piątek, 28 czerwca 2024

Edwards, Karlsen & Lash gossip the Action Theory!


Ostatni piątek czerwca, to dobry moment na londyńskie starcie w kategorii definitywnie swobodnej improwizacji. Będzie chwilami ogniście i całkiem free jazzowo, czasami odrobinę kameralnie, niekiedy z małym obłokiem post-rocka wokół gryfu gitary elektrycznej.

Przed nami trzech artystów z trzech różnych pokoleń, każdy z przeogromnym potencjałem kreatywności i spotkanie, które jest dla nich chyba tym pierwszym w zadanej konfiguracji personalnej. John Edwards, mistrz brytyjskiego kontrabasu, człowiek instytucja w skali ogólnoświatowej, artysta, które dobrze wkleja się w każdy układ sceniczny, zwiera tu szyki z Dominikiem Lashem, muzykiem średniego pokolenia, którego kojarzymy z kontrabasem, ale też coraz częściej spotykamy z gitarą elektryczną oraz z młodym Norwegiem, Emilem Karlsenem, który od pewnego momentu zdaje się być stałym elementem londyńskiego półświatka impro. W trakcie niespełna pięćdziesięciominutowej podróży muzycy nie żałują emocji i potu, zatem nie pozostaje nam nic innego, tylko dać się wplątać w Teorię Działania i ponieść w otchłań fascynujących dźwięków.




Pięcioodcinkowy spektakl otwierają plejady drobnych dźwięków, zarówno tych preparowanych, jak i czysto frazowanych, na ogół delikatnych, każdorazowo precyzyjnych, idealnie skorelowanych z tym, co przed chwilą i tym, co nastąpi potem. Filigranowe obcierki, brudny smyczek kontrabasu i gitara w obłoku szemrzącego amplifikatora – wszystko splata się tu w misterną pajęczynę akcji i reakcji. W takich okolicznościach przyrody wystarczy drobny impuls, by improwizacja nabrała ognia i skoczyła free jazzowi do gardła. Gęste, hałaśliwe frazy szybko nabierają jednak powietrza i bez utraty jakości schodzą do poziomu szeptanych półsłówek. Centralną postacią opowiadania jawi się kontrabasista, który swoim zwyczajem rządzi i dzieli, ale nade wszystko inspiruje młodszych do wzmożonej kreatywności. W połowie trwającej prawie kwadrans improwizacji otwarcia muzycy chowają się w ciszy, potem prowadzą grę na małe pole, przez moment pracują w duecie pizzicato & cymbals, a efektowną opowieść reasumują pięknym, ognistym szczytem, zainicjowanym zarówno mięsistym arco, jak krzykiem niemal rockowej gitary.

Początek drugiej opowieści jest dość leniwy. Tworzą go smukle frazy smyczka, gitarowe flażolety i szmer percussion. Po desygnowaniu do gry kilku preparowanych mikro fraz i wzbudzeniu adekwatnych reakcji, improwizacja przybiera kształt open jazzowej post-ballady. Z czasem nabiera masy i odpowiedniego tempa, błyszczy siłą ognistej wymiany zdań, po czym równie urokliwie gaśnie na wystudzonym smyczku. Kolejną opowieść otwiera perkusyjna introdukcja. Gitara w zaciszu alkowy delikatnie sprzęga, z kolei struny kontrabasu okładane są smyczkiem. Każdy z muzyków zdaje się tu pracować w swoim tempie i własnej estetyce, ale efekt finalny okazuje się jednorodny i świetnie skonstruowany. Moc rocka, siła post-baroku i drobiazgowy, utrzymany w dobrym tempie drumming, a na dodatek kilka plam soczystej psychodelii. Palce lizać!

Czwarta odsłona syci się kreatywnym dysonansem. Gitara szyje tu balladę, perkusyjne talerze rezonują, a struny kontrabasu najpierw są zalotnie szarpane, a potem biczowane rozdygotanym z emocji smyczkiem. Znów akcenty post-rockowe świetnie korelują z agresywnym smyczkiem, a za resztę odpowiedzialny jest drobiazgowy drumming. Artyści fantastycznie łapią tu wiatr w żagle – ich flow jest gruboziarnisty, kanciasty, kostropaty! Zakończenie utworu skrzy się emocjami, dodatkowo podsycanymi rozhuśtanym smyczkiem. Finałowa ekspozycja od pierwszej sekundy płynie wartkim, kolektywnym strumieniem interakcji. Jest jednocześnie ciężka i lekka, zwiewna i masywna. Edwards tańczy w swym ulubionym rytmie arco & pizzicato, Lash cieszy się każdą sekundą rocka, a Karlsen zdaje się być wszędzie i reaguje na każdy niuans dramaturgii. Ostatnia prosta jest wyjątkowo gorąca! Smyczek staje w ogniu, gitara krzyczy z emocji, a perkusja oplata wszystko pajęczyną drobiazgów. Potem już tylko pomruki opadającego smyczka, konającej gitary i szeleszczących szczoteczek perkusyjnych.

 

John Edwards/ Emil Karlsen/ Dominic Lash Action Theory (Bandcamp’ self-released, CD 2024). John Edwards – kontrabas, Emil Karlsen – perkusja oraz Dominic Lash – gitara elektryczna. Nagrane w Hackney Road Studios, Londyn, styczeń 2024. Pięć improwizacji, 48 minut z sekundami.

 

 

wtorek, 25 czerwca 2024

Emilie Škrijelj & Tom Malmendier in two direct actions!


Akordeonistka Emilie Škrijelj i perkusista Tom Malmendier tworzą duet Les Marquises od przynajmniej dekady. Dużo koncertują (bywali w Polsce), sporo nagrywają, od czasów pandemii prowadzą też label, który zwie się eux sæm. Wszystko to doskonale wiedzą Czytelnicy Trybuny, albowiem o dokonaniach tej dwójki wciąż jeszcze młodych artystów europejskiej sceny muzyki improwizowanej informujemy na bieżąco.

Emilie i Tom w duecie popełnili dotąd bodaj dwie płyty, znacznie częściej możemy ich usłyszeć na albumach nagrywanych w większych składach. Wystarczy spojrzeć na nieduży katalog ich labelu. Aż cztery pozycje, to nasza para w towarzystwie jednego, tudzież dwóch dodatkowych muzyków.

Dokładnie w tej konwencji dramaturgicznej posadowione są płyty, nad którymi dziś pochylamy nasze muzyczne zmysły. Najpierw kwartet Nuits, który ma już w dorobku album pod auspicjami eux sam, a teraz wraca do nas w wersji koncertowej (uzupełniają go wiolonczelista Stéphane Clor i elektronik Armand Lesecq), potem trio Bruine, w szeregach którego dostrzegamy naszego dobrego znajomego z Berlina, klarnecistę Michaela Thieke. Kwartet zaprasza nas na podróż definitywnie elektroakustyczną, z kolei trio teoretycznie bazuje na instrumentach akustycznych, ale ponieważ wystawia je na pastwę całej armii głośników (speakers), efekt foniczny zdaje się być nie tyle elektroakustyczny, co zdecydowanie post-industrialny.



 

Nuits Concert à Bruisme (Ligne de Crête, CD 2023). Emilie Škrijelj – akordeon, sampler, Stéphane Clor – wiolonczela, Tom Malmendier – perkusja oraz Armand Lesecq – elektronika. Nagrane w trakcie Festiwalu w Bruisme, Francja, 2021. Jedna improwizacja, 41 minut.

Początek koncertu lepi się z drobnych, elektroakustycznych szmerów, drżących strun i subtelnego, ale już udramatyzowanego drummingu. Narracja urokliwie rozkwita, przypomina pierwsze poranne promienie słoneczne. Akordeon dygocze ambientem, elektronika wije się wężowatym strumieniem, pracują perkusyjne szczoteczki. Medytująca improwizacja niepodziewanie zaczyna szukać podskórnej dynamiki. Jeszcze tylko dwa głębsze oddechy i nabiera niemal post-industrialnych barw, trzęsąc się niczym budyń czekoladowy na wybojach. Z każdą pętlą opowieść zdaje się być szyta coraz dłuższymi frazami. Cello zaczyna śpiewać, reszta intensywnie szeleścić. Po dwunastej minucie można donieść wrażenie, ze muzycy chowają się za kotarą ambientu, a jednym żywym w tym gronie pozostaje perkusista. Narracja nabiera szczególnej urody – dominują żywe frazy, a mgła elektroniki dopełnia obrazu całości. Lewitacja, która szuka drobin rytmu, echo, które wydaje się być dziełem live processing, frazy czyste i ocean fraz preparowanych. Oniryczny post-taniec! Ale gdybyśmy mieli teraz precyzyjnie wskazywać źródła pochodzenia poszczególnych dźwięków, niechybnie polegniemy! Prawdziwy festiwal fake sounds!

W połowie seta muzycy przeoblekają się w orszak perkusjonalistów. Akordeon i elektronika dygoczą, cello nuci pod nosem, a krawędziowy, na poły preparowany drumming snuje nić życia. Po kilku chwilach opowieść traci jednak walory dynamiczne. Wszyscy jakby zastygli, pogrążeni w tlącym się pogorzelisku. W tle ktoś gada, powietrze pełne jest szmerów i tajemniczych szelestów, coś popiskuje, a nawet gwiżdże. Z czasem ów konglomerat fake sounds zaczyna gęstnieć. Akordeon pulsuje, smyczek preparuje, coś mości się na perkusyjnym werblu. Akustyka lepi się w dron, wokół którego rozpościera się chmura elektroniki. Akordeon brzmi teraz wyjątkowo syntetycznie, wiolonczela przebiera szaty rockowej gitary, a perkusja szuka kolejnej porcji dynamiki. Ale i tak wszystko drży i szeleści. Od końca trzydziestej szóstej minuty opowieść zaczyna systematycznie przygasać. Mroczne drony, małe zgrzyty, kłębiaste szelesty – żywy post-ambient niesiony ostatnimi oddechami perkusji.



 

Michael Thieke, Emilie Škrijelj & Tom Malmendier Bruine (eux sæm, CD 2024). Michael Thieke – klarnet, głośniki, Emilie Škrijelj – akordeon, głośniki oraz Tom Malmendier – instrumenty perkusyjne, głośniki. Nagrane w Césaré, Reims, Francja, kwiecień 2024. Trzy improwizacje, 41 minut.

Trzy akustyczne instrumenty wzmocnione czeredą głośników od startu budują tu gęstą, zwartą opowieść. Wszystko chrobocze, stuka, drży i szeleści. Improwizacja wyłania się z mroku, ale dość szybko zaczyna błyszczeć post-industrialną poświatą i serwować nam czerstwe ochłapy hałasu. Całość pulsuje, zdaje się być wielką, perkusjonalną maszyną. Dodatkowo coś pracuje jak metronom doładowany sterydami. Ów siarczysty dron mechaniki akustycznych instrumentów ma swój rytm, swoje wewnętrzne życie. W trakcie pierwszej odsłony flow uspokaja się dopiero na ostatniej prostej. Drugą opowieść otwiera dynamiczny, ale okazjonalne delikatny drumming. Wokół niego pulsuje akustyczna wszechmoc akordeonu, który dygocze gęstą siecią głośników. Narracja znów płynie perkusjonalną strugą, w której coraz trudniej wskazać źródło danego dźwięku. Mechaniczna, znów na poły industrialna faktura zaczyna przybierać na sile. To już nie ochłapy hałasu, ale prawdziwa ściana dźwięku. Tworzą ją zarówno strumienie post-drummingowej furii, jak i plejady drobnych stukotów, obcierek i powiewów gorącego powietrza. W okolicach dziesiątej minuty mamy efektowną kulminację, z opresji której artyści wychodzą niemal suchą stopą. Co klasa, to klasa!

Trzecią część tego horroru otwiera akordeon, który buduje ambientowy, ale gęsty, niemal smolisty flow. Perkusjonalia drżą, klarnet ciężko oddycha. Zdaje się, że poziom post-industrialnego hałasu muzycy osiągają tu jeszcze szybciej niż w poprzednich epizodach. Młoty pneumatyczne, uszkodzone trafostacje, zardzewiałe suwnice przemysłowe. Po szóstej minucie następuje mimowolne uspokojenie - mamy wrażenie, że na moment wyszliśmy z piekła wprost w objęcia czyśćca. Wszystko piszczy i zgrzyta na wydechu. Pulsacje, ambientowe drony i post-mechaniczne obcierki na werblu. Koniecznie trzeba to zobaczyć, by uwierzyć! W okolicach dziesiątej minuty poziom hałasu znów sięga nieba, ale brzmienie całości wydaje się być bardziej selektywne - jesteśmy w stanie wskazać, jaki instrument jest odpowiedzialny za poszczególne frazy. Opowieść nabiera teraz free jazzowej ekspresji, sięga kolejnej ściany dźwięku, by po upływie kwadransa wystudzić się i z gracją powrócić do świata żywych. Akordeon teraz dyszy, jak zepsuty silnik elektryczny, perkusyjne pałeczki delikatnie stukają o krawędź werbla, a klarnet szumi coraz zimniejszym powietrzem. Improwizacja umiera w pozycji stojącej.


 

 

piątek, 21 czerwca 2024

Gonçalo Almeida in black ambient’ duos!


Gonçalo Almeida, człowiek tysiąca talentów, notuje bardzo aktywne fonograficznie półrocze swej pięknej kariery. Palców jednej ręki nie starczy, by policzyć jego wszystkie tegoroczne premiery, czas zatem zacząć ogarniać ten ocean lukratywnych dźwięków!

Dziś dwa albumy duetowe, których naczelną charakterystykę staraliśmy się zawrzeć w tytule recenzji. Oba zawierają długie, powłóczyste pociągnięcia mrocznym pędzlem kontrabasowego smyczka. W pierwszym przypadku gotujący się od emocji strunowiec napotyka na jeszcze bardziej mroczne organy, za drugim razem zatopiony zostaje we mgle wielowymiarowej elektroniki. Najpierw czeka nas jednorazowe spotkanie improwizatorskie, potem ścieżka dźwiękowa do filmu dokumentalnego, która powstawała bardzo długo i do końca nie było wiadomo, jaki będzie jej efekt finalny. Ale ten – w obu dziś analizowanych przypadkach – okazał się więcej niż wyśmienity!



 

Tabula Sonorum Organum Sub Aere (Cylinder Recordings, CD 2024). Bart van Dongen – organy oraz Gonçalo Almeida – kontrabas. Nagrane w październiku 2023, Sint-Martinuskerk/ Sint-Oedenrode, Holandia. Cztery utwory, 42 minuty.

Nagranie składa się z trzech rozbudowanych, kilkunastominutowych ekspozycji i jednej krótszej, ale za to najbardziej dynamicznej wypowiedzi. Otwarcie pierwszej z nich tworzą dwa soczyste drony płynące z samych głębin, z miejsca do którego nie dociera jakiekolwiek światło. Głęboki, na poły sakralny post-barok z czasem zdaje się wyłaniać na powierzchnię życia, mając za plecami chmurę ambientu. Z każdą chwilą wątki ekspozycji mnożą się - niektóre zostają posadowione stosunkowo wysoko, inne sięgają podłogi. Piękna epopeja deep & sorrow sounds, niczym śpiew zza grobowej deski, rodzaj ścieżki dźwiękowej do impresjonistycznego filmu grozy. Druga historia początkowo sprawia wrażenie nieco bardziej delikatnej, wręcz onirycznej, ale przewrotnie budzi niepokój w jeszcze większym stopniu. Smyczek skowycze zwrócony twarzą do nieba, organy pracują w szerszym spektrum, ale nie koncertują się na niskich pasmach. W dalszej fazie utworu te drugie lepią się w dron, ten pierwszy schodzi w dół po wyjątkowo krętych schodach. Nerwowe ruchy muzyków sprawiają, iż narracja przyjmuje postać martwego tańca.

Trzecia odsłona, to anonsowany, krótszy epizod, wypełniony pokrętną, bardziej dynamiczną narracją. Oba instrumenty śpiewają, rytmicznie podrygują, ale to trans pełen smutku, którego marszruta prowadzi wprost do mrocznej doliny. Trwoga, boleść i pożoga, to atrybuty tego jedynego w swoim rodzaju tańca. Demony rodzą się tu na potęgę! Organy serwują nam akordowe okrzyki, smyczek ryje bruzdy w ziemi, a wszystko zdaje się drżeć i złorzeczyć. Finałowa ekspozycja startuje z mrocznych katakumb, sprawia wrażenie odrobinę wystudzonej z emocji. Dron basu i gęsty ambient organów popadają w śmiertelną medytację, z każdym krokiem mocniej uginając udręczone kolana. W tej szalonej opowieści raz za razem pojawiają się nowe wątki, które dość już gęstej kołysance nadają znamiona prawdziwie lovecraftowskiej grozy. W ramach reasumpcji organy budują wysokie pasmo, które śpiewa niczym chór aniołów definitywnie nie z tego świata.



 

Gonçalo Almeida & Rutger Zuydervelt Eventual (Gusstaff Records, CD/LP 2024). Gonçalo Almeida – kontrabas oraz Rutger Zuydervelt – elektronika, post-produkcja. Nagrane, polepione i post-produkowane w nieoznaczonym czasie i miejscach. Jeden utwór, 32 minuty.

Album wypełnia jedna, długa struga niskich, kontrabasowych fraz, wokół których dzieją się elektroniczne, elektroakustyczne i processingowe akcje. Mroczny ambient tła i dron smyczka, który zdaje się mieć post-akustyczną poświatę, zabierają nas w podroż w nieznane. Narracja płynie szerokim, delikatnie pulsującym pasmem. Z jednej strony przybywa wątków kontrabasowych, z drugiej kolejnych powłok przezroczystej niekiedy elektroniki. Całość ma definitywnie minimalistyczny wymiar, wydaje się być wielką, niemal kosmiczną repetycją, rodzajem ceremonialnej medytacji. Trudno jednak ów strumień mrocznych dźwięków uznać na jednorodny w czasie i przestrzeni. Bywa incydentalnie spokojny, czasami sprawia wrażenie, jakby chciał nas uśpić. Na jego dnie leżą niechybnie niewyczerpalne źródła emocji.

Po dziesiątej minucie w strumieniu swobodnej narracji pojawia się nowy, wyraźnie zaznaczony dramaturgicznie i nisko posadowiony błysk kontrabasowego smyczka. Elektronika w tym czasie wydaje się rozwarstwiać, rozpływać w szemrzącej dolinie, także dodając kolejne warstwy i wątki. Po następnych pięciu minutach pojawia się nowy oddech smyczka, tym razem wyższy, jakby spokojniejszy, a chwilę po nim – spójny, elektroakustyczny dron gęstego ambientu. Po dwudziestej minucie opowieść na chwilę staje w miejscu, po czym zaczyna snuć nowy watek. Całość nabiera pewnej modlitewnej melodyki. Pełna szumów i szmerów struga okazuje się być efektem działania sfery elektronicznej. Z kolei wyważony, nisko osadzony beat nieznanej proweniencji, to skutek uderzenia smyczkiem o gryf kontrabasu. Wszystko zaczyna teraz śpiewać i budować nieśmiertelną repetycję. Niespokojna finalizacja lepi się z głosów, szeptów i urokliwych plam post-ambientu.



 

wtorek, 18 czerwca 2024

FOU Records: Foussat & Lazro! Léandre & Lovens!


Jean-Marc Foussat, legenda francuskiej, elektroakustycznej muzyki improwizowanej, założył wydawnictwo FOU Records na początku ubiegłej dekady. Przez kilkanaście lat mniej lub bardziej intensywnej działalności w katalogu labelu pojawiło ponad siedemdziesiąt pozycji, zarówno na dyskach kompaktowych, jak i na winylach. Profil gatunkowy wytwórni, to oczywiście muzyka improwizowana, ale nie tylko ta współczesna, ale także starsza, powstała niekiedy trzy, a nawet cztery dekady temu.

Na łamach Trybuny nie raz sięgaliśmy po nagrania FOU, ale po prawdzie były to zjawiska rzadkie, albowiem francuskie albumy niezbyt często docierały do naszej części świata, a szczególnie do odtwarzaczy redakcji. Szczęśliwie w ostatnich tygodniach sytuacja ta uległa zmianie i w redakcyjne szpony wpadło kilkanaście albumów z logotypem FOU. Z migotaniem przedsionków zasiedliśmy do odsłuchu, a jego efekty będziemy upubliczniać sukcesywnie, zapewne przez całą letnią kanikułę. Skupimy się na nagraniach najnowszych, opublikowanych w latach 2022-23, co nie znaczy, że nie zasygnalizujemy nagrań starszych, zwłaszcza tych szczególnie wartościowych. Z pewnością wylistujemy także linki do recenzji, jakie zostały dotychczas zamieszone na spontanicznych szpaltach. A zaczniemy od dwóch legendarnych duetów. Jedno nagranie powstało jesienią ubiegłego roku, drugie ponad dekadę temu. Wszystko oczywiście działo się w dalekiej Francji.



Jean-Marc Foussat & Daunik Lazro Trente cinq minutes & vingt trois secondes (CD 2023). Jean-Marc Foussat - instrumentarium elektroakustyczne, tu zwane mécanisme instinctif et résonnant oraz Daunik Lazro – saksofon tenorowy, tu zwany kaléidophone tenor. Trzy improwizacje nagrane w październiku 2023 roku, Thoronet, Francja, 35 minut.

Improwizowane spotkanie dwóch pomnikowych postaci francuskiej muzyki kreatywnej, poczynione w domowej rezydencji Foussata, to nad wyraz intrygujący kęs (ledwie dwa kwadranse z minutami) improwizacji w jak najbardziej swobodnym wydaniu. Smaczku nagraniu dodaje fakt, iż instrumentarium Jean-Marca zdaje się być owiane sporą tajemnicą. Owe mechanizmy instynktowne i rezonujące, to w percepcji niżej podpisanego analogowe instrumenty elektroniczne, bogaty wachlarz dźwięków laptopowych i samplowanych, a także fonie, które przypominają akcje live processing. Niewykluczone, iż część dźwięków generowanych przez artystę, to amplifikowana akustyka. Po stronie saksofonisty mamy żywy instrument dęty, który pracuje na mniejszym lub większym pogłosie, czasami brudzi swoje brzmienie, ale jego sound wydaje się definitywnie mniej zagadkowy.

Album ma dalece literacki kształt - pięciominutowe wprowadzenie, prawie półgodzinne rozwinięcie oraz trzyminutową kodę. Otwarcie nęci smakołykami, ale pokazuje też ostre pazurki. Tworzą ją basowy dron syntetyki, który z czasem zaczyna pulsować i nabierać tajemniczej dynamiki, szyjąc jednoczesnej ambientowy background i saksofonowe post-melodie z drżącej tuby, które z każdą chwilą coraz bardziej wznoszą się ku górze. Zasadniczą część płyty otwiera bogato ustrukturyzowana syntetyka – od szczegółu do ogółu, z dużą mocą i chęcią dominowania. Saksofon wydaje się przyjmować tu nieco defensywne pozycje, ale ponieważ doposażony jest w pogłos, nie ma problemu z dotrzymaniem kroku elektronice, zarówno na poziome głośności, jak i intensywności. Narracja skrzy się tu wyjątkowo szerokim wachlarzem akcji zaczepnych, interakcji i swobodnej wymiany myśli. Saksofon bez trudu wgryza się w zwoje syntetyki, dobrze reaguje zarówno na wulkaniczne eksplozje, jak i plamy ambientu, zwinnie porusza się w chmurze własnych post-dźwięków, które towarzyszą mu w wielu momentach utworu. Artyści często przyjmują pozycje dysonansowe – Foussat potrafi grzmieć niemal post-industrialnie, dla odmiany Lazro śpiewa zalotnie i jedynie dokłada mocy pogłosu. Narracja miewa także wiele momentów wystudzonych i spokojnych, choćby w połowie seta, gdy popada w oniryczny letarg. Zaraz potem na scenę leją się strugi deszczu i inne fonie, które mogą pochodzić z bogatej teczki sampli. W końcowej fazie utworu z tuby saksofonu zaczynają się wydobywać aylerowskie melodie, które zostają zwinnie przeprocesowane i po niedługiej chwili sączą się ulotnymi strugami na obu flankach ekspozycji. Ostatnie słowo należy do syntetyki, doposażonej wokalizami, zapewne autorstwa Jean-Marca. Koda albumu nie ma bynajmniej charakteru kojącego rozchodniaczka. Dygocze z emocji, bije na alarm, jęczy i skowycze! Przez moment mamy wrażenie, że jednak przygasa, ale ostatnie frazy albumu, to definitywnie grzmoty z całkiem niejasnego nieba.



 

Joëlle Léandre & Paul Lovens Off Course! (CD 2022). Joëlle Léandre – kontrabas i głos oraz Paul Lovens – perkusja, talerze i gongi. Dwie improwizacje zarejestrowane w maju 2013 roku, Le Temps du Corps, Paryż, 34 minuty.

Na osi czasy cofamy się o całą dekadę, by spotkać dwie kolejne legendy swobodnej improwizacji. Soczysty, paryski koncert francuskiej kontrabasistki i niemieckiego drummera, a nade wszystko perkusjonalisty, składa się z seta głównego i kilkuminutowego encore. Całość trwa niewiele ponad dwa kwadranse, z czego niemal trzy minuty, to oklaski wieńczące obie części koncertu. Na albumie mamy zatem tylko konkret – ani sekundy zbędnego dźwięku, a każdy z nich wart milion dolarów.

Otwarcie koncertu zdaje się być odrobinę lewitujące – delikatnie rozdygotany smyczek na gryfie kontrabasu i głębokie beats matowo brzmiącego zestawu perkusyjnego. Muzycy szukają energii do życia, klecą coś na kształt rytmu – z jednej strony rozśpiewany smyczek, z drugiej szyk narracji lepiony z drobnych, talerzowych szmerów i uderzeń – oba elementy jakże charakterystyczne dla estetyk obu artystów. Emocje rosną, choć pozostają pod kontrolą. Joëlle i Paul zgrabnie przechodzą do fazy preparacji, po czym, bez zbędnej zwłoki, budują nową opowieść – kontrabasistka zalotnie szarpie za struny, perkusista łapie drobnymi frazami wiatr w żagle. Gdy w okolicach 10 minuty Léandre zaczyna swój monolog wewnętrzny, atmosfera koncertu robi się niemalże barowa, aż słychać brzęk tłuczonego szkła. Przez moment efektownie rezonują talerze. Wystarczy jednak jeden ruch smyczka ku górze, by drummer ruszył żwawym, marszowym krokiem po kolejną porcję wrażeń. Narracja wpada w stan rozhuśtania – dwa kroki dynamicznie wprzód, skok w mrok i na odwrót. Smyczek szoruje struny, pałeczki perkusyjne sprawdzają jakość naciągów. Zaraz potem kolejna porcja preparacji, śpiew post-baroku, mały industrial na glazurze werbla. Finałowe trzy minuty seta zasadniczego, to już prawdziwe fajerwerki! Smyczek pracuje nisko, głos kontrabasistki pnie się go górze, feeria talerzowych ekspozycji błyszczy po nieboskłon. Wszystko to w ułamku sekundy eksploduje największą tego dnia kulminacją. Jeszcze tylko kilka wypowiedzianych słów i można śmiało przyjąć na twarz pierwszą tego wieczoru porcję rzęsistych oklasków.

Początek dogrywki smakuje post-jazzem – zajawka perkusyjnego rytmu i kilka miarowych szarpnięć za struny. Léandre dość szybko powraca do swojego ulubionego smyczka, a Lovens do szycia narracji plejadą drobnych, żywych, jakże rytmicznych fraz. Kilka rozhuśtanych pętli i muzycy przystępują do fazy zakończenia – smyczek ląduje na samym dole gryfu, na werblu szemrają tajemnicze przedmioty.



 

piątek, 14 czerwca 2024

The Relative Pitch’ Spring is here!


Nie dalej, jak w ostatni wtorek zachwycaliśmy się płytą Magdy Mayas Ritual Mechanics, stanowiącą jedną z dziesięciu wiosennych nowości The Relative Pitch Records. Zgodnie z poczynioną wówczas obietnicą dziś sięgamy po pozostałe dziewięć nowych albumów nowojorskiego labelu.

Wygląda na to, iż niektórym albumom poświecimy sporo słów, innym definitywnie mniej. Także chronologia naszego overview nie będzie biec wedle dat publikacji, ale raczej ilości gwiazdek, jakie moglibyśmy przydzielić płytom, gdybyśmy taki niecny proceder uprawiali. Trzeba wszakże przyznać, iż ten wiosenny, relatywny wysyp świeżynek jest w ujęciu ogólnym bardziej niż udany. A Waszą szczególną uwagę pragniemy zwrócić na pierwsze trzy krążki w zestawie!

Pośród omawianych nowości aż sześć, to albumy solowe (od długiego już czasu edytorskie idee fixe wydawnictwa), trzy pozostałe, to zgrabne duety. Jeśli chodzi o tytuły wykonawcze otrzymujemy garść świetnie nam znanych i bezsprzecznie lubianych artystów, a także – jak zawsze - sporą porcję nowych nazwisk do zapamiętania. So, welcome to the world of Relative Pitch!



 

Yedo Gibson Conic Tube

Namouche Studios, Lizbona, luty 2023: Yedo Gibson – saksofon sopranowy (1, 4, 5, 8), saksofon altowy (2, 6) oraz saksofon tenorowy (3, 7). Osiem improwizacji, 44 minuty.

Brazylijski saksofonista nie wymaga w tym miejscu jakiejkolwiek introdukcji. Znamy niemal wszystkie jego nagrania (z których spora część ukazała się, jakże spontanicznie, w Polsce), uwielbiamy jego temperamentny styl gry na instrumentach dętych, ale … nigdy jeszcze nie mieliśmy okazji obcować z Gibsonem w wersji solo. Taka samotna ekspozycja była już zapowiadana przez muzyka od lat - wreszcie stała się faktem. To wspaniała wiadomość dla świata muzyki kreatywnej!

Yedo w połowie nagrań korzysta z saksofonu sopranowego, w obliczu którego zdaje się być nie tylko melodyjnym story-tellerem, ale nade wszystko eksploratorem tzw. technik rozszerzonych, pośród których tą najciekawszą jest dmuchanie w tubę instrumentu, nie zaś w jego ustnik oraz wydobywanie dodatkowo wielu gardłowych dźwięków. W pierwszym utworze jego sopran potrafi brzmieć niemal syntetycznie, równie delikatnie, jak piskliwie. W części czwartej tańczy i śpiewa, w piątej przypomina owadzi rój w locie wnoszącym, wreszcie w ostatniej części muzyk niejako reasumuje sopranowy rozdział i cały album. Wieńczy go prawdziwie niedźwiedziowatym pomrukiem, pełnym rozkołysanej melodii. A nim to nastąpi, prezentuje rozbudowaną sekwencję możliwości brzmieniowych, jakie daje ten mały instrument dęty - wzdycha niczym leniwiec na skraju puszczy, mlaska jak kot, furkocze jak stado gołębi. Na saksofonie altowym Gibson, to artysta kultywujący wielką spuściznę jazzu - z jednej strony blisko mu do Alberta Aylera, z drugiej jeszcze bliżej do Charliego Parkera. Jego instrument ewidentnie swinguje, płynie soczystą melodią i intrygująco zbliża się do granic fire music. Z kolei na saksofonie tenorowym Brazylijczyk staje się prawdziwie free jazzowym zwierzem, który nie odpuszcza choćby na sekundę. Buduje mocne, dronowe pasaże, rży jak koń, śpiewa gęstym, jakże soczystym tembrem, wkładając w to mnóstwo emocji. Potrafi wprawić się w ekstatyczny, polirytmiczny taniec, a na koniec puścić do nas oko. Wszak saksofon, to tylko metalowa tuba, która rezonuje!



 

Samara Lubelski & Marcia Bassett Indexical/Rhizome

Indexical, Santa Cruz, Kalifornia, sierpień 2020 (utwór 1), Rhizome, DC, grudzień 2022 (2): Samara Lubelski – skrzypce oraz Marcia Basssett – gitara. Dwie improwizacje, 43 minuty.

Skrzypce i gitara podłączone pod prąd elektryczny wysokiej mocy, pogłos budujący przestrzeń, która nie ma początku, ani końca, wreszcie artystki o niewyczerpalnych zasobach kreatywności, snujące gęste smugi dark ambientu i soczystej psychodelii ubrane w szaty wyrafinowanej improwizacji. Uwielbiamy takie sytuacje sceniczne!

Pierwsza improwizacja trwa tu prawie dwa kwadranse, a rodzi się z dwóch smukłych, niemal stojących plam ambientu. Ów krzyk, niczym wycie syren alarmowych z czasem przekształca się w dwie strugi płynnej, psychodelizującej narracji. Skrzypce frazują post-akordowo i pną się ku górze, gitara pęcznieje poziomo mrokiem ambientu. Gdy improwizacja nabiera intensywności i skulonej dynamiki, całość brzmi niczym filmowy zapach napalmu o poranku. Niezależnie od stadium rozwoju opowieści, artystki zawsze mają oparcie w chmurze dark ambientu. Skrzypaczka dygocze wtedy ze strachu, a gitarzystka niczym nietoperz zdaje się kołować nad swoją ofiarą. Momenty spowolnień są tu jedynie okazją do łapania oddechu przed powrotem na szlak bezkresnej podróży. Z czasem gitara nabiera post-rockowej powłoki, z kolei skrzypce stają na palcach, krzyczą strugą błękitnego ambientu i zdają się być niebezpiecznie melodyjne. Druga odsłona albumu trwa piętnaście minut z sekundami i formuje się z podobnych, ale nie takich samych elementów. Gitara od startu wydaje się być bardziej nasączona rockiem, czasami wręcz charczy, z kolei skrzypce trzymają się konwencji wysokiego ambientu. W fazie środkowej obie strugi złych mocy na moment stają się niemal bliźniaczo podobne i nad wyraz hałaśliwe. Potem już wszystko zaczyna piąć się ku czarnemu niebu. Owo diabelskie rozkołysanie w okolicach dwunastej minuty zaczyna przygasać. Skrzypaczka i gitarzystka schodzą teraz do niemal pojedynczych fraz. Instrument tej pierwszej skomle, tej drugiej pulsuje delikatnością. 



 

Zosha Warpeha Silver Dawn

Spillway Sound, Nowy Jork (?), czerwiec 2023: Zosha Warpeha - hardanger d'amore & głos. Trzynaście improwizacji/ kompozycji, 44 minuty.

Czas na płytę niezwykłą w dzisiejszym zestawie. Oto artystka, której dane personalne mogą świadczyć o pochodzeniu z dowolnego zakątka wszechświata (w tym wypadku z amerykańskiej Minnesoty), na pięciostrunowym instrumencie z epoki, w trzynastu niezbyt długich utworach (trwających od dwóch do sześciu minut), doposażonych okazjonalnie w medytujący głos i elementy tańca, którego z oczywistych względów nie widać. Uroda tej płyty jest niespotykana w dosłownym znaczeniu tego pokrętnego określenia. Można się w to nagranie zapaść bez reszty i nie znaleźć drogi powrotnej. Brawo Zosha!

Muzyka Warpehy (odmieniamy po słowiańsku, czy może po nordycku?) pełna jest delikatności, ale też emocjonalnej głębi. Bywa minimalistyczna, ale potrafi zgęstnieć i nabrać zaskakującej intensywności. Mnóstwo w niej melodii, ale smutnej, bardzo tęsknej. Wszystko pachnie tu z jednej strony post-barokiem, z drugiej niemal folkową tanecznością. W utworze trzecim brzmienie instrumentu wydaje się być zabrudzone, pełne szmerów i szelestów, na które nakłada się mrucząca wokaliza o tajemniczym, celtyckim (?) zaśpiewie. Szósta opowieść zdaje się unosić w powietrzu - artystka śle nam filigranowe, szarpane frazy, a zaraz potem mikro melodie grane arco. Zarówno ta, jak i kolejna odsłona albumu wydają się wyjątkowo smutne, z kolei w ósmej instrument Zoshy brzmi niczym bałałajka, której dźwięki odbijają się od spokojnego lustra wody. W drugiej fazie albumu zaczynają pobrzmiewać echa muzyki dawnej, niosąc dodatkowe porcje niczym niezmąconego piękna strunowej narracji. Tak dzieje się w siódmej, jedenastej i trzynastej opowieści. Ta ostatnia, nie dość, że wieńczy ów wspaniały album, to zdaje się konsumować całą kruchość Srebrnego Świtu – sprawia wrażenie dziecięcej kołysanki, nuconej z zapartym tchem i trwogą nadchodzącego poranka.



