W ramach całkowicie zbędnego wprowadzenia
Powyższy, nieco tajemniczy tytuł niniejszego posta, nie jest
bynajmniej kolejną z mojej strony próbą delikatnej prowokacji politycznej, nie
jest też – tym bardziej - ucieczką pod sztandary pretensjonalnego
alterglobalizmu.
W trakcie minionego, bardzo słonecznego weekendu, debatując
nad losem wszechświata w jak najbardziej osobistym wymiarze, z absolutnym
przerażeniem stwierdziłem, że w moim mieście matczynym nie byłem na
jakimkolwiek koncercie muzyki improwizowanej już od ponad 17 miesięcy.
Powodem tego karkołomnego rozbratu z żywą muzyką nie jest
bynajmniej moje wrodzone lenistwo, ani problemy transportowe w ramach
powiatowych środków komunikacji masowej (mieszkam na prawdziwej wsi), a jedynie
ten drobny szczegół, iż liczba oferowanych koncertów muzyki choć trochę swobodnie improwizowanej oscyluje od
dawien dawna wokół zera. Oczywiście, jeśli pragnęlibyście po raz milion
dwudziesty czwarty obejrzeć w akcji Kena Vandermarka, to ubiegłej jesieni była
taka okoliczność, wszakże ją akurat z przyjemnością sobie podarowałem.
Nie będziemy w tym miejscu dokonywali jakiejkolwiek analizy
przyczyn takiego stanu rzeczy, ani utyskiwali nad komercjalizacją naszego życia
kulturalnego. Powiem jedynie, że taki Półwysep Iberyjski z pewnością w aspekcie
finansowym znajduje się w znacznie większym kryzysie niż bliska nam ziemia
ojczysta, a jednak niszowa muzyka improwizowana ma się tam całkiem dobrze,
czego dowiódł - mam nadzieję - niedawny post na Trybunie o Discordian Records.
Wzburzony nieco konstatacją o braku okazji koncertowych,
uruchomiłem nieprzebrane pokłady pamięci i przywołałem dzięki niej moje dwie
ostatnie bytności na imprezach z żywym dźwiękiem, w mieście oddalonym od mojej
prywatnej zagrody o nie więcej niż trzy-cztery solidne rzuty beretem.
Okazje te miały one miejsce w listopadzie 2014, w Poznaniu,
w skąd inąd uroczym klubie Dragon. Do tych dwóch wspomnień koncertowych
dopasowałem pięć krążków (kompaktowych!) muzyków, którzy stanowili w nich tzw.
podmioty wykonawcze. Zupełnie przy okazji powstała z tego skromna opowieść o
improwizującym Poznaniu, gdyż wszyscy krajowi uczestnicy tych żywych kontaktów
z muzyką są z miastem nad Wartą silnie związani.
GMO – zdecydowanie chodzi o muzykę
Gołębiewski Adam – perkusjonalia i inne obiekty trąco-skwierczące. Mełech Piotr –
klarnety. Oleszak Witold – preparowane piano. Jeśli dodacie do siebie pierwsze
litery nazwisk tych Panów, skrót zawarty w tytule tej powieści będzie dla Was
czytelny, a radość z rozwiązania zagadki dana po wszechczasy.
GMO – improwizujące trio na scenie Klubu Dragon w dniu 5
listopada 2014, w ramach trzydniowego Festiwalu Nowego Wieku Awangardy. Większość
publiczności (dość licznej dodajmy) dotarła na ulicę Zamkową w trakcie tej
trójnocy, by po raz niewiadomo już który obejrzeć w akcji stałych rezydentów
tej sceny, czyli Kena Vandermarka i Matsa Gustafssona. Ja – osobiście – raczej
wręcz przeciwnie. Tak zwany czas rzeczywisty pokazał, że to właśnie skromne
trio Gołębiewski-Mełech-Oleszak, spowodowało, że czas dragonowy nie był stracony. Było to już kolejne moje spotkanie z
Piotrem Mełechem, także nie pierwsze z Witkiem Oleszakiem (wrócę do tego wątku
za kilka akapitów), z pewnością jednak premierowe z Adamem Gołębiewskim. I to
właśnie ten ostatni, od pierwszego w zasadzie dźwięku tej epopei koncertowej,
przykuł moją uwagę i spowodował, że odbiór całego wydarzenia wszedł na poziom
kosmicznej, muzycznej egzaltacji. Całe ciało Adama improwizowało, w czym pomagał
mu zestaw wielu przedmiotów codziennego i niecodziennego
użytku. Wyobraźnia, temperament, muzyczny pomysł na każdą nanosekundę występu
stały się nieodłącznym udziałem tego muzyka . A koledzy nie pozostawali mu dłużni.
Mełech, którego miałem okazji obserwować kilkakrotnie raczej w formule jazzowej,
tu w konsekwentnie otwartej i szczerej do bólu wolnej improwizacji rozkwitł jak
motyl z kokonu i pokazał klarnetowy poziom wrażliwości godny wszelkiego
entuzjazmu. Introwertyczność jego muzycznej natury, czasami nie koniecznie
dopasana do dynamicznej formuły free jazzu, tu w ramach idei free improv
odnalazła się w sposób dalece perfekcyjny. Oleszak, najstarszy w tym gronie,
choć ciągle młody w aspekcie artystycznym, dołożył do tego trzy grosze,
absolutnie z największych głębin swojego instrumentu, scalając subtelne
pokrzykiwania Adama i Piotra, sążnistym i stylowym pojękiwaniem umęczonych
strun fortepianu.
GMO - próba edycji domowej
Wspaniały ów koncert oczywiście chciałby zaskutkować
możliwością obcowania z improwizacjami tej trójki także w zaciszu domowym, przy
wykorzystaniu lokalnych odtwarzaczy dźwięku. Tu, niestety, napotkałem na drobny
problem. Panowie pod szyldem GMO nie wydali dotąd żadnej płyty. Niezrażony tą
drobną niedogodnością, w posiadanych zasobach informacyjnych dostrzegłem krążek
Divided
By 4, nagrany przez trójkę naszych bohaterów wspólnie z doskonałym
amerykańskim wiolonczelistą Fredem Lonbergiem-Holmem, jakieś 30 miesięcy przed jesiennym
koncertem w Dragonie (a wydanych w poznańskim wydawnictwie Multikulti, pod
czworgiem nazwisk, kilka miesięcy później). Płyta zawiera dziewięć bardzo
swobodnych improwizacji, delikatnie odmiennych od poczynań koncertowych GMO,
wszakże równie soczystych i dających wieczne zadowolenie słuchającemu. Te
subtelne różnice, po prawdzie, sprowadzają się być może jedynie do konstatacji,
iż w prawdziwie partnerskiej kooperacji czterech znakomitych improwizatorów,
rola muzyka zza wielkiej wody jest delikatnie dominująca. Nie stanowi to oczywiście
jakiegokolwiek zarzutu, jest jedynie przyczynkiem dla krajowej części kwartetu
do większej odwagi w trudzie kolejnych kolektywnych improwizacji z bardziej uznanymi kolegami z zagranicy.
Znów koncert, jako praprzyczyna
A że nauka nie idzie w las, pokazał kolejny koncert w
poznańskim Dragonie, pięć dni po wyczynach GMO, gdy na małej scenie uroczego
klubiku stanęli …. Fred Lonberg-Holm i Adam Gołębiewski. Kolejny doskonały
koncert, znów ze szczególnych naciskiem na dźwiękoprzestrzeń
generowaną przez Adama, któremu w trakcie dwóch setów swobodnych improwizacji
nie zabrakło odwagi i determinacji, by motywować Freda do prawdziwie ognistych
przebieżek po gryfie swojej fikuśnej wiolonczeli.
Ten kolejny, godny wieloletniej pamięci koncert, spuentować
możemy solowym dokonaniem Adama Gołębiewskiego Pool North (Latarnia,
2015). Pięknie wydane (szary karton!!!), niespełna trzy kwadranse nagranych na
żywo, bez jakiejkolwiek postprodukcji, akustycznych dźwięków, generowanych
przez perkusję i zestaw obowiązkowych przedmiotów wytrawnego preparatora
powierzchni płaskich. Czapki z głów Panie i Panowie muzycy. Dzieje się tu tyle, ile nie uświadczymy na piętnastu innych płytach kilku wciąż genialnych saksofonistów
obcojęzycznych, okupujących krajowe sceny klubowe, a w użyciu zdolnego muzyka
tylko kilka skromnych przedmiotów do pocierania i uderzania. O wyobraźni i
pomyślunku twórcy pisałem parę wersów wyżej przy okazji koncertu GMO, nie będę
się zatem powtarzał.
Podmioty powiązane – ciąg dalszy przeglądu
Czas sięgnąć po kolejny krążek, powiązany osobowo z triem
GMO, a mianowicie duet Freda Lonberga-Holma, tym razem z Piotrem Mełechem. Z
omawianych w tej opowieści wydawnictw, Coarse Day (Multikulti, 2010) jest
akurat najstarsze. Studyjne i dodajmy pierwsze spotkanie Piotra z Fredem, to siedem
fragmentów stosunkowo spokojnych improwizacji w duecie plus drobny żart z
głosem tego drugiego na finał. Muzykę zawartą na krążku nie określiłbym mianem
free improvisation, co jednak nie stanowi dla nas jakiegokolwiek problemu. Nie
brakuje pięknych pasaży klarnetu i wiolonczeli traktowanej bardzo akustycznie,
ale ten drugi instrument możemy także usłyszeć w wersji silnie amplifikowanej,
wręcz w gitarowym wymiarze, jaki znamy choćby z kilku płyt The Vandermark 5. Nie
brakuje fragmentów z podanym rytmem, delikatną melodią i szczyptą harmonii,
pozostającymi wszakże dobrymi impulsami dla bardzo konkretnych improwizacji.
Na koniec rozwińmy wątek pianistyczny GMO. Witek Oleszak,
pianista poszukujący, z którym być
może zatknęliście się w ubiegłej dekadzie, gdy pojawił się w reaktywowanej,
wtedy duetowej edycji legendy poznańskiej awangardy … rockowej, a mianowicie
formacji Reportaż (w latach 80.
ubiegłego stulecia wydawali sporo kaset i kilka winyli – jeden taki nawet
posiadam). W wymiarze face to face, oczywiście
w relacji muzyk-widz, trafiłem na Witka podczas… doskonałego koncertu w Klubie
Dragon (jakże częsty przypadek w trakcie tej opowieści). Na scenie obok naszego
bohatera pojawili się wówczas dwaj znamienici improwizatorzy z dalekiej Europy
– Peter Jacquemyn, kontrabas i Roger Turner, perkusja. Działo się to chyba w
roku 2011 (załączony bilet nie ma pełnej daty… a pamięć czasami zawodzi), co
oczywiście dla percepcji muzyki, zwłaszcza z dzisiejszego punktu widzenia, nie
ma jakiegokolwiek znaczenia. Koncert z Dragona nie doczekał się edycji płytowej
(a szkoda), szczęśliwie jednak aż dwa inne spotkania Oleszaka i Turnera
znalazły swój wydawniczy epilog (jednakże już bez kontrabasu). Myślę tu o Over The Title (FreeForm
Association, 2012) i Fragments Of Parts (FreeForm
Association, 2013). Obie okazje miały wymiar bezoklaskowy, choć to drugie spotkanie odbyło się w… Klubie Dragon,
ale bez udziału publiczności. Do stylowej, a w konwencji krwistego free improv po prostu doskonałej roboty Turnera, pięknie
dostroił się pianista, zwłaszcza w trakcie pierwszego z tych spotkań.
Enigmatyczność, lekkie wycofanie, dbałość o zasadność pojedynczego dźwięku są
bezapelacyjnym atutem nagrania, szczególnie pracy, jaką włożył w efekt finalny
Oleszak. Delikatnie mniej mnie frapuje drugie ze spotkań, gdzie bardziej śmiały i zrelaksowany – w kontekście pracy z wybitnym perkusjonalistą – pianista przesuwa ciężar muzycznej ekspresji z
konstruktywnych preparacji na bardziej … jazzowe frazowanie. Innymi słowy, duch
pianisty totalnego zdominował głowę wytrawnego improwizatora, przy użyciu
klawiatury fortepianu na sposób bardziej konwencjonalny.
Czas najwyższy pójść na koncert. Jakikolwiek zresztą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz