Trybuna Muzyki
Spontanicznej, gnana nieustannymi porywami szaleństwa, uciekła w kolejną
muzyczną delegację! Tym razem celem jej podróżniczej pasji okazała się nasza
rubaszna Stolica i aż dwie artystyczne okoliczności.
Pierwszą – drugie z cyklu spotkanie Super Sam +1, organizowane przez Mózg Powszechny, czyli warszawski
oddział bydgoskiej korporacji artystycznej Mózg. Drugą – jedenasta edycja
wyjątkowego festiwalu muzyki improwizowanej Ad
Libitum, tym razem jedynie dwudniowa, ale za to piorunująca intensywnością
muzycznych doznań.
Bez zbędnych ceregieli przenosimy się do enklawy
warszawskiego Teatru Powszechnego, gdzie od jakiegoś już czasu rezyduje klub
Mózg. Jest czwartek wieczór, jesteśmy gotowi na wszystko. Cykl spotkań
improwizatorskich nazywa się Super Sam +1, a jego idea jest prosta jak konstrukcja cepa. Najpierw
dwa występy solowe, potem duet. Z jednej strony uznany gość zagraniczny, z
drugiej postać krajowa, bywa, że także uznana i ceniona. Tu, dziś, artystyczna
konfrontacja Evana Parkera i Jerzego Mazzolla.
Jerzy ubrany na żółto, z klarnetem basowym postawionym na
skromnym postumencie. Gra zwinne palcówki. Niczym dostojny karabinier, chlaszcze
manetki instrumentu z intensywnością znamionującą wysoki poziom
autodeterminacji. Szuka brzmienia, okoliczności do sonorystycznej igraszki z
samym sobą. Zamiast ustnika, wkłada gołą rurę do ..ust i zadziwia. Niczym
romantyczny beduin wygrywa rytm i
wije się jak wąż. Rozgadany muzycznie na wszystkie strony świata, na sam koniec,
na małym klarnecie śpiewa pieśń żałobną i czeka, co wydarzy się dalej. Evan
wyważony, precyzyjny i skupiony na swoim oddechu okrężnym. Nie idzie na całość,
czeka na uspokojenie się wentylatora. Momenty popadania w genialną w jego
wykonaniu, ekstatyczną przestrzeń sopranowego misterium, przeplata spokojnymi
pasażami, cytując Monka, Dolphy’ego i Lacy’ego. Mniej jadowity niż onegdaj, ale
może dzięki temu jeszcze piękniejszy w barwie i klimacie. A potem duetowy finał
– Jerzy naprzemienne z klarnetem i klarnetem basowym, Evan wyłącznie na
sopranie. Ich zgrabna, symultaniczna opowieść nie trwa długo. Grają jednym
głosem, niemal jednym oddechem, jakby ich spotkanie – bezwzględnie pierwsze –
wcale pierwszym nie było, jakby się znali od kołyski, dwa zwinne kocury z tej
samej matki. Pięknie, wymownie, cieliście. Na bis urocza perełka – wyważona,
nienatarczywa, delikatna, acz dosadna. Uciekamy w czarną noc wypełnieni
chmielem i artystycznym spełnieniem.
Dzień drugi i trzeci mojej trzydniówki spędzam już w Centrum
Sztuki Współczesnej Zamku Ujazdowskiego. Dwa wieczory, siedem koncertów i taka
mnogość wrażeń, że jeszcze dziś, w kilkadziesiąt godzin po wybrzmieniu
ostatniego występu, nie wiem, który z nich zagotował mi potylicę w stopniu
najwyższym. Innymi słowy - doszczętnie zrył
mi beret.
Może AMM?
Niewątpliwie dla szaleńca zakochanego w idei
tej muzyki, koncert Eddie Prevosta i Johna Tilbury’ego musiał być wydarzeń
ekscytującym. I był, bez słowa zawahania. Fortepian, wielki bęben, takiż talerz,
zawieszony na obszernym stojaku, smyczek i kilka instrumentów, wspomagających
fizycznie wyobraźnię artysty. Niewymownie piękne jest TRWANIE tej muzyki.
Artystyczny minimalizm wyniesiony do rangi ekscytującego wydarzenia. Ta muzyka
płynie niczym okręt bezzałogowy po bezkresnych wodach niekończącego się oceanu.
Brak zwrotów dramaturgicznych jedynie eskaluje genialność tej muzycznej
narracji. Tilbury pieści każdy dźwięk, dobywa go czasami z wnętrza fortepianu, jest
precyzyjny i konweniuje z wybrykami akustycznymi Prevosta w sposób ponadnormalny. Że zacytuję program
festiwalu i słowa muzyków – my nie
produkujemy nowych dźwięków, my tylko sprawdzamy, jak te, już istniejące, mogą
ze sobą rezonować. Prevost traktuje każdy przedmiot smyczkiem, te jelitowe dłuto jest podstawowym
narzędziem jego kreacji. Perkusjonalia w jego rękach stają się wielkim,
brzmiącym na tysiąc sposobów, instrumentem strunowym. Dźwięki przypominające o
podstawowych funkcjach perkusyjnych prędzej dotrą do nas od strony pianisty. Godzinne
misterium, sześćdziesiąt minut rytuału ISTNIENIA dźwięku. Jedność, szczelność,
transparentność, anarchistyczna wręcz bezkompromisowość przekazu. Gdy muzyka
milknie, muzycy jakby zdziwieni tym faktem, lekko oszołomieni, wystawieni na
ścianę oklasków, wstają spokojnie z miejsc (razem wszak mają już 154 lata…) i
próbują łapać kontakt z realną rzeczywistością. Przed chwilą przebywali w
artystycznym niebycie, magicznej chwili tworzenia. Po stronie z krzesełkami
niektórym ten stan także się udzielił.
Może Phil Minton i Warsaw Improvisers Orchestra? Tu
dramaturgia, zwroty akcji i kolektywny wrzący
tygiel pomysłów był naszym permanentnym udziałem od pierwszej do ostatniej
minuty koncertu. Na scenie kilkunastoosobowy kwiat polskiej młodzieży
improwizującej, pod światłym przewodnictwem polskiego
Brytyjczyka Raya Dickaty’ego i najważniejszy męski głos europejskiego free
improvisation – Phil Minton. Zapachniało londyńskim Freedom Of The City na kilka kwadransów. A wydarzenia przebiegały
mniej więcej tak: na początek w rolę organizatora przestrzeni dźwiękowej
wcielił się Minton. Rwaną, ekspresyjną narracją zmieniał kierunki improwizacji
i udział w niej poszczególnych muzyków, jakby chciał rozgrzać ich zmysły i
wzniecić poziom kosmicznej wręcz koncentracji. Zamierzony efekt osiągnął prawie
natychmiastowo. Szczególnie doceniał w tym procesie liczną sekcję wokalną WIO.
Na wykonanie kolejnego fragmentu koncertu muzycy... porzucili swoje instrumenty
i stanęli w rzędzie. A Minton, mając do dyspozycji kilkanaście młodych i silnych gardeł, zbudował z tego
wokalne misterium. Muzycy podzieleni na mniejsze grupy (kryterium podziału
stanowiła technika wokalna), co rusz skakali sobie do gardeł i zapełniali
przestrzeń dźwiękową lawiną mikrokrzyków, sapnięć, westchnień i chrząknięć, nie brakowało także prób
wydawania odgłosów na bardziej konwencjonalny sposób (śpiew!?!). Ten drapieżny
chór uciekinierów z zakładu dla pozytywnie obłąkanych do czerwoności rozgrzał
atmosferę po obu stronach sceny. Gdy muzycy wrócili do instrumentów, Minton
przesiadł się na stanowisko z mikrofonem, a ster przejął Ray Dickaty. Płynnie,
dyrygując całym ciałem, przeprowadził muzyków przez dalszą część koncertu. Muzycy
złączeni pępowiną z eskalującym wielodźwięk dyrygentem, w watasze, głodni,
nienasyceni, pełnokrwiści improwizatorzy w wolnym tańcu, tak pięknym, że aż
bolało w trzewiach, udanie zwieńczyli dzień koncertowy festiwalu.
Może Charlotte Hug
i Lucas Niggli? Tuż przed epopeją WIO,
sceną zawładnął szwajcarski duet. Altowiolinistka, wokalistka vs. perkusista i
perkusjonalista z rozbudowanym arsenałem zabawek do wydawania dźwięków bitych i szarpanych. Być może postać
Charlotte nie jest centralną na europejskiej scenie free improv, ale znajdźcie w ostatnich latach jakąkolwiek płytę
Emanem Records ze skrzypcami, na której nie grałaby właśnie Hug. Lucasa też
lubimy i cenimy, a na tym festiwalu grał choćby rok temu w bandzie Barry’ego
Guya. Trzy kwadranse ich konwulsyjnego występu potwierdziły w pełni to, czego
mogliśmy się spodziewać. Ów brak zaskoczenia nie stanowi wszakże jakiegokolwiek
zarzutu – wręcz przeciwnie, duetowe, szwajcarskie popisy trzymały klasę tej
edycji AL. Ekspresja obu muzyków, dynamika ich improwizacji, świetna komunikacja
nie pozwalały umknąć naszej widzowskiej
koncentracji choćby na ułamek sekundy. Ostre pazury i lśniące muskuły. Temperament
Charlotte co chwilę wzniecał pożary, a Lucas nawet nie próbował ich gasić i sam
jeszcze dorzucał do ognia. Niektóre fragmenty byłoby wręcz genialne, gdyby
Niggli używał od czasu do czasu zmysłu
zaniechania. Muzycy w wyjątkowo uroczy sposób potrafili kończyć każdy fragment
improwizacji, co przy poziomie emocji tego występu, nie było zadaniem
prostym. Nadprodukcja kokieterii Charlotte i widowiskowości Lucasa (innym
słowy, bywało, że altowiolinistkę nieco zagłuszał), być może stanowić mogłaby powód
do lekkich dąsów recenzenta, ale chemia
całości (wynikająca także z fantastycznego brzmienia instrumentów) spowodowała, iż
stawiam koncert szwajcarskiego duetu na piedestale nie niższym niż dwa
wcześniej omówione występy.
Może Joëlle Leandre
i Bogdan Mizerski? Na scenie dwa
potężne kontrabasy, a my czuliśmy się na tym występie, niczym polne koniki na
lekko zroszonej łące. Francuska mistrzyni improwizacji we wczesno wieczornej
pogawędce z polskim improwizatorem, z którym do tej pory nie miałem okazji się
zetknąć (jeśli powinienem, to chętnie posypię głowę popiołem!). Muzycy
operowali głównie smykiem, świetnie się ze sobą komunikowali (choć jak mówią
dobrze poinformowani, grali ze sobą po raz pierwszy) i delikatnie unosili się
nad powierzchnią sceny. Ten niespodziewany efekt osiągali dzięki miękkiej i
stosunkowo spokojnej narracji, a także dzięki silnie empatycznej, wzajemnej
relacji (słuchali się jak dwa koty na kradzieży!). Energia i humor.
Konwulsyjna, piękna drapieżność
brzmienia. Rubaszne czapki na głowach i kpiny z francuskości w werbalnych
igraszkach Leandre. Ten krótki (w każdym razie minął momentalnie) duet
kontrabasowy wyniósł wszakże nasze emocje na nieistniejące drugie piętro
budynku Laboratorium.
Może Saadet Turkoz
i Zlatko Kaucić? To być może była
największa zagadka tego festiwalu. Kaucić ma oczywiście swoją niezaprzeczalną
renomę i przynajmniej dwie świetne płyty w katalogu rodzimego Not Two, ale już
osoba tureckiej (bardzo wschodnio tureckiej) wokalistki, to karta w tej części
improwizowanego świata raczej nie odkryta. Tym większa była zatem nasza
oczywista radość słuchania tego koncertu od pierwszej do ostatniej minuty. Eksplozja
wyobraźni, talentu i odczuwania kontekstu dramaturgicznego improwizacji stała
się udziałem każdego z muzyków. Zlatko improwizował każdym przedmiotem, jaki
napotkał na swojej drodze (był drukowany program festiwalu, była woda
przelewana z butelki do miski i chlapanie nią po zestawie perkusyjnym). Saadet,
choć używała tylko głosu (nie potrzebowała sekwensera!) w ten wielodźwięk
perkusjonalny wpisywała się niezmiernie bogatym arsenałem wokalnych środków
wyrazu. Choć skala jej głosu nie stanowiła jakiegoś wyjątkowego atutu, to
pomysł, wspomniana artystyczna wyobraźnia, wreszcie istotnie teatralne i
ekspresyjne zachowanie na scenie, sprawiały, iż dla Kaucicia była tego dnia
partnerem wręcz idealnym. A przy okazji trudno było od niej oderwać wzrok.
Z pewnością jednak w stan upojenia artystycznego nie
wprowadziły mnie pozostałe dwa koncerty festiwalu. Mógłbym oczywiście popaść w wielosłów i szczegółowo uzasadnić mój,
oczywisty w tym wypadku, brak entuzjazmu, ale myślę, że szkoda zarówno czasu
mojego, jak i Waszego, na ten proceder. Zatem tylko jedno, dwa słowa o każdym z
nich. Występ wokalno-perkusyjny Elmy
i Bartłomieja Olesia dobrze
podsumowuje rzeczownik pretensjonalność,
zaś występ (w tymże samym zestawie instrumentalnym) Jorgosa Skoliasa (ojca) i Antonisa
Skoliasa (syna), dwa inne, skromne rzeczowniki – megalomania i nepotyzm.
Za rok rzecz jasna melduję się tu ponownie, z otwartą głową
na wiele kolejnych sonicznych szaleństw. Przy okazji - pomysł ze smacznym
domowym winem i nieoczywistym ciastem równie udany, jak cała impreza.
A wcześniej, jeszcze tej jesieni, jeśli historia
teraźniejszości pozwoli, w warszawskim Mózgu solowe duety z udziałem m.in. Sylvie Courvoisier, Barry’ego Guya i
Toshinori Kondo. Wielkie wydarzenia przed nami!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz