Przed nami kolejne dwa dowody na to, że w Lizbonie w
zakresie muzyki improwizowanej gra się dużo i na temat! I być może rację miał
nieco wyuzdany angielski periodyk The
Wire, który całkiem niedawno wysłał w delegację do pięknej stolicy
Portugalii jednego ze swych pismaków, by ten potwierdził tezę, którą zapodałem
w pierwszym zdaniu niniejszej opowieści.
Ale do rzeczy – zderzamy dziś ze sobą trio i kwartet,
formacje złożone z muzyków prawie wyłącznie portugalskich, na dwóch krążkach,
które zarejestrowano w Lizbonie w ciągu kilkunastu ostatnich miesięcy. Dodatkowym
smaczkiem tej recenzenckiej kompilacji jest fakt, iż sześciu – na ogół
doskonale nam znanych – muzyków z Portugalii, uzupełnia tu personalnie i
artystycznie, przesympatyczna pianistka z… Kanady - Karoline Leblanc, która
zdaje się być przy okazji inicjatorem sprawczym drugiego z wydawnictw.
W okolicznościach dalece zimowej wiosny, przynajmniej w
kraju na Odrą i Wisłą, muzyka, jaka dociera do nas z tych dwóch absolutnie
świeżych krążków, zdaje się być wyjątkowo gorąca, pełnokrwista i istotnie
wartościowa. Obyśmy dzięki tym doskonałym dźwiękom dotrwali do pory ciepłej i
słonecznej!
Parede (przedmieścia
Lizbony), późny grudzień 2015
Koncert w znanym, przynajmniej lokalnie, przybytku kultury
SMUP, a na scenie dalece frapujące trio – kontrabasista Gonçalo Almeida,
saksofonista Rodrigo Amado i perkusista Marco Franco. Każdy z nich gościł już
na tych łamach niejednokrotnie, zatem nie będziemy strzępić języka, by
przybliżać ich sylwetki muzyczne. Od czego w końcu mamy sieć globalną….
Poprzestańmy na tym, że sporo dobrego na scenie muzyki improwizowanej mężczyźni
ci poczynili.
Koncert składać się będzie z pięciu odcinków muzycznych,
wyjątkowo zgrabnie zatytułowanych, a potrwa 52 minuty. W szczególnie dobrych
sklepach muzycznych odnajdziecie go pod tytułem The Attic (NoBusiness
Records, 2017), firmowany zaś jest danymi personalnymi muzyków, ułożonymi w
kolejności alfabetycznej.
Shadow. U progu
tej muzycznej epopei, zostajemy postawieni do pionu ostrym jak brzytwa
dźwiękiem, który wydaje smyczek w akustycznym zwarciu z dobrze rozgrzanym
gryfem kontrabasu. Brzmienie jest pełne, głębokie i niesamowicie czyste. Przez
moment odnosimy wrażenie, że Almeida postanowił zagrać jedną z sonat wiolonczelinowych
Johanna Sebastiana Bacha i czyni to w delikatnie farmaceutycznym uniesieniu. Po kilkudziesięciu sekundach naszą
zadumę równa z ziemią krzyk saksofonu tenorowego, któremu towarzyszy
niezobowiązujące szczoteczkowanie na
wyciszonym zestawie perkusyjnym. Ale smyk, niczym tytułowy Cień, wyznacza nieustannie perspektywę tej improwizowanej… sonaty
(nadal mając brzmienie, graniczące z absolutem!). Dopiero w połowie tej
opowieści kontrabasista przechodzi w bardziej typowy walking, ryjąc bruzdy w parkiecie i tycząc szlak dla zadziornego,
kwiecistego i jakże konsekwentnego saksofonisty. Pod koniec narracja dynamizuje
się, dając szansę na artystyczne zaistnienie także perkusiście.
Hole. Od progu tej
dziury Amado postanawia rozwiać
wątpliwości, co do własnej dyspozycji dnia. Tak, jest w doskonałej formie!
Głęboki, rozedrgany tembr, z zaszytą melodią, choć kontrabas oczywiście potrafi
zejść niżej. Narracja jest wartka i nieakceptująca pustych miejsc. Franco, za drummerską maszyną, na razie ekscytuje
jakby mniej, ale jest krępy, czupurny
i mocno trzyma się walkingu Almeidy.
Sekcja idzie zwartym szykiem po złote
runo, a zmyślnie rollinsonowski
saksofonista komentuje te wydarzenia na boku.
Spring. Demokracja
zdaje się stanowić wielką siłę tej trzyosobowej armii muzykantów. Kompozycje (patrz:
opis na okładce) są oczywiście w…. 100% improwizowane, co cieszy recenzenta i
całą Europę na wschód od Lizbony. Od pierwszej chwili Wiosny, doświadczamy soczystego, kolektywnego mlaskania, z dalece wyciszonym Amado (to tu, artystyczna pozycja
Franco w grupie rośnie w oczach!). Saksofonista wchodzi do gry spokojnym,
czystym i lekko rzewnym tonem, znacząc najbardziej zadumany, jak dotąd,
fragment koncertu. Almeida gra niemal flażoletowo,
a Franco otrząsa z kurzu swój zestaw przeszkadzajek.
Atmosfera gęstnieje z każdą łzawą septymą, choć nie natarczywie. Eskalacja wykluwa
się wolniej, niż nasza tegoroczna … wiosna. Puentą okazuje się pełnowymiarowy galop o niepoliczalnych płaszczyznach piękna.
Board. Najdłuższy
fragment koncertu (ponad 16 min) muzycy zaczynają tak zwinnie, w tak silnej
kooperacji, jakby przez całe swoje życie wszystko robili wspólnie. Almeida
czeka na odpowiedni moment, wchodzi z ziejącym ogniem smykiem, jest agresywny,
może nieco mniej bachowski, choć
nadal przejmująco urokliwy (rozterka recenzenta: i kto tu będzie ogłoszony
prawdziwym królem polowania?!?). Jego partnerzy aż milką z wrażenia.
Kontrabasista na moment zostaje sam i rwie nam włosy z głowy
psychodeliczno-delirycznym tańcem na linie (what
a game!). Franco dołączą do niego na rosyjskich
kastanietach i delikatnie stempluje przestrzeń. Powrót Amado jest szczyptę
szamański, jakby trochę na grzybkach.
Rozwierca dziurę w niepustej głowie recenzenta (tembr bąbelkowy), szuka punktu zaczepienia, a potem łapie szwung i sam prowadzi trio w niezbadane
odmęty doskonałości (z kajetu recenzenta: jakość dźwięku uwalnia ocean
endorfin! świetnie proporcje w zakresie rozmieszczenia instrumentów w przestrzeni
akustycznej koncertu!).
Nail. Dynamika,
agresja, sekcja jak na zawodach formuły 1! Amado czyta w ich myślach i stawia
ornamenty zachwytu. Jeśli jego Motion Trio jest wyjątkowej klasy motylem, to
ten skład przypomina równie zjawiskowego lotniskowca! Saksofonista rośnie w
oczach, z każdym rokiem jakby mu ubywało lat, kipi energią jak młodziak na studniówce, jednocześnie
mając już doświadczenie weterana improwizacji. No i świetnie kojarzy się
personalnie, szczególnie w otoczeniu muzyków portugalskich. W kawałku o Gwoździu nie wyjmuje instrumentu z ust i
rządzi na scenie, że aż wióry lecą!!!! Z
kajetu recenzenta: najlepsza płyta pierwszych czterech miesięcy 2017 roku!
Jeśli ktoś zgłasza zdanie odrębne, znaczy, że głuchy!
Lizbona, druga połowa
maja 2016
Muzyków odnajdujemy w czeluściach piekielnych Namouche
Studios. Słoneczny poranek (?), prawdziwa (!) wiosna za oknem. Przy fortepianie
gość z Kanady, Karoline Leblanc, po prawdzie zapewne główny inicjator
spotkania, a już z całą pewnością wydawca muzyki, jaka za moment powstanie. Tuż
obok niej, nie pierwszy zresztą raz, perkusista Paulo J Ferreira Lopes
(przyznaję, że widzę go po raz
pierwszy). Kolejni dwaj muzycy już szczerzą do nas zęby, bo znamy się świetnie
– Luis Vicente na trąbce i Hugo Antunes na kontrabasie. Materiał muzyczny,
który zgrabnie wyimprowizują w/w muzycy, zostanie skodyfikowany w pięć
fragmentów z tytułami, potrwa godzinę zegarową, a trafi do nas dzięki płycie A
Square Meal
(atrito-afeito, 2017). Podmiot wykonawczy określony zostaje
poprzez wymienienie z imienia i nazwiska wszystkich muzyków w takiej to kolejności
instrumentalnej – piano, trąbka, kontrabas i perkusja.
