zapartym tchem i trwogą nadchodzącego poranka.
Maria Reich Interdependenzen
Berlin i Wilsum, Niemcy, od grudnia 2022 do maja 2023: Marta
Reich – skrzypce, altówka (utwory 3,6). Jedenaście utworów, 35 minut.
Kolejna solowa płyta na mały instrument strunowy jest tym razem
projektem nieco konceptualnym. To zbiór nagrań dokonanych w różnych okolicznościach
przyrody dwóch niemieckich miast, a zarejestrowanych telefonem. Brzmienie bywa
zatem surowe, niekiedy zabrudzone gwarem tego, co dzieje się wokół artystki i
jej instrumentu. Ale jako całość broni się bez większego problemu, o czym
decyduje nade wszystko artystyczna jakość tych krótkich, improwizowanych opowieści.
Melodia i oddech artystki stopiony z otoczeniem, to elementy
składowe niemal każdej opowieści. Jeśli post-folk, to surowy, zdeformowany
zapachem cywilizacji, jeśli taniec, to zadziorny, energiczny, temperamentny. Te
drugi osiągany tu jest równie skutecznie techniką arco, jak i pizzicato –
tak dzieje się choćby w opowieści drugiej i piątej. Epizody trzeci i ósmy są
dalece mroczne, zdają się dobiegać z podziemnej krypty. Z kolei odsłona szósta
zaczyna się w estetyce post-barokowej, ale kończy w prawdziwych, nieludzkich
boleściach. Równie udane są historie siódma i dziewiąta, które stawiają na frywolność,
intensywność i zapewne dobrą zabawę. Dziesiąta część, to zestaw śpiewów żałobnych,
niesionych zarówno smutkiem, jak i dystansem do wszystkiego, co wokół. Finałowa
piosenka cedzona jest przez zaciśnięte
zęby. To smuga urokliwych post-fonii lepiąca się w drobny, pożegnalny dron.
Maria Bertel Monophonic
Czas i miejsce akcji nieznane: Maria Bertel – puzon,
mikrofonowe amplifikacje. Dziesięć utworów, 34 minuty.
Duńska puzonistka umieściła swój duży instrument dęty w
bezpośredniej bliskości skomplikowanej sieci mikrofonów, których kolektywna
praca efektownie wzmocniła dźwięki puzonowych wyziewów. Choć już w połowie
albumu wydaje, że pomysły artystki na budowanie narracji wyczerpują się, to
brzmienie puzonu, w wielu momentach przypominające … przesterowaną gitarę
elektryczną, musi budzić duży respekt. Co by zatem nie mówić, nazwisko Marii
zapisujemy w naszych kajetach i czekamy na kolejne, improwizatorskie
ujawnienia.
Pierwszą opowieść buduje masywny dron o dość siarczystym
brzmieniu, jakby puzon umieszczony został w wielkim, betonowym tunelu (tak
kiedyś eksperymentowali Dead Neanderthals!). Strumień fonii delikatnie się sprzęga,
czasami pulsuje basowym pasmem, innym razem artystka zdaje się pochylać nad pojedynczym
ruchem wentyla. W drugiej opowieści brzmienie puzonu kojarzyć się może z pracą
młota pneumatycznego. Szczęśliwie w potoku zdarzeń słyszymy też oddech żywego
człowieka. Od trzeciej odsłony dęciak definitywnie staje się gitarą! Najpierw kompulsywnie
iskrzy mocą nieistniejącego zasilania prądem zmiennym, potem wydaje zwierzęce jęki,
które wspiera mechaniczny background.
W kolejnych częściach przyjmuje postać hałaśliwego drona, sprzęga i rytmicznie zgrzyta
zębami, pracuje na przesterach, czasami to niemal powulkaniczne wyziewy
gorącego powietrza. W przedostatniej opowieści puzon brzmi już prawdziwie harsh-noise’owo, z kolei w części ostatniej
artystka zdejmuje nogę z gazu i snuje mroczne, rezonujące post-drony, popadając
w intrygującą medytację.
Sofia Salvo Rotarota
Berlin, marzec 2023: Sofia Salvo – saksofon barytonowy.
Osiem utworów, 43 minuty.
Argentyńską barytonistkę gościliśmy w Dragonie roku temu
wraz z ognistym kwartetem Colina Webstera i zostawiła po sobie bardzo dobre
wrażenie. Równie wyśmienicie radzi sobie Salvo w kolejnym dziś spektaklu
jednego aktora. Artystka dba o dramaturgię, opowiada ciekawe historie, być może
mniej koncertuje się na niuansach brzmieniowych, ale w niczym nie ujmuje to jakości całemu przedsięwzięciu.
Opowieść Sofii podzielona jest na osiem epizodów, które trwają
od czterech do ośmiu minut. Pierwsza odsłona, to barytonowa rozgrzewka – długie,
szumiące podmuchy z tuby nabierają tu z czasem bardziej szorstkiego posmaku.
Zaraz potem baryton wydaje z siebie masywny wrzask – tembr jest agresywny, ale czysty,
niemal wymuskany. Na koniec artystka udanie sięga po drobne, wycyzelowane
frazy. W części trzeciej poznajemy mroczne zakamarki barytonowej tuby, z ciszą zastygłą
pomiędzy frazami. Czwarta opowieść wydaje się być jeszcze bardziej delikatna i zrodzona
w bezpośredniej bliskości ciszy. W kolejnej części Sofia prezentuje nam mantrę
mrocznych dronów budowanych na wdechu. Podobnie jak w poprzedniej odsłonie, na
etapie rozwinięcia improwizacja wydaje się być odrobinę bardziej żwawa. Szósta opowieść
jest dynamiczna, choć tuba początkowo jedynie drży, dopiero potem szuka
zagubionej melodyki. Na koniec dostajemy garść wysoko podwieszonych westchnień.
Także siódma odsłona tętni życiem. To swobodny jazz bez melodii i nudnych
synkop - czysta energia saksofonowego oddechu. Artystka świetnie się tu
odnajduje - pokrzykuje na siebie, wypełniona dobrą energią. Finałowa
improwizacja zdaje się toczyć od samej ziemi do rozgwieżdżonego nieba. Fikuśne,
żywe zawijasy, soczyste brzmienie rozległego, barytonowego spektrum. Opowieść
nie ma charakteru pożegnalnego, jedynie pod sam koniec w tembrze saksofonu
pojawia się nutka zadumy.
Ada Rave In search of a real world
Splendor,
Amsterdam, listopad 2022: Ada Rave – saksofon tenorowy i preparacje oraz
sopranowy i sopranino (utwór 6). Siedem utworów, 38 minut.
Kolejny, saksofonowy spektakl solo, znów w wykonaniu
artystki pochodzącej z Argentyny. Po rezydentce berlińskiej, czas na mieszkankę
Amsterdamu. Tym razem w roli naczelnego instrumentu saksofon tenorowy,
jednokrotnie zamieniony na mniejszy kaliber, w siedmiu opowieściach
skoncentrowanych na preparowaniu instrumentu. Efekty w skończonej liczbie
przypadków bardzo interesujące, zdaje się, że nawet bardziej niż albumy Rave
poczynione w klasycznie free jazzowych, trzy, cztero-osobowych formacjach.
Na starcie albumu korpus saksofonu drży, a tuba pełna jest
ruchliwych przedmiotów. Artystka próbuje wygenerować garść post-melodyjnych
fraz. W kolejnej części do drżącej materii zostaje dodany nerwowy oddech. Długie
frazy chcą się tu formować w drony, ale na drodze pojawia się gęsta cisza.
Narracja jest precyzyjnie zaplanowana, każdy ruch wyważony i głęboko
przemyślany. Z czasem rozkołysana melodia łapie piach w szprychy. W trzeciej odsłonie
instrument tradycyjnie już drży, wokół panoszy się dużo ciszy, ale flow zdaje się nabierać pewnego
wewnętrznego rytmu. Z jednej strony wyszukana melodyka, z drugiej niemal
industrialny background budowany masą
saksofonowego korpusu. Kolejna opowieść śmiało pretendować może do miana najbardziej
udanych fragmentów płyty. Najpierw artystka generuje rezonujące frazy, będące zapewne
efektem pocierania instrumentu metalowymi przedmiotami. Potem rodzi się
szemrząco-szeleszczący dron. Część piąta, to mantra gruźlika w stadium agonii.
Spokojny początek, nerwowe rozwinięcie i wyciszone zakończenie. W szóstej
improwizacji Ada sięga po lżejsze odmiany saksofonu, a narracja zdaje się tu
przypominać ptasi klangor. Swobodne wydechy niosą dźwięki bardzo wysoko. Całość
nabiera rytmu. Finałowa opowieść rodzi się z głębi gwiżdżącej ciszy. Pracują
dysze, nerwowy oddech muzyka buduje dramaturgię. Post-melodyjna modlitwa pełna jest
boleści i codziennego utrapienia.
Chloë Sobek & Tim Berne Burning Up
Miejsce nieoznaczone, czerwiec 2023: Chloë Sobek – violone oraz Tim Berne – saksofon
altowy. Pięć improwizacji, 46 minut.
Po saksofonowych aspirantkach czas na saksofonową legendę
gatunku! Berne rzadko grywa w tak kameralnych składach, szczególnie w duetach,
zatem do odsłuchu płyty nie sposób było nie zasiąść z wypiekami na twarzy.
Album zaczyna się więcej niż obiecująco. Stylowy, typowy dla Berne’a sound altu napotyka tu na kreatywne
opowieści prowadzone na równie stylowym instrumencie strunowym. Niestety z
czasem z muzyków zdaje się ulatywać energia i kreatywność, i jako całość, to
niedługie przecież nagranie zdaje się – wbrew tytułowi – systematycznie usypiać
słuchacza.
Zgodnie z anonsem, pierwsza improwizacja to żwawa, swobodnie
prowadzona gra na dwa świetnie brzmiące instrumenty akustyczne. Strunowiec najpierw
pracuje pizzicato, potem zagłębia w
otchłań smyczkowych ekspozycji. Saksofon niezobowiązująco śpiewa, a jego
rozhuśtany tembr chwilami grzęźnie w gardle dobrej kreacji. To opowieść post-chamber, która nie zapomina o
swoich post-jazzowych korzeniach. Smyczek zwinnie preparuje, a tuba dętego drży
i nabiera wilgoci. Drugą odsłonę otwiera porcja ambientu, który lepi się w
balladę, której bliżej do post-baroku niż emocji bardziej ognistego jazzu. W
dalszej części albumu smutek melodii zdaje się na stale zastępować dramat
kreatywności. Muzycy czynią tu kilka udanych akcji, sięgają po metodę call & responce, ale z każdym
przebytym metrem ich energia do życia zdaje się przygasać. Pracują na
zaciągniętym ręcznym, co szczególnie dotkliwe okazuje się w trakcie ostatniej
improwizacji, która trwa aż trzynaście minut. Kameralna kołysanka wisi tu na
delikatnym smyczku, podczas gdy alt odlicza już sekundy do wyczekiwanego
zakończenia.
Kirsten Carey & Aaron Edgcomb Mature Defense Mechanism
Detroit, Nowy Jork, czas nieoznaczony: Kirsten Carey –
gitara oraz Aaron Edgcomb – perkusja. Jedenaście improwizacji, 39 minut.
Albumowe credits
donosi tu o artystycznym eksperymencie. Zwykliśmy tak nazywać zjawiska, które mają
na celu tworzenie nowej jakości, ale obarczone są dużym ryzykiem katastrofy.
Mianem eksperymentu bywa także określana sytuacja, w której podejmujemy
działania skazane na klęskę, a cenne jest jedynie to, że próbowaliśmy. W
odniesieniu do dwóch muzyków odpowiedzialnych za Mature Defense Mechanism, pewne wydaje się to, że artystycznie
polegli. Zaprosili nas do brutalnie przewidywalnego świata rocka, post-punka,
tudzież młodzieżowej psychodelii i podjęli się karkołomnej próby
improwizowania. Obie ścieżki tego albumu zostały nagranie w różnym czasie i
miejscu, zatem ta trudna do zwerbalizowania próba eksperymentu została
dodatkowo pozbawiona możliwości wzajemnych interakcji, jakie mógłby powstać w
trakcie wspólnego muzykowania.
Niedługi album został podzielony na jedenaście piosenek bez tekstu. Gitarzystka frazuje
tu niczym młodsza siostra holenderskiego The Ex, perkusista z kolei koncertuje
się na dość jednostajnym circle drummingu
i nie jest skory wchodzić w bliższy kontakt z gitarowym frazowaniem. Utwory
realizowane w trybie dynamicznym dobrze się bronią, choć już po czwartym mamy
wrażenie, że arsenał kreatywności jest na wyczerpaniu. W wolniejszych momentach
akcja pachnie post-bluesem i ewidentnie cierpi z niedoboru tempa i emocji.
Nieco ciekawiej nagranie kształtuje się w dalszej fazie, gdy muzycy pokazują
małe, tygrysie pazurki, a ich agresywna narracja udanie sytuuje ich w roli
punk-rockowych epigonów.