 

Maria Reich Interdependenzen

Berlin i Wilsum, Niemcy, od grudnia 2022 do maja 2023: Marta Reich – skrzypce, altówka (utwory 3,6). Jedenaście utworów, 35 minut.

Kolejna solowa płyta na mały instrument strunowy jest tym razem projektem nieco konceptualnym. To zbiór nagrań dokonanych w różnych okolicznościach przyrody dwóch niemieckich miast, a zarejestrowanych telefonem. Brzmienie bywa zatem surowe, niekiedy zabrudzone gwarem tego, co dzieje się wokół artystki i jej instrumentu. Ale jako całość broni się bez większego problemu, o czym decyduje nade wszystko artystyczna jakość tych krótkich, improwizowanych opowieści.

Melodia i oddech artystki stopiony z otoczeniem, to elementy składowe niemal każdej opowieści. Jeśli post-folk, to surowy, zdeformowany zapachem cywilizacji, jeśli taniec, to zadziorny, energiczny, temperamentny. Te drugi osiągany tu jest równie skutecznie techniką arco, jak i pizzicato – tak dzieje się choćby w opowieści drugiej i piątej. Epizody trzeci i ósmy są dalece mroczne, zdają się dobiegać z podziemnej krypty. Z kolei odsłona szósta zaczyna się w estetyce post-barokowej, ale kończy w prawdziwych, nieludzkich boleściach. Równie udane są historie siódma i dziewiąta, które stawiają na frywolność, intensywność i zapewne dobrą zabawę. Dziesiąta część, to zestaw śpiewów żałobnych, niesionych zarówno smutkiem, jak i dystansem do wszystkiego, co wokół. Finałowa piosenka cedzona jest przez zaciśnięte zęby. To smuga urokliwych post-fonii lepiąca się w drobny, pożegnalny dron.




Maria Bertel Monophonic

Czas i miejsce akcji nieznane: Maria Bertel – puzon, mikrofonowe amplifikacje. Dziesięć utworów, 34 minuty.

Duńska puzonistka umieściła swój duży instrument dęty w bezpośredniej bliskości skomplikowanej sieci mikrofonów, których kolektywna praca efektownie wzmocniła dźwięki puzonowych wyziewów. Choć już w połowie albumu wydaje, że pomysły artystki na budowanie narracji wyczerpują się, to brzmienie puzonu, w wielu momentach przypominające … przesterowaną gitarę elektryczną, musi budzić duży respekt. Co by zatem nie mówić, nazwisko Marii zapisujemy w naszych kajetach i czekamy na kolejne, improwizatorskie ujawnienia.

Pierwszą opowieść buduje masywny dron o dość siarczystym brzmieniu, jakby puzon umieszczony został w wielkim, betonowym tunelu (tak kiedyś eksperymentowali Dead Neanderthals!). Strumień fonii delikatnie się sprzęga, czasami pulsuje basowym pasmem, innym razem artystka zdaje się pochylać nad pojedynczym ruchem wentyla. W drugiej opowieści brzmienie puzonu kojarzyć się może z pracą młota pneumatycznego. Szczęśliwie w potoku zdarzeń słyszymy też oddech żywego człowieka. Od trzeciej odsłony dęciak definitywnie staje się gitarą! Najpierw kompulsywnie iskrzy mocą nieistniejącego zasilania prądem zmiennym, potem wydaje zwierzęce jęki, które wspiera mechaniczny background. W kolejnych częściach przyjmuje postać hałaśliwego drona, sprzęga i rytmicznie zgrzyta zębami, pracuje na przesterach, czasami to niemal powulkaniczne wyziewy gorącego powietrza. W przedostatniej opowieści puzon brzmi już prawdziwie harsh-noise’owo, z kolei w części ostatniej artystka zdejmuje nogę z gazu i snuje mroczne, rezonujące post-drony, popadając w intrygującą medytację. 



 

Sofia Salvo Rotarota

Berlin, marzec 2023: Sofia Salvo – saksofon barytonowy. Osiem utworów, 43 minuty.

Argentyńską barytonistkę gościliśmy w Dragonie roku temu wraz z ognistym kwartetem Colina Webstera i zostawiła po sobie bardzo dobre wrażenie. Równie wyśmienicie radzi sobie Salvo w kolejnym dziś spektaklu jednego aktora. Artystka dba o dramaturgię, opowiada ciekawe historie, być może mniej koncertuje się na niuansach brzmieniowych, ale w niczym nie ujmuje to jakości całemu przedsięwzięciu.

Opowieść Sofii podzielona jest na osiem epizodów, które trwają od czterech do ośmiu minut. Pierwsza odsłona, to barytonowa rozgrzewka – długie, szumiące podmuchy z tuby nabierają tu z czasem bardziej szorstkiego posmaku. Zaraz potem baryton wydaje z siebie masywny wrzask – tembr jest agresywny, ale czysty, niemal wymuskany. Na koniec artystka udanie sięga po drobne, wycyzelowane frazy. W części trzeciej poznajemy mroczne zakamarki barytonowej tuby, z ciszą zastygłą pomiędzy frazami. Czwarta opowieść wydaje się być jeszcze bardziej delikatna i zrodzona w bezpośredniej bliskości ciszy. W kolejnej części Sofia prezentuje nam mantrę mrocznych dronów budowanych na wdechu. Podobnie jak w poprzedniej odsłonie, na etapie rozwinięcia improwizacja wydaje się być odrobinę bardziej żwawa. Szósta opowieść jest dynamiczna, choć tuba początkowo jedynie drży, dopiero potem szuka zagubionej melodyki. Na koniec dostajemy garść wysoko podwieszonych westchnień. Także siódma odsłona tętni życiem. To swobodny jazz bez melodii i nudnych synkop - czysta energia saksofonowego oddechu. Artystka świetnie się tu odnajduje - pokrzykuje na siebie, wypełniona dobrą energią. Finałowa improwizacja zdaje się toczyć od samej ziemi do rozgwieżdżonego nieba. Fikuśne, żywe zawijasy, soczyste brzmienie rozległego, barytonowego spektrum. Opowieść nie ma charakteru pożegnalnego, jedynie pod sam koniec w tembrze saksofonu pojawia się nutka zadumy.



 

Ada Rave In search of a real world

Splendor, Amsterdam, listopad 2022: Ada Rave – saksofon tenorowy i preparacje oraz sopranowy i sopranino (utwór 6). Siedem utworów, 38 minut.

Kolejny, saksofonowy spektakl solo, znów w wykonaniu artystki pochodzącej z Argentyny. Po rezydentce berlińskiej, czas na mieszkankę Amsterdamu. Tym razem w roli naczelnego instrumentu saksofon tenorowy, jednokrotnie zamieniony na mniejszy kaliber, w siedmiu opowieściach skoncentrowanych na preparowaniu instrumentu. Efekty w skończonej liczbie przypadków bardzo interesujące, zdaje się, że nawet bardziej niż albumy Rave poczynione w klasycznie free jazzowych, trzy, cztero-osobowych formacjach.

Na starcie albumu korpus saksofonu drży, a tuba pełna jest ruchliwych przedmiotów. Artystka próbuje wygenerować garść post-melodyjnych fraz. W kolejnej części do drżącej materii zostaje dodany nerwowy oddech. Długie frazy chcą się tu formować w drony, ale na drodze pojawia się gęsta cisza. Narracja jest precyzyjnie zaplanowana, każdy ruch wyważony i głęboko przemyślany. Z czasem rozkołysana melodia łapie piach w szprychy. W trzeciej odsłonie instrument tradycyjnie już drży, wokół panoszy się dużo ciszy, ale flow zdaje się nabierać pewnego wewnętrznego rytmu. Z jednej strony wyszukana melodyka, z drugiej niemal industrialny background budowany masą saksofonowego korpusu. Kolejna opowieść śmiało pretendować może do miana najbardziej udanych fragmentów płyty. Najpierw artystka generuje rezonujące frazy, będące zapewne efektem pocierania instrumentu metalowymi przedmiotami. Potem rodzi się szemrząco-szeleszczący dron. Część piąta, to mantra gruźlika w stadium agonii. Spokojny początek, nerwowe rozwinięcie i wyciszone zakończenie. W szóstej improwizacji Ada sięga po lżejsze odmiany saksofonu, a narracja zdaje się tu przypominać ptasi klangor. Swobodne wydechy niosą dźwięki bardzo wysoko. Całość nabiera rytmu. Finałowa opowieść rodzi się z głębi gwiżdżącej ciszy. Pracują dysze, nerwowy oddech muzyka buduje dramaturgię. Post-melodyjna modlitwa pełna jest boleści i codziennego utrapienia.




Chloë Sobek & Tim Berne Burning Up

Miejsce nieoznaczone, czerwiec 2023: Chloë Sobek – violone oraz Tim Berne – saksofon altowy. Pięć improwizacji, 46 minut.

Po saksofonowych aspirantkach czas na saksofonową legendę gatunku! Berne rzadko grywa w tak kameralnych składach, szczególnie w duetach, zatem do odsłuchu płyty nie sposób było nie zasiąść z wypiekami na twarzy. Album zaczyna się więcej niż obiecująco. Stylowy, typowy dla Berne’a sound altu napotyka tu na kreatywne opowieści prowadzone na równie stylowym instrumencie strunowym. Niestety z czasem z muzyków zdaje się ulatywać energia i kreatywność, i jako całość, to niedługie przecież nagranie zdaje się – wbrew tytułowi – systematycznie usypiać słuchacza.

Zgodnie z anonsem, pierwsza improwizacja to żwawa, swobodnie prowadzona gra na dwa świetnie brzmiące instrumenty akustyczne. Strunowiec najpierw pracuje pizzicato, potem zagłębia w otchłań smyczkowych ekspozycji. Saksofon niezobowiązująco śpiewa, a jego rozhuśtany tembr chwilami grzęźnie w gardle dobrej kreacji. To opowieść post-chamber, która nie zapomina o swoich post-jazzowych korzeniach. Smyczek zwinnie preparuje, a tuba dętego drży i nabiera wilgoci. Drugą odsłonę otwiera porcja ambientu, który lepi się w balladę, której bliżej do post-baroku niż emocji bardziej ognistego jazzu. W dalszej części albumu smutek melodii zdaje się na stale zastępować dramat kreatywności. Muzycy czynią tu kilka udanych akcji, sięgają po metodę call & responce, ale z każdym przebytym metrem ich energia do życia zdaje się przygasać. Pracują na zaciągniętym ręcznym, co szczególnie dotkliwe okazuje się w trakcie ostatniej improwizacji, która trwa aż trzynaście minut. Kameralna kołysanka wisi tu na delikatnym smyczku, podczas gdy alt odlicza już sekundy do wyczekiwanego zakończenia.



 

Kirsten Carey & Aaron Edgcomb Mature Defense Mechanism

Detroit, Nowy Jork, czas nieoznaczony: Kirsten Carey – gitara oraz Aaron Edgcomb – perkusja. Jedenaście improwizacji, 39 minut.

Albumowe credits donosi tu o artystycznym eksperymencie. Zwykliśmy tak nazywać zjawiska, które mają na celu tworzenie nowej jakości, ale obarczone są dużym ryzykiem katastrofy. Mianem eksperymentu bywa także określana sytuacja, w której podejmujemy działania skazane na klęskę, a cenne jest jedynie to, że próbowaliśmy. W odniesieniu do dwóch muzyków odpowiedzialnych za Mature Defense Mechanism, pewne wydaje się to, że artystycznie polegli. Zaprosili nas do brutalnie przewidywalnego świata rocka, post-punka, tudzież młodzieżowej psychodelii i podjęli się karkołomnej próby improwizowania. Obie ścieżki tego albumu zostały nagranie w różnym czasie i miejscu, zatem ta trudna do zwerbalizowania próba eksperymentu została dodatkowo pozbawiona możliwości wzajemnych interakcji, jakie mógłby powstać w trakcie wspólnego muzykowania.

Niedługi album został podzielony na jedenaście piosenek bez tekstu. Gitarzystka frazuje tu niczym młodsza siostra holenderskiego The Ex, perkusista z kolei koncertuje się na dość jednostajnym circle drummingu i nie jest skory wchodzić w bliższy kontakt z gitarowym frazowaniem. Utwory realizowane w trybie dynamicznym dobrze się bronią, choć już po czwartym mamy wrażenie, że arsenał kreatywności jest na wyczerpaniu. W wolniejszych momentach akcja pachnie post-bluesem i ewidentnie cierpi z niedoboru tempa i emocji. Nieco ciekawiej nagranie kształtuje się w dalszej fazie, gdy muzycy pokazują małe, tygrysie pazurki, a ich agresywna narracja udanie sytuuje ich w roli punk-rockowych epigonów.

 

 

wtorek, 11 czerwca 2024

Magda Mayas' Filamental plays Ritual Mechanics!


Nowojorski label The Relative Pitch Records zdaje się nie ustawać w walce o miano przodownika pracy w nowożytnym świecie muzyki improwizowanej. Stali Czytelnicy tych łamów wiedzą o tym doskonale, bo niemal każda nowa pozycja w katalogu wytwórni jest tu komentowana.

Słowo się rzekło, wiosna roku bieżącego dostarcza aż dziesięć nowych krążków z logo RP. W bieżącym tygodniu wszystkie je omówimy. Dziś w ramach dobrego początku zapraszamy na odczyt i odsłuch albumu, który z zestawu nowości wydaje się najciekawszy, w piątek zaś czeka nas degustacja pozostałych dziewięciu albumów.



 

Berlińskiej pianistce, improwizatorce i kompozytorce Magdzie Mayas towarzyszymy od lat i staramy się nie pomijać jakiegokolwiek z jej wydawnictw. Z większym składem, który Mayas zwykła nazywać Filamental, spotkaliśmy się trzy lata temu, przy okazji monumentalnego dzieła Confluence, inspirowanego … zdjęciami dużych rzek europejskich w różnych stadiach turbulencji. Za wykon kompozycji był wtedy odpowiedzialny oktet strunowo-dęty, wsparty klawiaturą fortepianu.

Dziś artystka powraca ze składem skonfigurowanym w identyczny sposób, z tą drobną różnicą, iż ona sama pracuje na pianie elektrycznym (w pierwszym utworze) i harmonium (w drugim). Ale co być może bardziej istotne, muzycy nie wykonali tym razem kompozycji wspólnie, albowiem każdy z nich rejestrował własną ścieżkę indywidualnie (jedynie Mayas nagrywała wspólnie ze skrzypaczką Angharad Davies). Powstało zatem siedem ścieżek, których miksowania podjął się Tony Buck, muzyk tysiąca talentów, z jednej strony perkusista australijskiej legendy sceny overgenre, czyli The Necks, z drugiej wieloletni partner Mayas w duecie The Spill, a także w innych impro incydentach. On sam w roku ubiegłym zlepił z wielu wątków instrumentalnych (tu akurat wszystkie wykonał osobiście) album Environmental Studies, który bezwzględnie nas zachwycił i trafił na coroczną listę best –off. Sznyt Buckowskiego budowania muzycznej mozaiki zdaje się być na nowej płycie Mayas dalece dostrzegalny/ słyszalny. I wespół ze wszystkim elementami dzieła sprawia, iż nagranie, nad którym dziś nadstawiamy uszy śmiało zasługuje na miano wyśmienitej.

Sytuacja dramaturgiczna na nieistniejącej scenie wyimaginowanego koncertu Filamental jest następująca: na przeciwległych flankach posadowione są instrumenty dęte – saksofon altowy i klarnet, pomiędzy nimi dźwięki generuje pięć instrumentów strunowych – dwie harfy, dwie wiolonczele i skrzypce oraz instrument kompozytorki - najpierw rhodes, potem harmonium. Pierwszy utwór trwa tu dwadzieścia minut, drugi jest dłuższy o dwie minuty.

Otwarcie pierwszej kompozycji lepi się z fraz strunowych – delikatnych szarpnięć i smukłych arco w tembrze na ogół preparowanym. Wokół panoszy się chmura szumów i szmerów (zapewne dętych) i uspakajające frazy elektrycznego piana. Narracja zdaje się mieć tendencje wzrostowe, incydentalnie formuje się w krótkotrwałe crescenda, bywa także ulotna, mglista i delikatna niczym dźwięki gamelanu skąpanego porannym opadem atmosferycznym. Od czasu do czasu opowieść zdobiona jest pewną konstrukcją rytmiczną, ledwie zasugerowaną, niemal filigranową. Domniemujemy, iż jest to efekt pracy rhodes. Całość przypomina wielką pajęczynę akcji i wystudiowanych interakcji, która płynie swobodnie, niespiesznie, dalece intrygująco. Dźwięki, jakie generuje Mayas wydają się tu być dramaturgicznym komentarzem, teatralnym chórem, stygmatyzującym, ale też porządkującym wydarzenia i studzącym emocje, jakie powstają na strunach i w dętych tubach. Tam bowiem dzieje się naprawdę wiele – preparowane frazy altu i klarnetu, mnogość akcji arco & pizzicato. Mniej więcej od trzynastej minuty narracja spowalnia, jakby zanurzała się w onirycznej chmurze niedopowiedzenia. Przyjmuje postać leniwej medytacji, która skrzy się urokliwym brzmieniem każdego z ośmiu instrumentów, doposażonym tajemniczym, niemal dalekowschodnim posmakiem.

Drugą kompozycję znów otwierają strunowce, tym razem wszakże w pozie post-perkusjonalnej. Klarnet i saksofon budują krótkotrwałe drony, a głosem decydującym zdaje się być gęsta plama harmonium, rozlewająca się po pełnym spektrum dźwiękowym spektaklu. Opowieść z jednej strony wydaje się być bardziej płynna, mocniej ustrukturyzowana, z drugiej znów tworzą ją plejady short-cuts generowane przez siedem instrumentów i masywny głos harmonium, które nie odzywa się często, ale gdy już wyda z siebie przeciągłe westchnienie, sieje popłoch na scenie i przywołuje wszystkich do porządku. Narracja skrzy się tu wyjątkową urodą, zarówno na poziomie nerwowych akcji oktetu, jak i wytłumionych, rozległych plam post-ambientu, jakie od czasu do czasu wytwarzają się jakby pomiędzy akcjami instrumentalnymi. Z nowych elementów warto odnotować drobne ekspozycje harfowe, które wnoszą do bogatego już arsenału artystycznych środków wyrazu pewien post-klasyczny sznyt. W okolicach szesnastej minuty opowieść napotyka na drobny fragment ciszy, po czym buduje się jakby od nowa. Szumią dęte tuby, szemrzą małe struny, a powrót harmonium, mimo tłustego brzmienia, wydaje się być teraz bardziej kojący. Finał utworu lepi się z drobnych fraz, które choć gasną, wciąż niosą ze sobą spory bagaż emocji.

 

Magda Mayas' Filamental Ritual Mechanics (The Relative Pitch Records, CD 2024). Christine Abdelnour – saksofon altowy, Anthea Caddy – wiolonczela, Angharad Davies – skrzypce, Rhodri Davies – harfa, Magda Mayas - rhodes, harmonium, kompozycja, Zeena Parkins – harfa, Aimée Theriot-Ramos – wiolonczela oraz Michael Thieke – klarnet. Nagrane w różnych miejscach i momentach kosmicznej czasoprzestrzeni. Dwa utwory, 42 minuty.



piątek, 7 czerwca 2024

Zagajewska, Owczarek i Gordoa na szóstym albumie digitalnej edycji Spontaneous Live Series


(informacja prasowa)

 

Nie tylko wtajemniczeni wiedzą, że pod szyldem Spontaneous Live Series kryje się zarówno cykl koncertowy organizowany przez Trybunę Muzyki Spontanicznej i poznański Dragon Social Club, jak i cykl wydawniczy, który publikuje nagrania zarejestrowane w trakcie Spontaneous Music Festival, jaki odbywa się w Poznaniu od roku 2018.

Cykl płytowy doczekał się jak do tej pory trzynastu edycji upublicznionych na nośniku fizycznym (na poręcznej płycie kompaktowej) oraz kolejnych pięciu, dostępnych na spontanicznym bandcampie jedynie w plikach elektronicznych. I to właśnie w ramach tej ostatniej sublablowej inicjatywie otrzymujemy teraz nowy album.



Pomieszczono na nim jeden z klasycznych festiwalowych składów, czyli formacji skleconej „ad hoc”, zatem pierwszego spotkania muzyków w danym zestawieniu personalnym. W trakcie ostatniego dnia piątej edycji spontanicznego festiwalu, który w roku 2021 zwał się przewrotnie „Are You Spontaneous?”, na scenie dragonowej wystąpiło trio – Małgorzata Zagajewska operująca głosem o nieskończonych możliwościach kreacji, Paulina Owczarek na dygoczącym z emocji saksofonie altowym, wreszcie gość z Berlina, choć Meksykanin, Emilio Gordoa, który z prostego urządzenia, jakim jest wibrafon, uczynił wówczas groźne narzędzie zbrodni, preparując glazurę instrumentu całą masą tajemniczych przedmiotów. Efekt tego spotkania zamyka się w secie, który trwa trzydzieści kilka minut i zdaje się nieść niepoliczalną ilość wrażeń, często mrocznych i spowitych brzmieniowymi tajemnicami.

A tak o owym koncercie napisano onegdaj na łamach Jazzarium.pl i jak zawsze symultanicznie, na szpaltach Trybuny Muzyki Spontanicznej:

„Wreszcie trzecie trio - Małgorzata Zagajewska (głos), Paulina Owczarek (saksofon altowy) oraz Emilio Gordoa (tym razem wibrafon, elektronika, obiekty). Kolejny spektakularny set festiwalu, budowany ludzkim krzykiem, dętym wrzaskiem i wibrafonowymi preparacjami, ale także subtelnymi frazami, konstruowanymi na pograniczu ciszy. Ekspresja artystów zaczynała swe życie tuż nad podłogą, po czym rozbijała sufit kilku kolejnych kondygnacji Dragona”.



Nagranie jest dostępne na spontanicznym bandcampie od piątku 7 czerwca. Z uwagi na swój digitalny charakter, nakład albumu jest niewyczerpalny. Zapraszamy na zakupy!

https://spontaneousliveseries.bandcamp.com/album/spontaneous-live-series-d06

Spontaneous Live Series D06: Gosia Zagajewska, Paulina Owczarek, Emilio Gordoa Live at 5th Spontaneous Music Festival, 2021 (Spontaneous Music Tribune, DL 2024). Gosia Zagajewska (głos), Paulina Owczarek (saksofon altowy) oraz Emilio Gordoa (wibrafon, obiekty). Nagrane 3 października 2021, Dragon Social Club, Poznań. Jedna improwizacja, 34 minuty.



czwartek, 6 czerwca 2024

Elektroakustyczne Teeth na zakończenie wiosennych koncertów Spontaneous Live Series


(informacja prasowa)

 

Trybuna Muzyki Spontanicznej i Dragon Social Club zapraszają na ostatni przed wakacjami koncert muzyki improwizowanej. Do świata fonicznej anarchii, której paleta dźwięków została poszerzona do granic możliwości, zaprowadzi nas skandynawskie trio Teeth, które zagra w Poznaniu we wtorek 11 czerwca, punktualnie o godzinie 19.00.



 

Teeth istnieje już od dekady i zrzesza trzech niezwykle interesujących muzyków poruszających się w świecie dźwięków elektroakustycznych - Duńczyka Andersa Filipsena, Szweda Hermana Müntzinga i zdecydowanie z tego grona najbardziej rozpoznawalnego, wielokrotnie goszczącego w Dragonie, Norwega Håkona Berre. Żywa perkusja tego ostatniego i głos tego drugiego skąpane są tu w oceanie dźwięków syntetycznych i amplifikowanych dźwięków akustycznych.

Jak zwykli pisać o sobie sami artyści, Teeth tworzy nieziemskie pejzaże dźwiękowe wykraczające poza gatunki i wyobraźnię – od świszczącego stada ptaków po schizofreniczne bohomazy i rytmy godne dnia zagłady. Osobista ekspresja każdego z muzyków przyczynia się do budowania całości, tworzenia synergicznej ściany dźwięków. Trio wydało, doceniony przez krytyków, debiutancki album „Open Up” w uznanym, skandynawskim labelu ILK w listopadzie 2018 roku.

Znany recenzent Eyal Hareuveni tak opisuje muzykę Skandynawów: „Teeth brzmią jak coś, czego nigdy wcześniej nie słyszałeś. Możesz sobie wyobrazić obcy organizm, który wysyła pilne wiadomości do zdesperowanych Ziemian, drażniąc się i testując ograniczony zakres uwagi ziemskich istot oraz ich zdolność do rozszyfrowania ekscentrycznych tekstur słuchowych”.

 

Spontaneous Live Series Vol. 63: TEETH

11 czerwca 2024, godz. 19.00, Dragon Social Club, Poznań, Zamkowa 3

Anders Filipsen (DK) – instrumenty klawiszowe, pokrętła

Herman Müntzing (SE) - elektronika, obiekty wzmacniane, głos

Håkon Berre (NO) - perkusja, obiekty, elektronika

Bilety on-line: https://kbq.pl/130845



 

Anders Filipsen jest aktywny na duńskiej scenie jazzowej i improwizowanej od ponad dekady, zarówno jako kompozytor, jak i improwizator, wydaje albumy we wspomnianej wytwórni ILK. Aktywnie współpracuje z zespołami i projektami takimi, jak The Black Nothing, Firebirds i Mesmer.

Mieszkający w Malmö Herman Müntzing, to jeden z najoryginalniejszych artystów szwedzkiej sceny elektronicznej, zajmujący się zarówno urządzeniami elektronicznymi, jak i akustycznymi, posługujący się także swoim domowym instrumentem „Flexichord”. Oprócz nauczania w Akademii Muzycznej w Malmö, aktywnie współpracuje z zespołami i projektami takimi, jak Morph Ensemble, Rhododendron String Band i Diers/Müntzing.

Håkon Berre, pochodzący z Norwegii, ale mieszkający w Kopenhadze, jest bardzo aktywnym improwizatorem biorącym udział w szerokiej gamie projektów, zarówno pracujących z dźwiękami akustycznymi, jak i dźwiękami poddawanymi obróbce elektronicznej. Jego pomysłową i energiczną grę na perkusji można usłyszeć w dyskografii obejmującej ponad czterdzieści albumów. Wiele z nich zostało wydanych przez Barefoot Records, label, którego Håkon jest jednym ze współzałożycieli. Aktywny z zespołami i projektami takimi, jak Ytterlandet, Ericson/Nästesjö/Berre, czy Liudas Mockunas Trio. Dwie pierwsze z w/w formacji gościliśmy już w naszym cyklu i były to jedne z najlepszych momentów w historii serii, która trwa już szósty rok.

 


wtorek, 4 czerwca 2024

Michał Giżycki in Black and White!


Poznański klarnecista i saksofonista Michał Giżycki sukcesywnie, i nad wyraz wytrwale, buduje wizerunek jednego z najciekawszych improwizatorów krajowego, wciąż jakże młodego pokolenia. Jego albumy, na ogół dostarczane przez osobisty Torf Records, śledzimy na tych łamach definitywnie skrupulatnie i każdorazowo podsumowujemy garścią uzasadnionych komplementów. Patrząc na ów proces w ujęciu długofalowym, droga Michała wiedzie zdecydowanie ku dobremu – światu ekskluzywnej kreacji i improwizatorskiej wyobraźni, które zdają się nie mieć końca.

Dziś bierzemy na tapetę dwa nowe wydawnictwa Giżyckiego. Pierwszy z nich, to intrygujących duet Czarnoziem, poczyniony wspólnie z Dawidem Dąbrowskim, muzykiem, dla którego syntezator modularny nie dość, że nie ma tajemnic, to jest także generatorem zaskakujących brzmień i fraz wyjątkowo oryginalnych. Czarnoziem, uzupełniony intrygującą warstwą werbalną, przynosi nam krajowy tuz wydawniczy, zatem nadzieja, iż parę osób więcej dostrzeże dokonania artystów nie jest z pewnością płonna. Drugi album, to post-jazzowe trio zrealizowane w towarzystwie definitywnie młodych artystów, których oczywista w tym wypadku świeżość i niekiedy zaskakująca nieopierzoność stawiają starszego kolegę w ciekawych sytuacjach dramaturgicznych. Z każdej Michał wychodzi obronną ręką, przy okazji pozostawiając partnerom nieskończoną przestrzeń do samorealizacji i jakże pożądanego samorozwoju.



 

Czarnoziem Socha (Gusstaff Records/ Don't Sit On My Vinyl, CD/LP 2024). Dawid Dąbrowski - syntezator modularny oraz Michał Giżycki - klarnet basowy, saksofon tenorowy i sopranowy. Nagrane w 2022 roku, miejsce nieznane. Pięć improwizacji, 47 minut.

Niedefiniowalny gatunkowo pomysł na improwizację Dawida i Michała zdaje się mieć smakowitą nazwę własną. Nie dość, że czarną, to jeszcze osadzoną przy samej ziemi, niemal w mule gęstego błota. Każda z pięciu opowieści ma tu swoją separatywną narrację, syci się zarówno mrokiem syntetyki, jak i swobodą dętych peregrynacji. Muzycy świetnie na siebie reagują, mimo niekiedy dość masywnego instrumentarium, czuli są na niuanse i dramaturgiczne smaczki. Każdy nowy pomysł wyjęty z rękawa (czarnoksiężnika?) ma swoje uzasadnienie dla danej chwili i dźwięku, który nastąpił kilka sekund wcześniej. Bez dwóch zdań – doskonałe nagranie!

Początek pierwszej improwizacji wyznacza martwa pulsacja syntezatora i niska, dronowa ekspozycja klarnetu basowego. Mroczna, intensywna, ale płynna, falista jak senny ocean narracja wraz z upływem minut delikatnie się przepoczwarza. W walce basowych żywiołów na front zdaje się przedostawać klarnet, a syntezator zawisa nad nim, niczym wyposzczony nietoperz. Pod koniec opowieść zyskuje pewien tajemniczy, ambientowy background. Druga odsłona szyta jest zdecydowanie innym ściegiem. Onirycznie brzmiący syntezator podsyła filigranowy, nisko osadzony beat, z kolei klarnet basowy, jakby onieśmielony, wydaje z siebie drobne, nieco strwożone westchnienia. Narracja zyskuje teraz nieco przewrotną, choć nadal leniwą dynamikę – organowe plamy i klarnetowe podmuchy lepią się w strugę dźwiękową, której dalszy los trudny jest do przewidzenia. Mroczny klimat zdaje się delikatnie tracić na intensywności. W tubie dęciaka pojawiają strzępy melodii, a syntezator grzmi i drży niemal post-industrialnie. Nerwowa atmosfera wybudza kolejne demony.

Na starcie trzeciej improwizacji walka przeciwieństw. Syntezator buduje masywny, basowy dron, z kolei rozzuchwalony klarnet wpada w taneczną mantrę. Ten pierwszy dba o rytm, ten drugi o eskalowanie emocji. Po kilku efektownych pętlach opowieść przygasa i wchodzi w fazę kojącego wytłumienia. Klarnet zaczyna śpiewać z lekką chrypką, syntezator kreować szorstki, biały ambient. Owo post-romantyczne rozrzewnienie z czasem przeobraża się w smolisty balet wypełniony histerią nadchodzącego poranka. Początek czwartej improwizacji wydaje się wyjątkowo nerwowy. Post-rytmiczne pląsy syntezatora wypychają na spore wzniesienie instrument dęty, który w tych okolicznościach okazuje się być saksofonem tenorowym. Jego lot jest wysoki, odrobinę niebezpieczny. Dynamika rośnie tu wprost proporcjonalnie do ponoszonych nakładów. Po pewnym czasie opowieść traci jednak wysokość i zanurza się w mroku. Faza minimalizmu syci się szorstkimi dźwiękami – słyszymy pracujące dysze saksofonu skąpane w strudze post-perkusjonalnych drobiazgów. Finałowa opowieść zostaje wzniecona w chmurze dark ambientu. Skrupulatnie budowana, warstwa na warstwie. Spokój tej fazy albumu jest jednak pozorny. Ambientowy background nabiera intensywności, a smutny, matowy sound dętego niespodziewanie pęcznieje. Na zgliszczach umierającej syntetyki odpowiednio już rozgrzany saksofon sopranowy rozpoczyna swój godowy taniec. Pożegnanie z Czarnoziemem nie ma charakteru farewell song. Wręcz przeciwnie – cyrkulacyjny oddech muzyka wpycha sopran w post-melodyjny spazm. Ambientowa, grzmiąca syntetyka niesie teraz dętego aż po mglisty widnokrąg. Emocje eksplodują, wieńcząc tę niebywałą podróż w nieznane.



 

Oirt Ply (Torf Records, DL 2024). Cyprian Pakuła – perkusja, Kasia Schmidt-Przeździecka – kontrabas oraz Michał Giżycki - klarnet basowy, saksofon tenorowy i sopranowy. Nagrane w październiku (1-6) i grudniu (7-9) 2023 roku, miejsce nieznane. Dziewięć improwizacji, 94 minuty.

Udostępnione jedynie w wersji digitalnej nagranie, konsumujące dwa koncerty tria, jest oczywiście stanowczo zbyt długie, ale konia z rzędem temu, który wskaże z jakich fragmentów obu rejestracji możnaby zrezygnować bez utraty jakości całego albumu.

Swobodny, niegalopujący post-jazz z semicko brzmiącym, melodyjnym klarnetem basowym, podpartym na czułej i punktowo osadzonej sekcji rytmu, wyznacza nam obszar, w którym poruszają się artyści w trakcie gemu otwarcia. Muzycy dobrze na siebie reagują, są czujni i odpowiedzialni za każdy dźwięk. Pracują kolektywnie, udanie panują nad dynamiką i cieszą się każdą wymianą dramaturgicznych uprzejmości. Na etapie spowolnienia dbają o szczegóły, a gdy przyspieszają widmo soczystego free jazzu bynajmniej ich nie przeraża. Druga improwizacja najpierw krąży w oparach mrocznej kameralistyki, potem nabiera rumieńców, poderwana do lotu zalotnie brzmiącym saksofonem tenorowym. Ogniste zakończenie dobrze wróży dalszej części albumu. Trzecią część inwokuje garść molowych melodii, po czym trio nabiera marszowego tempa i opowiada dobrze nam znaną historię black music w całkiem zgrabnym, tu akurat białym wykonaniu. Niezbędne chwile wytchnienia przynosi czwarta ekspozycja, szyta balladowym, niemal durowym tembrem.

W piątej sytuacji scenicznej emocje biorą górę! Połamana rytmika i ognisty klarnet, to wystarczający powód, by popaść we free jazzowe spazmy. Faza wytłumienia nabiera tu zmysłowego, medytacyjnego charakteru, a zdobią ją preparacje dętego, soczysty smyczek i perkusjonalne inkrustacje. Szóstą opowieść wieńczy pierwszy z prezentowanych na albumie koncertów. Jego finał rysuje się free jazzowym blaskiem tenoru i jurną, swingującą sekcją rytmu.

Kolejne trzy improwizacje, pochodzące już z innego koncertu, to nieco dłuższe formy. Siódemka sprawia wrażenie smutnej ballady, szczęśliwe po paru pętlach nabiera ognia, nie bez bluesowego posmaku. Podobny schemat przyświeca ósmej odsłonie albumu. Spokojne, drobiazgowe otwarcie z odrobiną mroku, dzięki zapobiegliwości sopranu przeradza się w urokliwą, free jazzową histerię. Z kolei ostatnia improwizacja najpierw mieni się zrównoważonym, sopranowym otwarciem, potem nabiera nostalgii dzięki zmysłowemu smyczkowi, po czym – w oparach powracającego tryumfalnie saksofonu tenorowego - szyje nam zgrabne, dynamiczne zakończenie.