Od razu zaznaczmy, iż płyta stanowi nieprzerwany
ciąg improwizowanych dźwięków, a zaczyna go głęboki, nisko zwieszony pasaż
fortepianu. Wtóruje mu niezwykle stanowczy
kontrabas, skupiona perkusja i trąbka w stanie delikatnej preparacji. Wstęp nie
jest przegadany, a kwartet w mgnieniu oka osiąga większą motorykę. Narracja
jest gęsto tkana, bez specjalnych fajerwerków, toczy się zwinnie, zwartym
szykiem i zdecydowanie na temat.
Demokracja wewnątrz kwartetu nie budzi zastrzeżeń służb specjalnych, a muzyka
płynie bardzo wartkim strumieniem, brocząc w oceanie dalece swobodnej wymiany myśli
i empatycznych zachowań wszystkich muzyków. Struktura pomysłu na improwizację
nie jest nadmiernie skomplikowana, stanowi wyważony konglomerat indywidualnych
incydentów, udanie łączonych w kolektywne wypowiedzi. Określenie free jazz winno paść w tym momencie i
stanowić stały punkt odniesienia dla tego nagrania. Tak istotne dla jakości
muzyki parametry - umiejętności muzyków i adekwatna wyobraźnia - są tu udziałem każdego, a
w szczególności, co nas zupełnie nie dziwi, Luisa Vicente.
W trzecim fragmencie tej dość jednorodnej i skupionej
opowieści, dopada nas dalece frapujące wyciszenie po dość intensywnym galopie –
szmery, westchnienia, tarcia, tłuste
smyki i nieśmiałe preparacje pianistki. Dramaturgia tej orgii improwizacji
opiera się na pięknym dysonansie budowanym na styku kontrabasu (kanał lewy) i
trąbki (kanał prawy). Ich wymiany poglądów, subtelne zwroty dramaturgiczne są
kluczem do interpretacji zamysłów wszystkich muzyków. Karoline niechybnie
czerpie dużą radość z operowania klawiszami odpowiedzialnymi na niskie
częstotliwości, co stanowi istotny powód dla odbiorcy, by często wgryzać się w jej pianistykę. Perkusista
bywa tu czujny, nienachalny i choć momentami ledwie znaczy swoją obecność, to
trudno byłoby sobie wyobrazić ów kwartet bez jego udziału. Mistrzem ceremonii,
mimo demokratycznego statusu w zespole, pozostaje jednak doskonały trębacz,
który co rusz zrywa nam kurz z powiek i uwalnia tony endorfin. Szczęśliwie dla
obrazu całości, pozostali muzycy spokojnie nadążają za jego wyobraźnią. Być
może, w niektórych momentach, brakuje nieco pieprzu w tej muzyce (preparacji
piana? Karoline – więcej odwagi!), ale samo obcowanie z interakcjami na linii
Antunes-Vicente nakazuje ustawiać ocenę tej płyty na wysokim szczeblu. Pierwsza
część czwartego upływa nam na studiowaniu
niezwykle taylorowskiej galopady
pianistki. Free pełną gębą! W tym
samym niemal momencie istotnie odżywa także perkusista, dając krótkie i
kompetentne solo, które skutecznie zagaduje, jak zwykle nadaktywny trębacz.
Robi się z tego ekscytujące duo, które subtelnie stemplują jednodźwiękami kontrabas i piano. Być może ten moment winniśmy
uznać za najbardziej wartościowy na krążku. Finał – dynamiczny, dwuminutowy -
wybudza nas z dalece udanego muzycznego letargu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz