Opowieść jesienna
Yedo Gibson i Paweł Doskocz poznali się dwa dni wcześniej, gdy wspólnie muzykowali z dużą orkiestrą na hucznym rozpoczęciu pewnego festiwalu. Dwa dni później mieli zagrać w duecie, ale obok przechodził Andrew Lisle i nie byli w stanie mu odmówić. Wszyscy zaś razem poznali się dzień wcześniej, gdy przy zimnym piwie omawiali wrażenia z pierwszych godzin spontanicznej imprezy. Gdy już zwarli szyki na dragonowej scenie, owego pięknego, listopadowego wieczoru zagrali jeden, niemal czterdziestominutowy set, który na potrzeby edycji płytowej został podzielony na trzy rozdziały.
Roztańczone, ale niemal bezdźwięczne dysze saksofonu, wszechobecny
ambient gitary, która szykuje się do lotu i szeleszczące szczoteczki drummerskie – oto aura otwarcia
koncertu, które zdaje się obiecywać niemało. Opowieść zaczyna narastać głównie
dzięki rozśpiewanemu sopranowi. Gitara leje się szerokim strumieniem, chce tu
być bazą tuż przed zaatakowaniem pierwszego szczytu. Perkusja pracuje aktywnie,
ale całkowicie pozbawiona jest nadbagażu. Stopa na bębnie basowym zacznie
wybijać rytm w okolicach 4 minuty, a będzie to już pierwszy, wcale nie mały szczyt
tej swobodnej podróży w nieznane. Po incydencie sopran na chwilę milknie, a pozostałe
dwa instrumenty biorą ekspresyjny oddech, by już po chwili cała trójka po raz
kolejny mogła skoczyć w ogień. Po pokonaniu kolejnego szczytu, na krótką chwilę
saksofon zostaje sam, co stanowi świetny pretekst, by trak na dysku zmienił numer z pierwszego na drugi. Yedo bez zbędnej
zwłoki skacze samotnie do samego nieba. Po niedługim czasie gitara i perkusja wchodzą
na raz, tak sprawnie, jakby to robili razem od dziecka. Flow dynamizuje się – sopran drze się wniebogłosy, ale pozostałe instrumenty
czekają chwilę, by podzielić entuzjazm dęciaka.
Dwa, trzy gęste ruchy i kolejny skok w ogień. Tych kilka wspólnych chwil na
scenie wystarcza, by muzycy posiedli odpowiedni poziom wzajemnej komunikacji. Ten
fakt sprawia, iż tłumią płomień narracji w świetnym stylu i w okolicach 5
minuty zgrabnie przechodzą do fazy mikro dźwięków – Yedo gwiżdże, Paweł plami i
kropelkuje, Andrew koncentruje się na talerzach. Panowie zadają sobie dobre
pytanie i zgrabnie na nie odpowiadają. Tu szczególnie dużo do powiedzenia mają
sobie saksofon i gitara. Perkusja czeka i po chwili wrzuca adekwatny do
sytuacji drive. Gitara szybko osiąga
stan wrzenia, saksofon – dla odmiany – szuka liści na łące. Nim jednak wybije
12 minuta trio znów gna przed siebie zionąc ogniem i strzelając w samo serce
tarczy. Andrew jeszcze dokłada do ognia, nie ma tu zmiłuj, nie ma tu litości –
taneczna parada sopranu, gitara zanurzona w rockowych spazmach, wreszcie intensywny,
żylasty drumming. Szczyt zdaje się
być w zasięgu ich wzroku. Gdy zostaje osiągnięty, znów saksofon bierze na
siebie ciężar przetransportowania narracji do kolejnej części (i znów bez
wykorzystania choćby ułamka ciszy). Tym razem jednak opowieść toczy się dość leniwe.
Najpierw do saksofonu, który lepi małe drony podłącza się gitara, snująca
zdrowy, czerstwy ambient. Duet dark
prepare na dłuższą chwilę przejmuje władanie sceną. Yedo używa gardła, dmie
w tubę, miast w ustnik - szaman nieskończony, groźne niedźwiedzisko! Andrew powraca
na szczoteczkach po całych pięciu, a może nawet sześciu minutach. Narracja,
która rodzi się z popiołów i zdewastowanych fonii nabiera masy z należytym
mozołem. Perkusja zdaje się wyrywać saksofon i gitarę z maligny, dawać im nowe
życie, ale nie forsuje tempa. Sygnał, by znów popaść w ogień piekielny daje
jednak saksofonista. Perkusista skacze razem z nim, gitarzysta woli ambient,
ale gęsty, lepki i złowrogi. Ów piękny dramaturgicznie moment kreuje jakość, a dźwięki
zaczynają zlewać się do jednego koryta. Trzynasta minuta otwiera żmudny proces
gaszenia tego bystrego pożaru. Szklisty ambient, syczący ustnik i cisza na
werblu prowadzą muzyków do samego końca. Ich, i tej opowieści.
Opowieść wiosenna
Po raz kolejny Gibson i Doskocz spotkali się niemal
dokładnie pięć miesięcy później. Dokładnie w tym samym miejscu, na skrzypiącej
podłodze Dragona. Pokrętny line’up
improwizowanej trzydniówki zakładał, iż elektryczna gitara Pawła odbędzie
spacer jedynie w towarzystwie perkusji Vasco Furtado. Obok przechodził jednak
Yedo wraz ze swoim saksofonem sopranowym. Nie dał się długo zapraszać do tria.
Zagrali razem niewiele ponad dwa kwadranse, które zgrabnie i spontanicznie
ułożyły się w trzy epizody na dysku.
Kolejne ad hoc
trio rozpoczęło swoją pierwszą wspólną podróż nad wyraz kolektywnym wejściem w
dźwięk. Pierwsze kroki, choć wyważone i roztropne, zdają się znamionować emocje
godne naprawdę bystrych improwizatorów. Od startu dobrze się tu wszystko zazębia,
wzajemnie gryzie, nie zastyga w bezruchu. Vasco używa jedynie werbla i tomów,
jakby talerze nie były drummerowi do
niczego potrzebne. A Panowie na flankach? Już kipią z emocji, jakby gitara z dużym
prądem i lekki sopran były dla siebie stworzone. Po chwili z tria wyodrębnia
się duet gitary i … talerzy (a jednak!), który kreśli kilka pętli i czeka na reakcje
dęciaka. Ten wraca, jak ranny tygrys,
z lekko podkulonym ogonem. Już w trio gnają bez wahania na ważny szczyt tej
narracji. Po drodze serwują nam jeszcze garść preparacji i gitarowego slajsu,
także imitacyjnych fraz. Nim wejdą w ostateczną fazę galopady, Vasco pogra jeszcze
trochę na bardzo matowym werblu. A pierwszą część swojego koncertu kończą, tak,
jak go zaczynali – kolektywnie, na raz! W kolejną odsłonę muzycy wchodzą na
palcach. Sopranowe preparacje, głęboki ambient gitary i perkusyjne szczoteczki.
Do roboty jako pierwszy bierze się Vasco. Z mozołem buduje narrację, ale
koledzy ewidentnie się lenią. Gwiżdżą, plotą androny, gadają ze sobą (także
gardłem!), jakby się pięć miesięcy nie widzieli. Opowieść nie wpada w ogień
free jazzu, bo nie musi i nie chce. Czas na ostatni akcent koncertu! Saksofon
startuje ostro pod górę, cała para w ruch! W tle łomocą talerze, a gitara…
czeka (chyba pierwszy raz!). Owo czekanie kończy się po 70 sekundach, gdy cały
Dragon zdaje się być spowity przestrzennym, gitarowym dronem. Na tym płaszczu
dźwiękowym Yedo i Vasco płyną jak po pasie transmisyjnym, do samego nieba!
Piękny moment! Po chwili kilka ważnych sekund na duet dron & drums, ale saksofon wraca i wyje, niczym kolejna ranna
zwierzyna na skraju lasu. Finał nabiera mocy i urody – Yedo zaczyna śpiewać
hymn pożegnalny! Z nieba Dragona spogląda na muzyków Albert Ayler i bije brawo!
Trio niesione entuzjazmem mistrza gasi pożar narracji jednym, zdecydowanym
ruchem skalpela.
Spontaneous Live Series 004: Yedo Gibson – saksofon
sopranowy, Paweł Doskocz – gitara elektryczna, Andrew Lisle – perkusja (1-3), Vasco
Furtado – perkusja (4-6). Nagrania koncertowe: (1-3) Drumming Now! 2. Spontaneous Music Festival, Dragon Social Club, Listopad 2018; (4-6) Improvised Three-Days, Dragon Social Club, Kwiecień 2019. Sześć
utworów, czas trwania - 68:35 (Spontaneous Music Tribune, CD 2020).
Uwaga! Autor recenzji
jest wydawcą tej płyty!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz